Reklama

Brytyjski humor to osobna kategoria śmiechu. Czasem elegancki, czasem totalnie nieprzystojny, często kompletnie absurdalny - ale zawsze celny. W „Wujowym dworze” (oryg. „Fackham Hall”) ten wachlarz żartów rozciąga się jak nigdy dotąd. Na ekranie ląduje wszystko: humor sytuacyjny, slapstick, gagi językowe, sprośności, klasowe docinki i parodie tak dosadne, że trudno zdecydować, czy to bardziej żart z arystokracji, czy z widza.

Krytycy zgodnie podkreślają, że tempo dowcipów jest tu „jak karabin maszynowy”. Elaine Patton z IndieWire zachwycała się dynamiką filmu: „Ledwo zdążyłam przetrawić jeden żart, a już pojawiał się kolejny” - napisała, zwracając uwagę na imponującą liczbę gagów. Maggie Lovitt z Collidera podkreślała teatralną energię produkcji: „'Wujowy dwór' łączy humor sytuacyjny, gagi i riposty pod płaszczykiem farsy w stylu Molièra!” A Pete Hammond z Deadline stwierdził wprost: „Ten film powinien być wyczekiwany przez wszystkich! Komedia najbardziej prosi się o wspólne oglądanie w kinie”.

Można więc śmiało powiedzieć, że O’Hanlon nie idzie w półśrodki - serwuje klasyczne angielskie „go big or go home”.

„Wujowy dwór” brytyjski humor w polskich kinach

„Wujowy dwór” to satyra na brytyjską klasę wyższą, która w filmie… nie ma za grosz klasy. W rezydencji Davenportów problem goni problem: brak męskiego dziedzica, aranżowane małżeństwo, narastające konflikty i dramaty, które - jak to bywa w komedii - szybko zamieniają się w serię niedorzecznych pomyłek.

A potem na scenę wchodzi on: Eric Noone - kieszonkowiec, który powinien tylko dostarczyć list, a zamiast tego zostaje… pracownikiem dworu. To z jego perspektywy obserwujemy świat, który wygląda jak „Downton Abbey” wrzucone do pralki na najwyższe obroty.

Kiedy dodamy do tego zakazany romans, rodzinne knowania i tajemnicze morderstwo podczas arystokratycznego wesela, wychodzi z tego mieszanka, która brzmi jak „posh chaos” - czyli dokładnie ten rodzaj absurdalnej komedii, który Brytyjczycy kochają najbardziej.

280 żartów? Brzmi absurdalnie - i o to chodzi

Twórcy - z Jimmym Carrem na czele - zapowiadali, że w filmie - trwającym 97 minut znajduje się aż 280 dowcipów. Gdyby faktycznie je policzyć, można by uznać, że „Wujowy dwór” jest najgęściej naszpikowaną żartami brytyjską komedią ostatnich lat. Nie wszystkie są trafione, ale nawet te słabsze giną pod naporem kolejnych.

Duch Monty Pythona i Mela Brooksa unosi się nad całą produkcją - i to nieprzypadkowo. Tu absurd jest paliwem. Tu żaden temat nie jest święty - nawet Taylor Swift. Tu humor jest niepoprawny, przewrotny i czasami tak niedorzeczny, że aż znakomity. Jak mawiają Brytyjczycy: “it’s so wrong, it’s right.”

Dla kogo jest ten film?

Jeśli lubisz seriale pokroju: „’Allo ‘Allo!”, „Latający cyrk Monty Pythona”, „Hotel Zacisze” (Fawlty Towers), „Czarna Żmija”, „Wielka”, „The Goes Wrong Show” to „Wujowy dwór” jest po prostu twoim kinowym przeznaczeniem. To komedia, która znów pokazuje, że Brytyjczycy potrafią połączyć klasę, bezczelność i absurd w sposób absolutnie unikalny.

W filmie pojawiają się m.in.: Damian Lewis („Pewnego razu... w Hollywood”, „Homeland”), Katherine Waterston („Obcy: Przymierze”, „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”), Tom Felton („Harry Potter”, „Geneza Planety Małp”), Thomasin McKenzie („Jojo Rabbit”, „Ostatniej nocy w Soho”), Ben Radcliffe („Wiedźmin”, „Władcy przestworzy”). To ekipa, która sprawia, że nawet najbardziej przegięte sceny mają odpowiednią wagę i charyzmę - a widz ma wrażenie, że ogląda grupę znajomych, która bawi się równie dobrze, co publiczność. To pełna energii, pyszna, wywrotowa komedia - coś pomiędzy „Downton Abbey” a „Monty Pythonem”, czyli najbardziej brytyjskie połączenie, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Film można oglądać w polskich kinach od 5 grudnia 2025.

Reklama
Reklama
Reklama