"Intruz" to jedyny pełnometrażowy polski film pokazywany na festiwalu Cannes w 2015 roku, z doskonałymi zdjęciami nominowanego do Oscara za „Idę” Łukasza Żala. Magnus von Horn zdobył za niego liczne nagrody, m.in. na festiwalu w Gdyni za najlepszy scenariusz i reżyserię. Przeczytajcie wywiad z reżyserem, który ukazał się w pierwszym numerze ELLE MAN.

ELLE MAN: Intruz” jest inspirowany prawdziwą historią szwedzkiego nastolatka, który zabił swoją dziewczynę. Dwa lata później wychodzi z poprawczaka i wraca do rodzinnej wioski.
Magnus von Horn: Gdy pracowałem nad poprzednim filmem, trafiłem na sprawę 15-letniego chłopaka, który udusił swoją dziewczynę, bo przestała go kochać. W Szwecji, gdy nieletni popełnia zbrodnię, dostaje wyrok maksymalnie na cztery lata. Potem w ramach resocjalizacji ma wrócić do społeczeństwa. Po zakończeniu procesu sądowego wszystkie materiały są jawne. Poprosiłem o akta tej sprawy i zacząłem je czytać. Poruszyło mnie, że ten chłopak pochodził z normalnej rodziny, był bardzo podobny do mnie, kiedy miałem 15 lat. Zacząłem się zastanawiać, czy sam potrafiłbym zabić. Doszedłem do wniosku, że tak. Ciekawiło mnie też, jak znaleźć człowieczeństwo u zbrodniarza, a nie u ofiary.

Zło w Twoich filmach jest bardzo zwyczajne. Dlaczego?
Zło, które siedzi w każdym z nas, jest bardzo normalne, bliskie i dlatego tak się go boimy.

Bohaterem „Intruza” i Twoich poprzednich filmów są nastolatki.
Ciekawi mnie, jaki sam wtedy byłem. Gdy miałem kilkanaście lat, zaczynałem czuć wszystkie emocje związane z miłością, seksem, zazdrością, ale nie umiałem ich nazwać, brakowało mi słów. Lubię, gdy bohater filmu nie potrafi wyrazić słowami tego, co czuje, ale widz umie to nazwać. Poza tym gdy człowiek jest starszy, nabiera dystansu, a młodzi ludzie są bardziej bezbronni wobec tych emocji.

W filmie pokazujesz też, jak jedna zbrodnia uruchamia cały mechanizm zła.
Główny bohater John nie różni się od reszty społeczeństwa, nie ma w sobie więcej okrucieństwa. Ale zabił, więc jest przez to naznaczony, a jego obecność wywołuje dalsze zło. Nie chciałem, żeby to był film o wybaczeniu. Główny bohater będzie żył dalej z tym, co zrobił. Bardziej ciekawi mnie ta druga szansa, w którą mocno wierzymy, że ma sens, ale w praktyce wygląda to inaczej.

Wszyscy młodzi aktorzy to amatorzy. Jak znalazłeś odtwórcę głównej roli?
Szybko skompletowaliśmy całą obsadę oprócz głównego bohatera. Chciałem, żeby to był dla nich pierwszy film. Szukaliśmy ich w szkołach dla rolników, na wsi. Pierwszy aktor, który miał grać Johna, zrezygnował, bo zdjęcia miały odbywać się jesienią, w czasie, gdy chciał polować na łosie. Potem musieliśmy przesunąć zdjęcia o sześć miesięcy, bo drugi aktor zrezygnował z powodów osobistych. Mieliśmy strasznego doła. Z nudów oglądaliśmy razem z producentem Mariuszem Włodarskim szwedzką telewizję. Nagle zobaczyliśmy na ekranie Ulrika, zaciekawiła nas jego twarz. Potem dowiedzieliśmy się, że to młoda gwiazda pop, taki szwedzki Justin Bieber. Byłem sceptyczny, nie chciałem, żeby Johna grał ktoś znany, ale spotkałem się z nim. Rzeczywiście, miał ciekawą twarz i umiał grać, choć o tym nie wiedział, bo to był jego debiut. W ciągu paru miesięcy zrobiliśmy kilka prób. Kazałem mu przez miesiąc zamieszkać na farmie, aby odpoczął od Sztokholmu i nauczył się pracy ze zwierzętami. Okazało się, że urodził się w tym samym mieście co ja, mamy podobne przeżycia, pochodzimy z podobnej klasy społecznej, więc łatwiej stał się moim alter ego. Teraz bardzo się cieszę, że dwóch pierwszych aktorów zrezygnowało, bo Ulrik był i pozostaje najlepszym wyborem do tej roli.

Twój film jest bardzo męski. John wychowuje się w trzypokoleniowej rodzinie, w której nie ma kobiet.
Chciałem pokazać, że problem z kobietami, z okazywaniem uczuć, istnieje w tej rodzinie od pokoleń, dlatego są dziadek, ojciec i syn. Mężczyznom w ogóle trudniej pogodzić się z tym, co czują. Męscy bohaterowie w filmie nie potrafią patrzeć do środka. Jedynie John to umie, bo przeżył coś ekstremalnego i już nic nie ukrywa. W końcu jednak każdy z nich musi spotkać się ze swoimi emocjami i nawet jeśli ta konfrontacja jest bolesna, dowiaduje się czegoś o sobie.

Mocną stroną „Intruza” są zdjęcia Łukasza Żala, nominowanego do Oscara za „Idę” . Podczas pracy stworzyliście tzw.
10 przykazań dla kamery. O co chodzi?
One wynikają ze scenariusza, np. zasada, by kamera była kotem, a nie psem. Gdy w domu jest kłótnia, kot siedzi cicho, obserwuje, a pies zaczyna ujadać, jakby chciał się dołączyć. Dużo dzieje się poza kadrem, żeby widz był obecny, uczestniczył w akcji. Poza tym kamera nie współczuje bohaterom, bo to widz ma decydować, co czuje. Ja chcę tylko zadać pytanie. Sprowokować ludzi do myślenia, żeby po wyjściu z kina „zabrali” film do domu.

„Intruz” jest polsko-szwedzką koprodukcją.
Jestem wdzięczny, że dostaliśmy fundusze z PISF i mogę istnieć jako polski reżyser w Polsce i szwedzki w Szwecji. Na planie spotkały się ekipy z obu krajów. Zdarzały się zgrzyty, bo nasze systemy pracy bardzo się różnią. W Szwecji są bardzo silne związki zawodowe filmowców, ludzie pracują krócej, w Polsce w ogóle takich związków nie ma, godziny pracy są dłuższe. Poza tym na planie rozmawialiśmy po szwedzku, polsku i angielsku, co bywało męczące, bo robiło się trzy razy głośniej i używaliśmy trzy razy więcej słów. Ale to było konieczne do tej produkcji. Teraz bardzo chciałbym zrobić film w Polsce.

Przyjechałeś tu na studia. Dlaczego wybrałeś Łódź?
Dużo słyszałem o tutejszej szkole filmowej, wiedziałem, że kończyli ją Polański, Kieślowski. Bardzo wiele jej zawdzięczam, tu nauczyłem się robić filmy, znalazłem to, co mnie interesuje, i środki, jak to wyrazić. Zbliżyłem się do tego, czego się bałem. Po tym jak zostałem napadnięty na ulicy, nakręciłem film o stereotypie dresiarza. Teraz sam uczę w filmówce, mam zajęcia ze studentami pierwszego roku.

Po 10 latach w Polsce czujesz się nadal Szwedem czy już Polakiem?
Mam polską żonę i córkę, ale jestem zawieszony pomiędzy krajami. Wiem, że nigdy nie będę Polakiem, ale czuję też, że trochę przestałem być Szwedem. Z tego akurat się cieszę, bo to znaczy, że przez te 10 lat zmieniłem się, coś się we mnie zadziało. Na początku czułem się tu jak na innej planecie, nie rozumiałem wielu spraw. Fascynowały mnie kolejki, które są wszędzie, na lotniskach, przed apteką. Poza tym ludzie są tu dużo bardziej emocjonalni niż w Szwecji, również w kwestiach politycznych.

„Intruz” to twój pełnometrażowy debiut. W życiu prywatnym też zadebiutowałeś, w roli ojca.
Dzięki córce znalazłem w sobie zupełnie nową cierpliwość, o którą siebie nie podejrzewałem. Ale to nie znaczy, że będę
teraz robił film o dzieciach. Jeszcze na to za wcześnie, muszę nabrać dystansu.

DVD z filmem "Intruz" znajdziecie w majowym numeru ELLE. Magazyn z filmem kosztuje 29,99 zł.