Kuba Wojewódzki "Nie zabijaj! Co to znaczy?" (wywiad ukazał się w 108. numerze ELLE wrzesień 2003)

 

Krwiożerczy eksjuror "Idola". Jako gospodarz własnego talk-show chłoszcze i komplementuje swoich rozmówców w równie barwny sposób. Mistrz autopromocji. Cała Polska wie, gdzie bywa (a bywa często!), czym jeździ (BMW, porsche i mini morrisem) oraz w kim się kocha (głośny występ w koszulce z adresem strony internetowej aktorki Ani Muchy). Z Kubą Wojewódzkim rozmawia Agnieszka Różycka.

 

ELLE: Pytał mnie Pan przez telefon, czy będzie jakaś tendencja w tym wywiadzie. Miałam ochotę odpowiedzieć, używając pańskiej stylistyki: dajcie mi człowieka, a znajdzie się paragraf. Chcę porozmawiać z Panem o paragrafach. Tych najstarszych o dekalogu.

Kuba Wojewódzki: OK. Przypomni mi Pani kolejność?

ELLE: Pierwsze: nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną.

K.W.: Brzmi jak statut PZPR-u. Jak katolicka zasada centralizmu demokratycznego. To jest totalitarne! Przeraża mnie, że w dziesięciu konstytucyjnych zasadach etyki, to właśnie przykazanie figuruje na pierwszym miejscu, zamiast "nie zabijaj", "nie kradnij" czy "nie słuchaj Ich Troje". Jest tak narcystyczne, że mógłbym je nosić na T-shircie. Jako zdeklarowany ateista sprowadziłbym to hasło na grunt wierności sobie i swoim zasadom. Wbrew wielu opiniom jestem człowiekiem moralnym i uczciwym.

ELLE: Nie będziesz brał imienia Pana Boga nadaremno. Bierze Pan?

K.W.: Nie wiem, co to znaczy.

ELLE: Na przykład nie mieszać sacrum z profanum.

K.W.: Ale gdzie w Polsce są granice sacrum, a gdzie profanum! Bo okazuje się, że moi koledzy z ugrupowania Fronda po latach skostnienia mentalnego zrozumieli, że t-shirt z napisem "No sex before marriage" zdecydowanie intensywniej i mądrzej rozpływa się w społeczeństwie niż całe to bełkotliwe dogmatyczno-ekumeniczne nawoływanie do cnoty. Dla mnie dogmat to zakaz myślenia. Jeśli ktoś mi mówi: taka jest tajemnica wiary, to znaczy, że zamyka swój umysł w formalinie tradycji. Dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa może być namagnesowane tą tradycją, a ja mówię nie. Jestem człowiekiem, który spekuluje, zadaje pytania i chce dostać odpowiedzi.

ELLE: Dzień święty święcił... W oryginale zresztą sobotni.

K.W. Byłem w ostatnią niedzielę w Auchan i tam mało kto święcił. Bardzo anachroniczny ten zapis. Jakby powiedzieli bohaterowie "Ziemi Obiecanej", mało kupiecko przemyślany. Czy jest jakaś możliwość wyrzucenia go?

ELLE: Nie znam.

K.W.: Sam często w święta pracuję. Poza tym w niedzielę odbywają się różne rubaszne imprezy, w których biorę udział i w ogóle nie spędza mi to snu z powiek. Ale ja nie robię z tych dziesięciu zasad wykładni mojego stylu życia. Co gorsza, katolickie społeczeństwo ma gdzieś te zasady.

ELLE: Co jest dla Pana świętem?

K.W.: Możliwość spotkania z najbliższymi, moją dziewczyną, mamą, która została sama po śmierci ojca. Skrawek czasu i przestrzeni, który my świętem uczynimy, niezależnie od stroju, jedzenia, lampek na bambusie. A czy to jest czwartek czy poniedziałek, nie ma dla mnie znaczenia.

ELLE: Teraz uwaga. Czcij ojca swego i matkę swoją, abyś... długo żył.

K.W.: Kosmologiczne. To jakiś matrix jest.

ELLE: Nie, po prostu w czasach biblijnych, ojciec miał prawo karania śmiercią potomstwa, nawet dorosłego.

K.W.: Wie pani, jestem człowiekiem, którego hobby stanowi krytyka oświecona religii. Czytuję takich ludzi jak Utta Ranke-Heinemann czy Karlheinz Dreschner, ale to jest jakiś surrealistyczny zapis, którego nie rozumiem. Nie znając jego dokładnej treści, czciłem ojca swego i czczę matkę, oby żyła wiecznie. Można to więc robić bez ściągawki danej nam przez Marsjan, zwanych trzema królami.

ELLE: Pan nie denerwował swoich rodziców?

K.W.: Moja matka jest najbardziej surowym i sceptycznym ochładzaczem entuzjazmu, samouwielbienia i zapętlenia w tym, co robię. Gdy nadużywam w TV słów powszechnie używanych jako obelżywe, dostaję od niej żółtą kartkę. Jestem już na tyle duży i świadomy, że nie potrzebuję, by ktoś był zwierciadłem mojego narcyzmu. Żeby mama mi robiła wycinankę z pism kolorowych, gdzie napisali, że kupiłem sobie nową rakietkę do badmintona. Fajnie mieć taką przystań zdrowego rozsądku, sceptycznego racjonalizmu. Kocham mamusię. Mamusia wie, że ja nie mam takiej filozofii życiowej jak Eminem, który mówi: "Przyszedłem po to, by rozpieprzyć świat". Oczywiście nie do końca jestem sformatowany według marzeń moich rodziców, którzy zapewne by woleli, żebym był prawnikiem albo lekarzem, ale akceptowali na przykład to, że postanowiłem grać na perkusji. Narażając ich tym samym na ostracyzm sąsiedzki. Co więcej, ojciec prawnik sam mi ją kupił.

ELLE: Jest Pan za partnerstwem w wychowywaniu dzieci?

Kuba Wojewódzki: Mnie się podoba, jak to robi mój przyjaciel Muniek Staszczyk. Dla fanów, rówieśników, swoich dzieciaków jest takim śmiesznym gawroszem Muńkiem. Ale dzieci mówią do niego tato. Opowiadał mi ile energii, ile wartości jest w tym słowie. Ja sam, jak miałem 9 lat, mówiłem do mamy Mario, a do ojca Bogusławie, ale chciałbym, żeby dzieci mówiły do mnie tato. Żyję zresztą w przeświadczeniu, że się rozmnożę tylko raz i będę miał jedno dziecko, ale zobaczymy.

ELLE: Zmieniłam zdanie na temat partnerskiego wychowania dzieci po przeczytaniu biografii tak wychowanego amerykańskiego taliba.

K.W.: Nie róbmy z reguły wyjątku, a poza tym są jeszcze skrzywienia genetyczne.

ELLE: Ale ja myślę, że ludzie lubią...

K.W.: Tresurę?

ELLE: Nie. Ład moralny. Jasne normy. Dekalog. Kodeks karny...

K.W.: Ja uważam, że te nawiasy musimy nosić w sobie. Ja je mam. Są na mój własny użytek.

ELLE: No to mam coś dla Pana: nie zabijaj.

K.W.: Wreszcie coś życiowego! Tylko co to znaczy, bo to strasznie szerokie pojęcie. Czy nie zabijaj tej miłości, jak śpiewa artystka Banaszak? Marzeń?

ELLE: Może słowem?

K.W.: No właśnie, bo ja funkcjonowałem jako killer marzeń, terminator okrutny. Rzeczywiście byłem brutalnym egzekutorem ludzkich marzeń, ale brutalnym na miarę przekonania tych ludzi o ich talencie i ich oczekiwań na wejściówki do show-biznesu. Telewizja to dla wielu ludzi droga na skróty do marzeń, jak włożenie siedmiomilowych butów do kariery. Ludzie potrafią zdruzgotać swoje życie i swoich najbliższych tylko po to, żeby zaistnieć w TV. Bo pokazanie się w telewizji jest dla nich namaszczeniem, medialną beatyfikacją, a to jest gówno prawda. "Idola" nazwałem reality show, bo my brutalnie oduczaliśmy ludzi przebywania w kadzidlanym dymie telewizji. Z nieudanymi artystami jest jak z chorobami wenerycznymi. Lepiej zapobiegać niż leczyć. Znam takich, którym się nie udało. To wraki ludzi. Dlatego tak mnie mierzi ta ekumeniczna troska tuzów polskiej sceny: Bajmu, Perfectu czy Kazika Staszewskiego, którzy z wielkim współczuciem odnosili się do tych artystów, których ja ponoć gnębiłem. Tylko gdzie są ci papciowie i mecenasi sztuki na co dzień. Dlaczego oni im nie pomagają, nie hodują sobie konkurencji?

ELLE: Naprawdę nie miał Pan żadnych wyrzutów sumienia? Co by Pan zrobił, gdyby ktoś z nich, publicznie przez pana sponiewierany, popełnił samobójstwo?

K.W.: Jestem człowiekiem, a nie terminatorem. Nie wiem, jak bym sobie z tym poradził. To jest piekielnie trudny świat, tu trzeba być megawrażliwcem i mieć mentalność czołgu, żeby odpierać ataki. Oczywiście, że miałem wyrzuty sumienia, było mi przykro, ale czy ja mam produkować koncert życzeń dla ich niedoskonałości. Ci ludzie godzili się na to, żeby publicznie stanąć przed kamerą. W programie "idol" premiowaliśmy bardziej wyrazistą osobowość niż warunki techniczne. Kiedyś powiedziałem, że obroniłby się w nim Michał Wiśniewski, który charczy jak stary wartburg, ale ma osobowość. Uważam, że marzenia to tylko preludium do rzeczywistości. I nie ma takiego jury, począwszy od Jezusa Chrystusa, Konfucjusza czy Buddy, a skończywszy...

ELLE: Na Sądzie Ostatecznym...

K.W.: By wykorzenić z cudzej głowy marzenia. Jeśli jesteś dobry, nikt nie może Cię odwołać z Twojego losu. Mnie też podstawiano nogi. Odwodzono przez wiele lat od tego, żebym był perkusistą, bo gram nierówno. I co? Nagrałem dwie płyty, jestem spełniony. W szkole średniej, głównie zresztą dlatego, że większość czasu spędzałem w sali prób zespołu Impuls, miałem takie wyniki, że szkolny psycholog (niech mu psychologia lekką będzie) wezwał moją mamę. Zrobił mi test, z którego wynikało, że mam IQ mniejsze niż numer buta i stwierdził, że odradza mi pójście na studia. I radzi lekkie prace budowlane. W trzy miesiące później byłem studentem dziennikarstwa, a ci, którym on przepowiadał świetlaną przyszłość, sześć razy zdawali do ASP czy na prawo. Mnie nikt nie pyta, na ilu byłem castingach czy spotkaniach, które mi nie wyszły. Kiedyś dostałem propozycję z TVN, żeby prowadzić program o Internecie. Naprawdę chciałem. I co? Nie oddzwonili. 

ELLE: Głośno też było o programie, który miał prowadzić w RMF-ie z politykami.

K.W.: Nagrałem dwa. Z Michałem Toberem i Jarosławem Kalinowskim. Zrobiłem je tak, jakbym chciał, żeby takie audycje wyglądały. Kalinowskiego zapytałem, czy wybiera się na film „Matrix”. Powiedział, że nie kuma, więc mu wytłumaczyłem, że to jest taki Miller, co innego widać, co innego słychać. A Tobera spytałem, czy mógłby się ubierać u Arkadiusa, bo funkcjonuje jako superwykrochmalony młody człowiek. I czy to prawda, że wozi swojego psa służbową lancią na oddawanie moczu. No i już nie ma tych programów. Wielka jest tajemnica istnienia na antenie RMF.

ELLE: Cudzołoży Pan?

K.W.: Rozumiem, że chodzi tu o odbywanie kontaktów płciowych poza obrębem własnej pary. Powiem szczerze, że kiedyś, jak każdy młody chłopiec, żyłem z hedonizmem na ty i pozwalałem sobie na różne wariacje etyczne na temat tego hasła. Ale jako mężczyzna w miarę cywilizowany, cywilizujący się i pracujący na miano Człowieka przez duże C, jestem wierny. Jestem wiernym człowiekiem, wiernym partnerem i bezwzględnie wierności oczekuję. Ale do tego się dochodzi. Trzeba zjeść beczkę soli we dwoje, a czasem we troje, żeby dojść do takiej ortodoksji. Bo w tym wypadku jestem ortodoksem i dobrze mi z tym. Dla mnie bycie we dwoje jest namiastką rodziny niewymagającą ani papieru, ani obrączki. Ani stawania przed facetami w czerni. To najważniejsza rzecz w życiu. Nie kariera, nie pieniądze, nie autografy na ulicy, tylko miłość. Tu stawiam wykrzyknik.

ELLE: Nie kradnij.

Kuba Wojewódzki: Czego? Złudzeń? W "Idolu" wymyśliłem przykazanie 7B. Nie kradnij czasu bliźniemu swemu. Naczelna zasada show-biznesu: nie nudzić. Poza tym ukradłem kiedyś dzwonek do roweru. Chciałem sprawdzić, jak to jest. Normy w domu wyśrubowane, ojciec prawnik, brat na prawie, a ja dzwonek. Taki eksperyment moralny. Nie przyniósł mi satysfakcji. Aha, było jeszcze harcerstwo. O ile dobrze pamiętam tę zasadę: harcerz nie kradnie, harcerz organizuje. Jak mu braknie drewna na opał, to organizuje go w postaci płotu rolnika. W ten sposób razem z kuzynem spaliliśmy szlaban straży granicznej. Słabo pilnowali.

ELLE: Jak w tym kontekście zakwalifikować zastrzeżenie nazwy "Brum"?

K.W.: Gazeta ,,Brum", którą wydawaliśmy z moim przyjacielem Tomkiem Dąbrowskim, była prostą kontynuacją audycji „Brum”.

ELLE: Stworzonej przez kogoś innego...

K.W.: Powołał ją do życia Paweł Sztompke, ówczesny szef radiowej Trójki, a do stworzenia tej audycji wybrał Piotra Majewskiego i mnie. I my wymyśliliśmy tę nazwę. Później, w porozumieniu z radiem, powstała gazeta prywatna, która była własnością moją i mojego przyjaciela. Jako że sprzedawała się dobrze, nie chcieliśmy, żeby ktoś nam zastrzegł tę nazwę. Normalne biznesowe posunięcie. Wszyscy tzw. domniemani właściciele tytułu uświadomili sobie jego wartość dopiero wtedy, kiedy gazeta stała się hitem. Miała 70 tys. nakładu, a wydawało ją dwóch chłopców, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z rynkiem prasowym. Audycja była w państwowym radiu, nie była niczyją własnością, a gazeta była już prywatnym przedsięwzięciem, biznesem i to dobrym. I to jest moja interpretacja. Nie uważam tego za kradzież, tylko biznesową zapobiegliwość, a jestem człowiekiem skrupulatnie pilnującym swoich spraw. Z audycji zresztą zostałem wyrzucony, stąd też więc i naturalna emancypacja gazety.

ELLE: Więc wszystko w porządku?

K.W.: Gdybym pani powiedział, ile pomysłów na programy mi ukradziono, to trafiłbym do Księgi rekordów Guinnessa jako pierwszy naiwny Rzeczpospolitej. Ile razy zdarzało się, że składałem projekt programu X w telewizji Y, a za chwilę widziałem ten program podpisany przez kogoś innego. Mam o tym mówić?

ELLE: Oczywiście.

K.W.: Dla mnie kradzieżą jest to, że robię duże story o zespole Wilki i potem to story rozmienione na drobne kawałki ukazuje się w różnych gazetach. To jest oczywiście mały format, ale ja mam do tego dosyć surowe podejście, obojętne, czy to jest dzwonek, czy słynne już siedemnaście i pół miliona dolarów. Ale gdybym miał się zajmować egzekwowaniem praw do swoich pomysłów, recenzji, wywiadów, sformułowań czy nazwiska, to bym musiał mieć biuro prawne.

ELLE: Czy to tylko polska specyfika show-biznesu to zacieranie granic moralnych?

K.W.: Byłbym ostrożny. Obok słowa miłość, pasja jest słowem fundamentalnym dla mojego trwania. Stałem się kiedyś ofiarą tego, że w Polsce słowo pasja jest słowem niebezpiecznym. Ludzie wpisują w nie kalkulacje, biznes, niepohamowaną żądzą zysku. Jestem szczęściarzem, bo pracę zmieniłem w pasje, a pasję uczyniłem pracą. Byłem człowiekiem, który dwoił się i troił, żeby pomóc młodym artystom. Dlaczego? Bo sam byłem kiedyś młodym artystą, który był po prostu zlewany przez różnych ważniaków. I dlatego, kiedy przychodził do mnie zespół, nie zachowywałem się jak wielki boss z radia czy telewizji, który cedził: wiesz co, kurwa, przesłucham cię stary, tylko zadzwoń do mnie w przyszłym kwartale. Mówiłem: oddzwonię do ciebie i robiłem im teledysk. Za darmo, co dziś jest nie do pomyślenia. Korzystałem z tego, że miałem program w telewizji publicznej. Tyle że, kiedy robiłem teledysk zespołowi Golden Life, mówiono, że jestem ich człowiekiem, a kiedy Kobranocce, to że ich utrzymankiem. Moim jedynym wynagrodzeniem był sukces jakiegoś zespołu, płyta z jakimś gównianym wpisem, że zespół X dziękuje Kubie Wojewódzkimu. Tak było z Wilkami, tak było z zespołem Hey. Ale odwrotnie proporcjonalna do moich zysków była intensywność krążenia nade mną różnych speców z „Gazety Wyborczej", którzy chcieli znaleźć na mnie jakiegoś haka. Mogli mi naskoczyć, bo nie byli w stanie niczego mi udowodnić. Oprócz paru szaleńców nikt już nie rozumie słowa bezinteresowność.

ELLE: Przeczytałam wywiad, którego udzielił Pan do „Przekroju". Niestety, nie zrozumiałam całego fragmentu o Jarocinie. Coś wyleciało?

K.W.: Piotrek Najsztub zapytał mnie w nim, jak to jest, skoro wiadomo, że show-biznes gwałci, a mnie się udało takim niezgwałconym pozostać. Piotruś, mówię, to ja ci opowiem, jak wyglądał pierwszy gwałt ze strony show-biznesu. Był rok 1991, byłem jurorem na festiwalu w Jarocinie. Kiedy przyszedłem na posiedzenie jury, które miało wyłonić ostatecznego laureata, dowiedziałem się, że już jest wyłoniony. Udałem się z tym do „Gazety Wyborczej”. Dziennikarze powiedzieli, że to skandal, zrobili ze mną wywiad, który miał pójść na pierwszej stronie. Następnego dnia nie było nawet wzmianki. Dziennikarzem, który to miał opublikować, był Piotrek Najsztub. Dyrektorem Jarocina był wówczas Walter Chełtstowski. Parę lat później Walter Chełstowski reżyserował program "Tok Szok”, którego autorem był Piotr Najsztub. A ja w dwa lata później byłem dyrektorem Jarocina. Jaki to ma związek? Dokonaliśmy po prostu różnych wyborów. Mnie zaproponowano prowadzenie nowego Jarocina, odseparowanego od starych układów i rockandrollowych dygnitarzy. I uważam, że moja decyzja mi się opłaciła.

ELLE: Daje Pan fałszywe świadectwo bliźniemu swemu?

K.W: Nie daję. Dawałbym, gdybym w programie „Idol” i „K.W.” mówił: jest pan zdolny, jest pan inteligentny, ma pan głęboką osobowość, jest pan barwny, a pana wypowiedź to kąpiel dla mojej duszy. Nie mówię właśnie z głębokiej miłości bliźniego. O tym programie zrobiło się głośno, bo rozmawialiśmy w nim otwarcie nie tylko o młodych artystach. Po raz pierwszy na przykład zespół Bajm usłyszał, że jest kiczowaty, a Beata Kozidrak chyba sama stylizuje się po ciemku. Ze Budka Suflera jest najbrzydszym zespołem a Perfect jak Wałęsa powinien udać się na emeryturę.

ELLE: Pożąda Pan osła, wołu...

K.W.: Nie znam nikogo, kto by miał osła. Z wołem podobnie.

ELLE: Potraktujmy osła jako środek lokomocji.

K.W.: Środków lokomocji pożądam absolutnie, jestem maniakiem motoryzacyjnym. Moja zazdrość jest konstruktywna. Jak widzę kumpla w fajnym wozie, to robię wszystko, żeby też mieć takie auto. To, które stoi obok, to mini morris. Okazało się, że w Polsce w ciągu pierwszego tygodnia miał dwóch nabywców: pana z listy najbogatszych i mnie. Mnie jeszcze nie ma w setce najbogatszych Polaków, ale pracuję nad tym. Zazdrość jest według mnie bardzo kreatywnym ludzkim mechanizmem. Nie porysuję sąsiadowi auta, tylko będę starał się mieć jeszcze lepsze, jeszcze bardziej błyszczące.

ELLE: Zdaje się, że zazwyczaj to raczej Panu zazdroszczono.

K.W.: No właśnie. Bo ja dosyć dużo i szczerze mówiłem o swoim standardzie życia, prowokując pytania, jak to możliwe, że taki gówniarz jak ja jeździ porsche. Sam zresztą wprowadziłem ten szum informacyjny. Uwielbiam, kiedy przychodzi do mnie dziennikarz, kompletnie nieprzygotowany do wywiadu, nie ma pojęcia, kim jestem, co robiłem przed „ldolem”, więc mu mówię, że mam lat 24. A on to kupuje.

ELLE: Nie pożądaj ani sługi... to ciąg dalszy tego przykazania.

Kuba Wojewódzki: Pożądanie żony... Nie mogę się podpisać. Pożądałem żony, żon. Parokrotnie. Bardzo mi przykro, żałuję bardzo i przepraszam, szczególnie mężów, ale tak było.

ELLE: Ani żadnej rzeczy, która jego jest. Na przykład pieniędzy.

Kuba Wojewódzki: Oscar Wilde powiedział kiedyś, że gówniarzom wydaje się, że pieniądze to wszystko. Dopiero jak stają się dorośli, wiedzą, że tak jest naprawdę.

ELLE: Często dzieci wychowywane w skromnych warunkach odbijają sobie w dorosłym życiu. Kupują drogie zabawki, kolekcjonują samochody...

K.W.: Nie, to nie mój przypadek. Ja miałem swój rower, gramofon i własne łóżko. Wychowywano mnie w duchu poszanowania pieniędzy, ale bliska mi jest też filozofia Roberta Gawlińskiego, który mówi, że jak ich nie ma, to należy rwać je z drzew jak liście, a jak za dużo, to palić nimi w kominku, Jestem materialistą idealistą. Mnożenie pieniędzy mnie nie interesuje. Zostawiam to specjalistom. Mnie interesuje wyłącznie zarabianie pieniędzy poprzez moją pasję.

ELLE: OK, dekalog już skończyliśmy. A jakie są zasady według Kuby Wojewódzkiego?

K.W.: Uczciwość, lojalność. Ja noszę swój kodeks opisowy w głowie. Wiem, do czego się nie posunę, nie muszę mieć ściągawki sprzed tysięcy lat. Słowo uczciwość konsumuje większość tych haseł, które pani rzuciła. Z wyjątkiem tych doktrynalnych straszaków, oczywiście. Wolę „Dekalog liberala” angielskiego filozofa Bertranda Russella. Jego pierwsze przykazanie brzmi: nie bądź niczego w stu procentach pewien.