„Najpierw widzę człowieka, dopiero potem sportowca”. Mateusz Mirosław o byciu trenerem i mężem
Bywa surowy, ale nigdy chłodny. Czuły, lecz wymagający. Pracuje z zawodniczką, którą kocha i zna lepiej niż ktokolwiek inny. W rozmowie z nami Mateusz Mirosław opowiada o „art of coaching”, cienkiej granicy między profesjonalizmem a bliskością, emocjach w świecie sportu i swojej osobistej definicji sukcesu.

Trening i miłość. Strategia i empatia. Sport i życie. Rzadko kiedy te światy przenikają się tak intensywnie, jak w relacji Mateusza i Aleksandry Mirosław. Ona – mistrzyni olimpijska i rekordzistka we wspinaczce sportowej. On – jej trener, partner, towarzysz wszystkich wzlotów i kryzysów. Ich relacja to nie tylko codzienna logistyka i planowanie kolejnych treningów, ale też głęboka więź, oparta na uważności i zrozumieniu. Mateusz Mirosław zdradza, co dzieje się za kulisami sukcesu, którego nie mierzy się wyłącznie złotem.
Hanna Zakrzewska: Jest Pan nie tylko mężem Aleksandry, ale też jej trenerem. Czy trudno jest oddzielić od siebie te dwie sfery życia?
Mateusz Mirosław: Najważniejsze było zrozumienie, że rola trenera jest tylko częścią mnie, a nie całą moją tożsamością. Z czasem nauczyliśmy się, że te dwa światy nie muszą być od siebie sztywno odcięte, mogą się przenikać, jeśli potrafi się robić to świadomie.
Mamy swoje sygnały, słowa, rytuały, które pozwalają nam wyjść z trybu pracy i wejść w rolę partnerów. Żyjemy sportem, ale równocześnie pilnujemy tego, co tworzy fundament każdej relacji: czasu, uważności i obecności.
Podejrzewam, że rozmowy o treningach, zawodach i – co za tym idzie – bardzo silne emocje często wkradają się do rozmów przy śniadaniu czy wspólnych wakacji. Jak zachowujecie równowagę?
– Dbamy o równowagę zarówno w skali mikro, jak i makro. W okresach startowych czy podczas ciężkich przygotowań ta równowaga siłą rzeczy jest zachwiana i to jest normalne. Między zawodami w Chinach a tymi w Indonezji mieliśmy siedem dni i praktycznie cały czas rozmawialiśmy o starcie, bo taka była potrzeba chwili. Ale później przychodzą okresy spokojniejsze. Działamy trochę jak pory roku. Intensywność i regeneracja mają swoje cykle. W skali mikro po prostu pilnujemy momentów tylko dla nas, które ładują baterie.
Czy styl Pana komunikacji z Aleksandrą zmienia się od razu po wyjściu z sali treningowej czy zejściu ze ścianki? Czy umiecie automatycznie przejść w „tryb domowy” czy jest to dłuższy proces?
– To zależy od etapu przygotowań. Czasem przełączenie jest natychmiastowe, czasem wymaga chwili. Pomagają nam nasze słowa-klucze, ale też sama zmiana środowiska. Zejście ze ściany czy wyjście z sali treningowej naturalnie kończy pracę, a zaczyna zwykłe życie. Dom ma swój rytm. I pozwala nam złapać oddech.
Czy zdarza się, że podczas treningu musi Pan na chwilę przestać być trenerem i stać się partnerem? Jak rozpoznaje Pan te momenty?
– Zdarza się to często. Właściwie w większości sesji. Traktuję to jako przywilej, który daje mi ta relacja. Uczę się tego od lat i ciągle odkrywam coś nowego. Mówię o sobie, że jestem wymagającym trenerem, ale równie mocno wspierającym.
W „art of coaching” kluczowe jest zrozumienie, że czasem zawodnik mierzy się nie z treningiem, ale z życiem. W takich chwilach najpierw widzę człowieka, dopiero potem sportowca.
Czasem większym wsparciem jest wysłuchać kogoś przez pięć minut niż odliczać czas do kolejnej serii.
Sport wyczynowy to ogromne emocje – stres, presja, oczekiwania. Jak jako mężczyzna i trener wspiera Pan emocjonalnie Aleksandrę w tych najtrudniejszych momentach? Czy wypracowaliście wspólnie konkretne sposoby radzenia sobie z napięciem?
My nie „radzimy sobie ze stresem”. My uczymy się radzić sobie w stresie. Nie ma w tym żadnej tajemnej techniki, jest to po prostu rozmowa, uważność, słuchanie. Przygotowujemy się także z wyprzedzeniem na te momenty, które mogą być najtrudniejsze. Wiemy, kiedy przyjdzie największa presja i napięcie, więc dbamy o to, żeby wcześniej naładować baterie i mieć zasoby na to, żeby sobie z tym poradzić.
Empatia bywa błędnie postrzegana jako słabość, szczególnie w świecie sportu. Czy spotkał się Pan z takim podejściem? Jaką wartość wnosi inteligencja emocjonalna do profesjonalnego sportu?
– Dla mnie empatia zawsze była siłą. I z przyjemnością obserwuję, że w ostatnich latach kompetencje miękkie są tak samo cenione jak wiedza i warsztat trenerski. Najlepsi trenerzy łączą jedno i drugie.
W sporcie pracujemy z ludźmi, nie z arkuszami kalkulacyjnymi, a inteligencja emocjonalna z roku na rok ma coraz większą wartość.
Sport jest bardzo wymierny – wszystko da się policzyć, a najbardziej liczą się wyniki. Jak w tym wszystkim znaleźć przestrzeń na emocje, lęki, obawy? Jak sprawić, żeby nie zdominowały one pracy?
– Im bardziej wchodzimy w sport wyczynowy, tym większe znaczenie mają elementy niemierzalne: stabilność emocjonalna, odporność, zdolność do szybkiej regulacji układu nerwowego. Przykład: aby zdobyć kwalifikację olimpijską, Ola musiała nauczyć się radzić sobie ze stanami lękowymi i regulować emocje w czasie krótszym niż pięć minut między kolejnymi biegami, również po pobiciu rekordów świata. To praca interdyscyplinarna: trening, psychologia sportu, samorefleksja i umiejętność szybkiej adaptacji.
Czy dostrzega Pan różnice w sposobie, w jaki kobiety i mężczyźni reagują na stres i presję w sporcie? Jak to wpływa na styl pracy z zawodniczką?
– Kobiety wnoszą do sportu inną dynamikę, bardziej złożoną, bardziej zmienną, często bardziej fascynującą. Miesiąc przygotowań u kobiet to cztery różne tygodnie, z innymi potrzebami i inną gotowością. Ta różnorodność wymaga otwartości i ciekawości. Uczy pokory. A jednocześnie daje ogromną satysfakcję, bo kiedy zrozumiesz tę unikalną logikę, możesz poprowadzić zawodniczkę na poziom, którego wcześniej nikt nie przewidywał.
Jakich zmian oczekuje Pan w podejściu środowiska sportowego do kobiet w sporcie, jeśli chodzi o wsparcie emocjonalne i mentalne? Co jeszcze można zrobić, by mężczyźni – trenerzy, partnerzy, działacze - byli lepszymi sojusznikami sportsmenek?
Potrzebujemy przede wszystkim większej reprezentacji kobiet w badaniach naukowych.
Wiele protokołów treningowych, parametrów regeneracyjnych czy zaleceń żywieniowych jest nadal kopiowanych z modeli męskich. To ogranicza potencjał zawodniczek.
Środowisko sportowe, na które składają się trenerzy, działacze, partnerzy musi inwestować w wiedzę, która uwzględnia fizjologię kobiet, a nie upraszcza ją do „mniejszej wersji męskiej”.
Czy po zdobyciu przez Olę złotego medalu olimpijskiego czuje się Pan spełniony jako trener, czy może nadal ma Pan w sobie sportowy głód i kolejne cele do zrealizowania?
– Poczucie spełnienia pojawiło się nie na podium, lecz w Paryżu, na ostatnim treningu przed eliminacjami. Ola miała wykonać cztery próby. W przeszłości to ja decydowałem o zakończeniu sesji. Tym razem pozwoliłem jej podjąć decyzję samodzielnie. Kiedy po błędzie sama wstała i powiedziała: „Zrobię jeszcze jeden bieg”, wiedziałem, że dojrzała do pełnej odpowiedzialności za swój proces, a moja praca została wykonana. A cele? Sport traktuję jako projekt długoterminowy. Nie jeżdżę na zawody, żeby uczestniczyć. Jeżdżę, żeby wygrywać. I chcę zrobić to ponownie.
Nigdy nie trenował Pan wspinaczki na czas, a jednak osiągnął Pan ogromny sukces jako trener tej dyscypliny. Jak do tego doszło?
– Kluczowe były dwa elementy: intensywna praca i zdolność adaptacji. W 2020 roku Ola doznała poważnej kontuzji palca. Dla mnie był to moment graniczny, zarówno emocjonalnie, jak i zawodowo. Obiecałem sobie wtedy, że jeśli jeszcze zobaczę jej łzy, to będą to łzy szczęścia na podium. Od tego momentu pracowałem z pełnym zaangażowaniem: 47. tydzień roku, późny wieczór, praca na dwa etaty, dziesiątki tysięcy kilometrów w aucie, weekendy na uczelni lub szkoleniach. Wiele osób w takiej sytuacji odkłada laptopa o 17. Ja patrzyłem na koszulkę, która została przesiąknięta emocjami tamtego dnia i pracowałem dalej. Po latach intensywności ten „kredyt” został spłacony. Odpowiedź na pytanie „jak to się udało?” jest prosta: maksymalnie efektywne wykorzystanie czasu i konsekwencja w działaniu.
Od początku roku współpracuje Pan także z hiszpańską kadrą narodową - jak udaje się Panu łączyć obowiązki trenera kadry z trenowaniem Oli i życiem prywatnym?
– To był rok pełen wyzwań: nowy kraj, nowa kadra, praca z wieloma zawodnikami jednocześnie, ponad 180 dni w podróży, treningi na obiektach, które nie były „domem”. A jednak to właśnie ten trud uczynił kolejne medale jeszcze bardziej wartościowymi.
Czasem zagubienie jest sygnałem, że rośniesz i przekraczasz granice, których inni nie próbują przekraczać.
I myślę, że dlatego dzisiaj czuję ogromną satysfakcję, bo wiem, że idę własną drogą, nawet jeśli jest wymagająca.
Materiał promocyjny marki ORLEN


