W opowieściach kobiet, które związały się z obcokrajowcami, przewija się stały motyw: różnice, które na początku je przyciągały, w końcu zaczęły odpychać. Ale tak chyba bywa w każdej relacji, prawda?

Agata Loewe: I tak, i nie. Bo co innego, kiedy zdarza ci się to z Polakiem, a co innego, jeśli już na starcie celujesz w – za przeproszeniem – egzotykę, czyli pakiet różnic. Grupa kobiet, która wybiera kogoś skrajnie innego, stale się powiększa. Dzięki różnicom nie ma nudy, cały czas coś się dzieje
– jest wyzwanie! Te, z którymi pracuję, są raczej niezależne, wykształcone, ambitne i aktywne. I tym onieśmielają mężczyzn szukających tradycyjnych schematów. Wielu Polaków wciąż chce, by ich partnerka, mimo że ma pracę, ogarniała też dom. Jak ich mama. Nie mówiąc o zarobkach – jeśli ona
zarabia więcej, on nie umie się odnaleźć. Dlatego Polki coraz częściej wybierają obcokrajowców.

Z kim najczęściej się wiążą?

Do niedawna wybierały Niemców – przez emigrację lat 60., 70. i 80. to było najbardziej naturalne. Odkąd zmieniły się rynki pracy – Skandynawów i Brytyjczyków. Szukają w nich wsparcia, możliwości rozwoju. Wiedzą, że partner, który miał kontakt z wyemancypowanymi kobietami, nie będzie ich hamował, tylko napędzał do pracy. To jest kluczowe.

Ściągają ich tutaj czy raczej z nimi wyjeżdżają?

Obserwuję dwie grupy mężczyzn: jedni przyjechali do Polski przypadkiem, zakochali się i tu zostali. Inni nie mają takiego planu, ale ich partnerka nie chce wyjeżdżać, więc przeprowadzają się do Polski. Pracuję z nimi nad szokiem kulturowym. Są pewne fazy akulturacji, których nie da się przeskoczyć, trzeba je przeżyć. Zwykle jest etap kompletnej idealizacji – kocham w tym kraju wszystko. A potem dewaluacji: wszystko jest nie tak. Dopiero w którymś momencie dochodzi do syntezy, czyli biorę to, co mi się podoba, do reszty się dystansuję. W tej pierwszej fazie idziemy ulicami
miasta i nie widzimy bazgrołów na murach, w drugiej widzimy tylko je. Potem okazuje się, że na niektórych budynkach one są, na innych nie. Jak wszędzie.

Jakie są najczęstsze problemy Polek, które ściągają partnerów do siebie?

Mają poczucie odpowiedzialności za nich – nie tylko w kwestii znalezienia pracy, ale i towarzystwa. Są dwa wyjścia: albo on przejmuje twoich przyjaciół, albo tworzy własną grupę. Jeśli nie zna języka, to drugie wyjście nie jest oczywiste. To jedna z rzeczy, na które narzekają dziewczyny. Słyszę: „Myślałam, że wszyscy moi znajomi świetnie mówią po angielsku!”. Tymczasem okazuje się, że większość duka, a trzy, cztery osoby mówią dobrze. Oczywiste jest, że on automatycznie chce się zaprzyjaźnić właśnie z nimi. Ale co, jeśli ci dobrze mówiący znajomi to same atrakcyjne singielki?

Zagrożenie!

Byłam w takiej sytuacji: poszłam ze znajomymi na piknik i usłyszałam nagle, że jakiś chłopak mówi po polsku z akcentem, więc pogratulowałam mu, że tak szybko nauczył się języka, niezbyt przecież łatwego. Nasz small talk trwał może dwie minuty, nagle patrzę, a jego dziewczyna leci owija się wokół niego niczym anakonda. Koniec rozmowy.

Zrzucanie winy na przyjaciół, którzy zbyt słabo znają język, wydaje mi się niesprawiedliwe. Polki częściej uczą się języków swoich partnerów. A on zna trzy słowa po polsku i wszyscy umierają z zachwytu, bo umie podziękować za sernik.

To też nam coś pokazuje: czy bliska nam osoba uczy się języka, żeby porozumieć się z naszymi bliskimi? Choćby kilku zdań, które przyprawiają wszystkich o śmiech. Jeśli nie, zaczynamy myśleć, że nie obchodzi go nasza rodzina. To samo z przyjaciółmi: załóżmy, że nasz partner mówi po włosku i francusku, a większość znajomych po angielsku. Znów musi się odbyć naturalna selekcja. Ale to, czy para wytwarza między sobą dobre porozumienie, jest szczególnie ważne w sytuacji konfliktu. Ona próbuje wytłumaczyć, co czuje, a on nie ma pojęcia, o co chodzi, i nie wie, czy
to kwestia języka, czy emocji. A może osobowości?

Myślałam, że pary międzynarodowe przez to, że wszystko muszą sobie od początku wyjaśniać, są dobrze skomunikowane.

A ja myślę, że ludzie czasem się sprawnie komunikują, a czasem dokonują różnych uników i rozumieją wyłącznie to, co chcą rozumieć. Z mojego doświadczenia wynika, że obcokrajowcy, którzy tu przyjeżdżają, uczą się polskiego. To oczywiście trwa, ale przyspieszenie zwykle następuje, kiedy
rodzą się dzieci, uczą się wtedy razem z nimi.

Jak to, że mówisz do swojego partnera w swoim drugim języku, wpływa na relację?

To zależy, czy daje ci to przyzwolenie na większy dystans, czy cię krępuje, bo czujesz, że po angielsku nie jesteś w stanie tak szybko zażartować jak po polsku. Albo nigdy nie dasz tak ciętej riposty po niemiecku jak w swoim języku. Ale bywa różnie. Znam osoby, dla których to, że mówią o intymnych
sprawach w drugim języku, jest niezwykle otwierające, bo dzięki temu łapią dystans do tego, co mówią. I jest im łatwiej. Gdyby to samo mieli powiedzieć po polsku, byłoby im trudniej, a może w ogóle by się nie udało. Zawsze od początku wszystko trzeba wyjaśniać. Dogadać podstawowe
sprawy: gdzie widzimy się w przyszłości? Czy chcemy się rozwijać zawodowo? Mieć dzieci? Jak w naszych kulturach podchodzi się do domowych obowiązków – kto zmywa, odkurza, prasuje i gotuje?

To akurat przydałoby się wszystkim parom.

Polki przymykają na ten brak ustaleń oko i zwykle zajmują się wszystkim. A potem są kryzysy przez tak prozaiczne rzeczy jak podział obowiązków domowych. W parach międzynarodowych czasem pojawia się jeszcze inny problem: on jest np. z Brazylii, tam był wziętym prawnikiem, a tu drugi rok czeka na pozwolenie na pracę. I co robi? Nudzi się. Pracowałam kiedyś z parą: Polka i Hiszpan. On mówi: „Pójdę do baru tapas i znajdę pracę”. A ona mówi, że nie ma mowy.

Woli, żeby był prawnikiem!

Albo przynajmniej nauczycielem hiszpańskiego. Ale on nigdy nie uczył języka, nie jest przecież pedagogiem. Często w życiu takich par pojawia się moment załamania, depresji. Poczucie, że jest się nieużytecznym. No i tęsknota za bliskimi – rodziną, przyjaciółmi. I miejscem, czyli nostalgia.
Być może to jest w naszej rozmowie najważniejsze: osoby decydujące się na związek z kimś zza granicy muszą stworzyć swój równoległy świat. Muszą mieć swoją przestrzeń.

Inaczej przestają być interesujące dla partnera.

Dla siebie też. Jeśli cały czas ich jedynym punktem odniesienia jest partner, to raczej się to dobrze nie skończy. To męczące dla obu stron – jedno jest za to odpowiedzialne a drugie się czuje jak ciężar. Jeden z moich klientów mówił o swojej żonie w kategorii posiadania zwierzątka w domu – wychodził do pracy, żeby się wyrwać i z wielkim zmęczeniem myślał, że jak wróci do domu, to w nim zawsze to zwierzątko będzie. Zwierzątko, czyli
partnerka, którą on będzie musiał się zająć, animować, zabawiać. Bo ona nikogo innego nie ma.

Co jeszcze bywa problemem dla kobiet w takich związkach?

Często mają nadzieję, że on przyjedzie i niczym puzzel wpasuje się w ich mieszkanie. Trochę jak nowy mebel. Po czym się okazuje, że muszą dzielić swoją dotychczasową przestrzeń. Dodatkowo on nie zna języka, czeka na PESEL – nierzadko rok albo dwa, więc nie może mieć konta w banku, znaleźć pracy. Staje się nagle kimś słabszym, od niej zależnym. A kobieta zaczyna się czuć nadmiernie odpowiedzialna za swojego partnera, troszczy się i ciągle nim opiekuje. Przestaje być partnerką, zamienia się w matkę. No i jeśli daje kieszonkowe, to może się pojawić rodzaj pogardy. I okazuje się, że ona chce w nim widzieć mężczyznę, a ma przed sobą dziecko…Warto sobie odpuszczać nadmierną opiekę. Dojrzały człowiek, wysadzony nagle na środku ulicy, raczej się na niej nie położy ani nie zacznie płakać, tylko sobie poradzi. A jeśli ciągle myślimy i wmawiamy mu, że nie da rady, to zwyczajnie go kastrujemy.

Jak to wszystko wpływa na seks?

Może blokować pożądanie. Ten problem jest całkiem dobrze pokazany w serialu „The Affair” – córka Helen i Noah ma narzeczonego z Irlandii. I on jest przykładem na to, jakie cechy, zdolności musi mieć osoba, która decyduje się zmienić kraj.

No właśnie, jakie?

Dużą odporność na frustrację, bezustanną chęć podejmowania ryzyka. Musi się szybciej uczyć języka, niż by to robiła u siebie, na jakimś kursie. Powinna dobrze sobie radzić z tęsknotą. I nie może bać się konfrontacji z różnymi, czasami dziwnie z jej perspektywy działającymi instytucjami.
Pierwszy rok po przeprowadzce to zwykle czas wielkiego chaosu, który nosi znamiona żywiołu. Bo kiedy przychodzi tsunami, nigdy nie wiadomo,
co po nim będzie.

Rozmawiała Marta Szarejko

Materiał ukazał się we wrześniowym numerze ELLE