Reklama

23 lutego. Niedziela, poranek, ostatni dzień tygodnia mody w Mediolanie. Siedzę na widowni pokazu Bossa, gdy między rzędami zaczyna krążyć informacja, że Armani odwołuje pokaz swojej kolekcji, który miał się odbyć po południu. A będąc precyzyjnym, że nie wpuści gości na swój show. Impreza odbędzie się bez publiczności, czyli tylko na potrzeby zdjęć i wideo. Wszystko z powodu wiadomości o wybuchu epidemii koronawirusa. Wtedy dotarło do mnie, że sytuacja robi się poważna. Zaledwie dwa dni wcześniej, dokładnie pod tym samym adresem, odbył się pokaz jego tańszej linii – Emporio. Oglądając na żywo kolekcję złożoną z welurowych żakietów, długich, rozkloszowanych spódnic, szerokich marynarek i pastelowych trenczy, do głowy mi nie przyszło, że za kolejnych 48 godzin nie będę myślało modzie, tylko o tym, by jak najszybciej wydostać się z miasta.

Ale podczas samego pokazu miałem inną refleksję: jak to możliwe, że robiąc co sezon podobne do siebie kolekcje, Giorgio Armani wciąż przyciąga uwagę klientów? Nie mówię o redaktorkach i stylistkach, które na pokaz przyszły dlatego, że projektant wydaje krocie na reklamy. Mówię o ludziach, którzy kupują jego ubrania, a których z roku na rok przybywa. Dowodem są liczby. Dziś jego majątek jest szacowany na mniej więcej 10 miliardów dolarów, czyli o dwa więcej niż kilka lat temu. Projektant zatrudnia 10 tysięcy osób. Jak mówi Richard Martin, były kurator Instytutu Kostiumu przy Metropolitan Museum: „To konserwatysta, który tworzy dla ludzi nielubiących zmian w modzie. A to, paradoksalnie, oni stanowią główną siłę nabywczą towarów luksusowych”. Armani odkrył to 45 lat temu, gdy założył swoją markę.

Giorgio Armani, czyli człowiek orkiestra

W wieku 86 lat Armani wciąż stoi na czele swojego domu mody, choć już od lat zarzeka się, że wytypuje następcę. Mimo wieku wciąż jest w świetnej formie. Szczupły, wysportowany, opalony. Nieważne, czy jest w domu, w biurze, czy akurat kłania się publiczności w finale, zawsze ma ten sam look. Granatowy T-shirt lub longsleeve, atramentowe, dzianinowe spodnie i białe, sportowe buty. Ta elegancka, lecz prosta stylizacja podkreśla jego niesamowicie błękitne oczy i siwe włosy.

Dokładnie tak samo wygląda też za kulisami swoich pokazów, gdzie ze skrupulatnością od zawsze osobiście zawiaduje pracą całego zespołu. Brytyjska dziennikarka Justine Picardi porównuje go do dyrygenta orkiestry, który z gracją potrafi sterować dziesiątkami osób. To perfekcjonista w każdym calu, ale i maniak kontroli, co zresztą sam przyznaje. Takim rytmem pracuje od prawie pół wieku. Ale nie zawsze marzył o pracy projektanta.

Giorgio Armani w 1980 roku
Getty Images

Urodził się w mieście Piacenza na północy Włoch w 1934 roku, w czasie wielkiego kryzysu gospodarczego, a wychowywał podczas faszystowskiej dyktatury Mussoliniego. Wie, co to strach i bieda, bo dotkliwie zaznał tego w dzieciństwie. Jego ojciec pracował w firmie transportowej, a matka zajmowała się domem.

Żyłem w skromnej rodzinie ze skromnymi możliwościami. Ale choć nie mieliśmy pieniędzy, rodzice potrafili sprawiać inne wrażenie. Moja matka była naprawdę elegancką kobietą
– mówił w jednym z wywiadów.

Był środkowym z trojga rodzeństwa, jego starszy brat Sergio już nie żyje, a młodsza siostra Rosanna przez lata pracowała w jego firmie (dziś Armani zatrudnia w niej swoje siostrzenice). Jako mały chłopiec doznał poważnych obrażeń w wyniku wybuchu pocisku artyleryjskiego. Spędził długie miesiące w szpitalu. Podobno był to impuls, który sprawił, że postanowił zostać lekarzem. Studiował trzy lata na akademii medycznej, a przez kolejne dwa odbywał służbę wojskową. Żeby pomóc w utrzymaniu rodziny, zatrudnił się w mediolańskim domu towarowym La Rinascente, w którym pracował jako dekorator witryn, a następnie jako kupiec kolekcji męskich. To zaprowadziło go do jego pierwszej poważnej posady, czyli stanowiska projektanta w popularnym wówczas domu mody Nino Cerruti. Markę pod własnym nazwiskiem założył dopiero po czterdziestce, co na dzisiejsze standardy, gdy odzieżowe brandy wprowadzają na rynek nastolatki, jest nie do pomyślenia.

Era power suit i gigantyczny sukces

Do pracy na własny rachunek namówił go jego ówczesny partner, włoski architekt Sergio Galeotti. Gdyby nie on, Armani pewnie nigdy nie zdobyłby się na ten krok. Nie miał wystarczająco pewności siebie i śmiałości, ale Galeotti od początku wierzył w jego talent i zrezygnował z własnej kariery, by pomagać mu w biznesie. „To był naprawdę związek partnerski. Rozumieliśmy się bez słów. Ale też uzupełnialiśmy, bo on był ode mnie znacznie odważniejszy. Może nawet nieodpowiedzialny i brawurowy. Ja z kolei,
urodzony realista, do wszystkiego podchodziłem ostrożnie”, mówił Giorgio w wywiadzie dla „New York Magazine”.

Firma rozwijała się szybko. Stworzony przez niego i dopracowany do perfekcji krój marynarek, spodni i koszul szybko przypadł do gustu mężczyznom. Miały szerokie ramiona i dopasowaną talię, a spodnie były zapinane wysoko w pasie i rozszerzane do dołu. Ten nowy biznesowy look był jednocześnie seksowny i nonszalancki, przez co szybko zyskiwał na popularności. A jeszcze większą sławę przyniósł mu film „Amerykański żigolak”, w którym Richard Gere nosił jego garnitury. Po premierze mówiono, że aktor wyglądał seksowniej, gdy się ubierał, niż rozbierał. Trudno się z tą opinią nie zgodzić. Damska linia również odniosła gigantyczny sukces.

Klasyczne i eleganckie ubrania, ale oparte na męskim kroju, natychmiast spodobały się rosnącej w siłę klasie kobiet pracujących. Był początek lat 80., kobiety zaczęły przebijać szklane sufity i piąć się po szczeblach kariery. Do głosu dochodziły bizneswoman, a eleganckie garsonki i garnitury z dawką testosteronu tylko podkreślały ich siłę. O ubraniach Armaniego zaczęto mówić – symbol nowej fali feminizmu.

Wkrótce styl, którego prekursorem był Giorgio, ochrzczono mianem power looku. Poszerzone garnitury, żakiety z poduchami i spodnie typu szwedy noszone do mokasynów weszły do kanonu mody i obowiązywały przez całą kolejną dekadę. Mało tego, mówiło się, że ta właśnie estetyka zapoczątkowała koniec ery kiczowatych i kolorowych lat 80. Sława o Armanim rozeszła się na cały świat, ale w gruzach legło jego życie osobiste. W 1985 roku jego partner zmarł na AIDS i choć projektant rzucił się w jeszcze większy wir pracy, to długo nie mógł otrząsnąć się z tragedii.

Giorgio Armani w 2019 roku w Mediolanie
Getty Images

Z wybiegu na czerwony dywan. Jak gwiazdy pokochały projekty Armaniego

„Jestem inny niż Valentino. On prowadzi bogate życie towarzyskie, a ja nie mam na to czasu. Postanowiłem, że poświęcę się pracy, że będę ją kochał. Dlatego codziennie rano wstaję z łóżka z takim samym wigorem jak wtedy, gdy miałem 30 lat. Oczywiście mógłbym cieszyć się swoim bogactwem, polecieć odrzutowcem na wakacje. Tyle że byłbym na nich sam, bo nie mam znajomych, którym by odpowiadał taki sposób rozrywki. A poza tym nie jestem typem poszukiwacza przygód” – opowiadał w wywiadach. Za to jego pasją od dzieciństwa były telewizja i film.

Wciąż przyznaje, że gdy wieczorem wraca po pracy do domu, pierwsze, co robi, to siada w fotelu i włącza telewizor. Postanowił jednak tę pasję wykorzystać i pożenić film z modą. Bardziej niż na bilbordach zależało mu na tym, by jego ubrania pojawiały się w wysokobudżetowych produkcjach. I tak się stało. Wkrótce jego kolekcje nosili Sean Connery w filmie „Nietykalni”, Kevin Costner w „Bodyguardzie” i Emmanuelle Seigner w „Nirvanie”. Aktorki i aktorów zaczął ubierać nie tylko na planie, lecz także poza nim. W jego strojach zaczęli pojawiać się na oficjalnych galach, premierach, rozdaniach nagród, a sam Armani stał się pierwszym projektantem, który na taką skalę ubierał gwiazdy na czerwony dywan, co jemu samemu przyniosło porównywalną popularność do gwiazd.

W jego sukniach pozowały największe diwy ekranu, jak Julia Roberts, Michelle Pfeiffer czy Jodie Foster. Dziś do tego wyśmienitego grona dołączyły też Cate Blanchett, Anne Hathaway i Renée Zellweger. Ich wizerunek doskonale pasuje do marki – eleganckiej, luksusowej, z tradycjami. Tu wszystko jest spójne, od minimalistycznego wystroju butików (na świecie jest ich 500), przez design linii do domu Armani/Casa, aż po dobór modeli do reklam bielizny – o klasycznej urodzie, wysportowanej sylwetce.

Armani czuwa nad każdym elementem biznesu. Jako pierwszy wprowadził limit BMI dla modelek. Jest przeciwnikiem dziewczyn anorektycznie chudych, ale jako pasjonat ćwiczeń (podobno trenuje półtorej godziny dziennie) i zdrowego stylu życia do swoich pokazów nie zatrudnia też modelek plus size. Jak to bywa z chorobliwymi perfekcjonistami, bywa też trudny we współpracy. W świecie mody krążą anegdoty, że pracownicy boją się go, a dziennikarki nie znoszą, bo doprowadzał je podczas wywiadów do płaczu. Jednak świat mody zawsze przymykał na to oko, a wszystko zbywano komentarzem, że święci nie lądują na liście najbogatszych ludzi „Forbesa”.

Giorgio Armani: „To moment, by przywrócić autentyczność”

Moja praca pozwoliła mi stworzyć własny świat i za to ją kocham. To świat, do którego nigdy wcześniej nie należałem, ale o którym czytałem książki i oglądałem filmy
– mówił w rozmowie dla brytyjskiego „Harper’s Bazaar”.

Świat Armaniego to pałac przy Via Borgonuovo, letnia rezydencja pod Mediolanem, apartament w Paryżu na przeciwko Café de Flore, posiadłość w Saint-Tropez, domy na Antigui i w Sankt Moritz oraz 65-metrowy jacht i prywatny odrzutowiec.

W siedzibie firmy wiszą jego cztery portrety, w tym jeden pędzla Andy’ego Warhola. A oprócz tego obrazy przedstawiające jego idolki: Dianę Vreeland i Coco Chanel. Do tej ostatniej Armani lubi być najbardziej przyrównywany. Podobnie jak ona zaczynał od zera i dorobił się wszystkiego sam. Stworzył modowe imperium i wylansował styl, który zmienił życie kobiet i historię ubioru.

Ostatnio dyskusję w branży wywołał otwarty list, który Armani opublikował w dzienniku „Women’s Wear Daily”. Wskazuje w nim, że epidemia koronawirusa to okazja, by odmienić branżę mody: „To moment, by przywrócić autentyczność, a skończyć z gierkami i hipokryzją. Koniec z rozbuchanymi pokazami mody organizowanymi na całym świecie tylko dla rozrywki. To niestosowne. Koniec marnotrawienia pieniędzy i bezsensownych podróży, które tylko zanieczyszczają środowisko. To czas, by naprawić to, co zepsuliśmy, i sprawić, by moda miała bardziej ludzki wymiar”. Już rok temu tłumaczył w „The Guardian”:

Powinniśmy ograniczyć liczbę kolekcji, produkować mniej, za to lepszej jakości. Dotychczasowy system jest bezwzględny.

Ciekawe, czy te słowa są na rękę projektantom i markom, które dotychczas zarabiały krocie ze sprzedaży sezonowych bestsellerów? Armani jednak wie, co mówi. Jest prawdziwym prekursorem mody zrównoważonej. W końcu od prawie pół wieku tworzy rzeczy noszone przez lata i służące o wiele dłużej niż jeden sezon.

Giorgio Armani
Getty Images

Reklama
Reklama
Reklama