ELLE: Rano przed wyjściem z domu chłopak zapytał mnie z kim będę dzisiaj robić wywiad i uświadomiłam sobie wtedy, że tak naprawdę to chyba nie znam odpowiedzi. Bardzo trudno zamknąć Cię w jakieś sztywno skonstruowane ramy, dlatego chciałabym poznać Twój punkt widzenia: Żona Johna, czyli kto? 

OLA: Cała przygoda z żoną Johna, zaczęła się od gruntowych porządków we mnie samej. Całe życie wydawało mi się, że żeby moja praca miała wartość, to muszę być wyspecjalizowana w jednej dziedzinie, aż w końcu zaakceptowałam swoją naturę, jestem jaka jestem, potrzebuję dynamiki i lubię jak dużo się dzieję. Dlatego też dużo robię. Szyję dodatki do włosów, robię warsztaty dla dziewczyn, projektuję, czasem coś stylizuję... Po prostu pozwoliłam sobie na to, żeby zajmować się wszystkim tym, co mi się w danej chwili podoba.

ELLE: A co teraz podoba Ci się najbardziej?

OLA: Wiesz co,  najwięcej przyjemności sprawiają mi prace manualne, bo ja naprawdę uwielbiam wszelkie „robótki ręczne”.  Praca przy wielkich produkcjach jest fajna, ale też okropnie stresująca...

ELLE: Miałaś już tego dość? 

OLA: Bardzo, ale gdyby nie ten okres mojego życia, to pewnie dalej wydawałoby mi się, że jestem szczęśliwa, chociaż wcale nie byłam. Epizod stylizacji w tym wielkim świecie fashion pozwolił  mi  przewartościować sobie wiele rzeczy. Dzięki temu uwierzyłam, że do pracy, którą wykonuję trzeba mieć pewne umiejętności, zdolności, że to to nie jest tak, że każdy mógłby to robić. A długo właśnie w ten sposób to postrzegałam, dopiero od niedawno zaczęłam dopuszczać do siebie myśli pt. „ok, robisz coś naprawdę fajnego”. 

ELLE: Ale przecież ludzie dookoła musieli Ci mówić, że robisz super rzeczy. 

OLA: No może i mówili, ale jakoś nigdy tego nie przyjmowałam, chyba musiałam poczekać tych kilka lat aż nadejdzie odpowiedni moment, żebym mogła wypłynąć ze swoimi własnymi projektami.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Aleksandra Rałowska (@zona_johna) Lut 18, 2020 o 11:12 PST

ELLE: Takimi jak księżycowe opaski i autorskie scrunchies, które można kupić na Twoim blogu?  

OLA: Tak naprawdę to zaczęło się od chęci prowadzenia warsztatów. Szukałam koncepcji na to, czego mogłabym uczyć i tak zaczęłam robić opaski, które przy okazji bardzo spodobały się moim koleżankom, potem im koleżankom, i tak dalej i tak dalej, więc zaczęłam je sprzedawać. Te pierwsze egzemplarze robiłam od początku do końca ręcznie. Wszystko sama przyszywałam, haftowałam, 100% handmade (śmiech). Teraz jeszcze wtykam dziewczynom do kupionych scrunchies „listy miłosne”. Mam też dużo innych pomysłów. Niedługo planuję np. robić i wrzucać do pudełek takie chińskie...

ELLE: Wróżby? 

OLA: Tak! po prostu chcę mieć z moimi klientkami jak najwięcej interakcji i bardzo lubię robić im niespodzianki. Np. nawet jeśli zamawiają u mnie konkretny produkt, to ja bardzo często go delikatnie modyfikuję. Czasem go trochę inaczej wykończę, dorzucę coś do pudełka albo wyhaftuję sekretną wiadomość. Z jednej strony sobie myślę, że są takie osoby, które jak zobaczą na zdjęciu poglądowym różową wstążeczka, to może się zdenerwują jak ostatecznie dostaną żółtą, ale ktoś mi kiedyś powiedział, że jak patrzy na to, kto mnie oznacza na zdjęciach, to jakby widać, że dla tych dziewczyn to nie jest po prostu opaska, czy gumka, tylko coś znacznie więcej. Wiesz o co chodzi?

ELLE: No pewnie, liczy się całe „behind the scenes” 

OLA: Chyba tak. Ja w ogóle staram się, żeby moje projekty były czymś z pogranicza sztuki i produktu codziennego użytku. 

ELLE: Kiedyś nawet zagrały w teatrze.

OLA: W Kwadracie. Pewnego dnia koleżanka wpadła nagle, powiedziała, że musi ubrać pokojówkę i że koniecznie dziś i tylko do 18 i czy jej zrobię dodatki na głowę, więc wiesz, w godzinę zrobiłam opaskę i Dylana i one jeszcze tego samego wieczora pojawiły się na scenie. Wtedy też powstał mój pomysł, który bardzo chciałabym jeszcze zrealizować, na przestrzeń gdzie można by przyjść, wybrać materiał, wzór, i zamówić całkowicie spersonalizowaną rzecz. Takie wiesz, czarodziejskie miejsce, gdzie przy okazji mogłabym wyżyć się artystycznie, bo przecież poza tym wszystkim o czym mówimy teraz, mam też taką prawdziwą,  standardową pracę.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Aleksandra Rałowska (@zona_johna) Sty 27, 2020 o 6:18 PST

ELLE: U Mamy Ginekolog? Jak tam trafiłaś?

OLA: Nicola jest moją przyjaciółką od lat, nawet byłam jej świadkową na ślubie! Ona chciała mnie  ściągnąć do siebie już od dłuższego czasu, ale wtedy jeszcze pracowałam dużo z Malwiną Wendzikowską, jakoś nie mogłyśmy się zgrać, aż w końcu nadszedł ten moment, że stwierdziłam, kurcze, super bym chciała, zobaczyłam tę jej grupę dziewczyn, te rzeczy, które robią i sobie pomyślałam „chcę być tego częścią” no i udało się. Chociaż wiesz, ja tam projektuję krótkie szerokie spodnie, a Nicola przymierza i mówi „Super! Wydłużamy i zwężamy!” (śmiech)

ELLE: Wyobrażam, sobie, że to może wkurzać. Trudno się projektuje rzeczy, które Ci się nie do końca podobają? 

OLA: Może na początku, ale teraz umiem już sobie tę sferę wyważyć. Wiem gdzie i o co chcę zawalczyć, a w których miejscach odpuścić. Akurat ten konkretny przypadek, to jakie ilości Nicola sprzedaje i jak bardzo jest pewna swojej wizji sprawia, że jakby idę w to. No bo wiesz o co chodzi, ja też kumam, że moje rzeczy mogą nie być tak bardzo zrozumiałe, że faktycznie ja patrzę przez pryzmat siebie, swojego czasem może zbyt alternatywnego gustu. Ja lubię i chcę nosić przykrótkie spodnie, a jednak większość dziewczyn... nie (śmiech). Więc jakby ufam jej totalnie i zupełnie nie odbieram tych uwag personalnie. Mam i tę strefę swoją swoją i  takie moje "borówki". 

ELLE: Borówki?

OLA: Mówię tak na to, bo odkąd skończyłam szkołę, to ciągle zakładałam działalność, zwijałam, bo musiałam iść do „normalnej” pracy, potem znowu otwierałam, bo mi było źle pracować u kogoś, potem znowu kończyły się pieniądze, więc znowu szłam gdzieś...  I opowiadałam mojej psycholog o tym, że tak strasznie bym chciała postawić w końcu na siebie, wyłącznie na swój biznes, na co ona że „zaraz zaraz, przecież jak ktoś ma tak dużą pasję, to jak przychodzą wakacje, to jedzie gdzieś w świat zbierać borówki, żeby  mieć za co ją realizować”. I ja już tak od 2010 tak ciągle jeżdżę na te „borówki” (śmiech), ale jednak jak się okaże, że się trafi na taką „dobrą plantację”...

ELLE: To można wytrzymać?

OLA:  Z łatwością. W ogóle Mama Ginekolog to jest dla mnie tak wspaniałą osobą. Ona nikomu nie zazdrości, wszystkim się dzieli, wiedzą, nie wiem, jedzeniem, jest tak zupełnie inna niż wszyscy ludzie, których znam, że jest mi tam po prostu dobrze, więc jakby fajnie, że trafiły się w końcu takie znośne „borówki” i myślę, że wytrzymam tu znacznie dłużej niż 6 miesięcy, bo to jest właśnie moja norma (śmiech). 

ELLE:  A co z mediami społecznościowymi? Na Instagramie obserwuje Cię już ponad 16 000 osób – sporo. Pamiętasz swoje początki?

OLA: Ja bardzo długo nie miałam konta no i właśnie mama ginekolog, która jest teraz bardzo rozpoznawalną internetowo postacią, męczyła mnie, żebym założyła swój profil, bo ona nie ma mnie jak oznaczać na zdjęciach (śmiech). Na początku bardzo się przed tym broniłam, bo nie lubię pozować do zdjęć, więc nie wiedziałam co miałabym tam pokazywać, ale potem pomyślałam, że to, co lubię robić, i to niezmiennie od zawsze, to jest ubieranie się. Takie wiesz, zwyczajne kompletowanie garderoby przed wyjściem z domu. To jest moja największa zajawka. U mnie wszystko, i skarpetki i czapka, i szalik, wszystko musi po prostu mega do siebie pasować i to jest jedyna taka rzecz, której sobie nie odmówię, uważam, że jestem w tym świetna. I w ten sposób też stwierdziłam, że codziennie będę robić zdjęcia swoim stylizacjom. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Aleksandra Rałowska (@zona_johna) Sty 21, 2020 o 10:02 PST

ELLE:  To w Twoich ustach brzmi tak jakoś strasznie prosto (śmiech), a przecież wiesz, pasja do mody, blog, stylizacja, projektowanie, własny biznes... No to jest droga, którą obiera mnóstwo dziewczyn (i nie tylko!), a to właśnie o Tobie jest teraz głośno. Jak myślisz, dlaczego?

OLA: Może dlatego, że ja jednak nie idę śladami typowej blogerki modowej, przynajmniej się staram (śmiech). Po pierwsze nigdy nie zwracałam uwagi na marki, bo mnie to w ogóle nie kręci, po drugie niewiele kupuję rzeczy nowych, z metkami, poza tym od zawsze projektowałam, bardzo dużo wiem na temat materiałów i całego procesu produkcji, więc pomyślałam, że trochę odkręcę taką typową narrację i to się spodobało, może to też był po prostu taki moment, że ludzie stwierdzili „no ile można”. Chociaż trudno mi to oceniać, bo mówiąc szczerze ja też w ogóle nie obserwuję tych takich topowych instagramerek. To to jest dla mnie…

ELLE: Inny świat?

OLA: Inny świat totalnie. W ogóle nie rozumiem komu to imponuje, że one mają wielkie szafy pełne drogich ubrań i butów. No bo jakby co z tego? Dla mnie za tym kompletnie nic nie idzie. Że ładne zdjęcie? No okej, ale ja zawsze szukam we wszystkim jakiejś wartości dodanej, żeby się czegoś nauczyć od kogoś, albo żeby ktoś mnie zainspirował. 

ELLE: Sama starasz się inspirować? 

OLA: Nie myślałam tak o tym, ale chyba tak. W sumie bardzo dużo dziewczyn mi mówi, że jestem inspiracją. I nie wiem dlaczego, za każdym razem mnie to dziwi. Może dlatego, że robię tak dużo naraz, albo dlatego że się niczego nie wstydzę. Jakiś czas temu stwierdziłam, że muszę dzielić się wszystkimi swoimi pomysłami, bo ostatnio wymyśliłam, że pokażę dziewczynom jak malować serduszka na paznokciach...

ELLE: Wiem, sama próbowałam!

OLA: Tak? I udało się? 

ELLE: No mniej więcej (śmiech)

OLA: Ale wiesz, wtedy wydarzyło się coś wyjątkowego. Dostałam wiadomość od jednej z dziewczyn i mnie po prostu wbiło w fotel, byłam w szoku. Wiadomość, że „dziękuję Ci za to bo to zawsze był mój kompleks. Pracuję w korporacji, gdzie wszystkie dziewczyny stać na hybrydę z profesjonalnego salonu mani, a ja jedyna maluję sobie paznokcie sama i teraz wiem jak to zrobić, żeby wyglądało super!”. W takich momentach czuję ogromną wdzięczność i dostrzegam wartość w tym moim gadaniu do dziewczyn przez ekrany telefonów, bo wiem, że są ludzie, dla których to naprawdę jest problem, którzy nie wiedzą jak się ubrać, nie czują tego, nie wiedzą co im pasuje, jak powinni wyglądać i właśnie dlatego ja się tym wszystkim bawię, staram się trochę poluzować ten trochę nadęty światek fashion.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Aleksandra Rałowska (@zona_johna) Lut 4, 2020 o 8:48 PST

ELLE: Nazwałabyś się „influencerką”?

OLA: O nie, zdecydowanie nie. Chociaż faktycznie czasem na ulicy ludzie się tak uśmiechają, albo nawet ktoś podejdzie, zagada. Właśnie dlatego, że kojarzy z Instagrama.

ELLE: To chyba miłe?

OLA: No miłe, miłe, ale to wcale nie sprawia, że postrzegam się jako influencerkę. Instagram totalnie służy mi tylko do tego, żeby się komunikować z tymi moimi, nie chcę powiedzieć „fanami”...

ELLE: No ale trochę tak!

OLA: No dobra,  trochę tak (śmiech). Ale bardzo cieszę się, że mam inne źródło utrzymania. Zupełnie nie chciałabym w ten sposób zarabiać na życie. Chociaż ta ilość followersów gdzieś tam właśnie pociąga za sobą różne propozycje od różnych marek, to ja w ogóle nie chcę w to wchodzić.

ELLE: I to się wyczuwa, jesteś maksymalnie autentyczna w tym co robisz. To pewnie kolejny powód, dla którego masz tak wiele obserwatorek.

OLA: Znaczy powiem Ci, nie wiem, faktycznie dużo osób zwraca mi uwagę na ten autentyzm. W ogóle ostatnio, ponieważ mój mąż jest wkręcony w koncepcję leczenia muzyką, to oglądamy dużo różnych wykładów i tam jeden pan mówił, że jest jakaś częstotliwość, tylko już nie wiem czy najwyższa, czy jakaś inna, ale właśnie taka, która najbardziej przyciąga, ludzi, że jak ktoś jest tak naprawdę okej sam ze sobą, to ta prawda będzie jakoś tak ludzi do ciebie zachęcać. Nie wiem, może coś w tym jest (śmiech). Jeszcze w szkole, w MSKPU, jeden z naszych wykładowców zawsze powtarzał, że „prawda się zawsze obroni” i ja teraz naprawdę tak myślę, możesz wymyślić coś naprawdę super, ale jeśli tego nie czujesz, jeśli to nie jest prawdziwe, to po prostu się nie sprawdzi. To chyba bardzo uniwersalna zasada. Wtedy nikt tego jeszcze nie kumał, ale ostatnio to do mnie często wraca. 

ELLE: No i poruszasz się w tematyce zrównoważonej mody. To teraz bardzo modne.

OLA: Ale wiesz, ja jestem taka „eko” dlatego, że mi się wizualnie podobają powyciągane rzeczy z lumpa. I właśnie tak to się zaczęło, wcale nie że ochrona środowiska. Chociaż to też jest ważne, to prawda jest taka, że to nigdy nie był punkt wyjścia do wszystkiego co robię teraz. 

ELLE: O! To tu mnie zaskoczyłaś. Wiesz, w świadomości branży funkcjonujesz raczej właśnie jako „eko aktywistka”

OLA: Przecież ja zaczynałam bardzo dawno temu, jeszcze nawet zanim założyłam profil na Instagramie, a założyłam go w 2016, a dopiero teraz faktycznie zrobiła się taka moda, to wszystko nabrało takiej filozofii, że jeśli lubisz vintage, to dodatkowo jesteś też właśnie eko i ja się z tego bardzo cieszę, ale to nie jest i nigdy nie była jakaś moja wyjściowa. Ja po prostu naprawdę to lubię, taki stary design, te wyprane rzeczy,

ELLE: Stąd też #gaciepotacie?

OLA: No tak, bo wiesz, jeszcze na samym początku to używałam hasztagów typu #conciousfashion, ale potem stwierdziłam, że w sumie u mnie to nie jest tak do końca, że to jest wszystko oparte o tę ideę, a bardziej na takiej estetyce „mam to gdzieś, noszę gacie po tacie i jest mi z tym super”. 

ELLE: Obiecałam dziewczynom z redakcji, że zapytam o Twoje ulubione second handy. Jakie adresy polecasz? 

OLA: No wiesz co, generalnie cały ten ciąg na warszawskiej Pradze. Na blogu zrobiłam cały post na ten temat (znajdziecie go tutaj>>), ale powiem Ci, że ja to tak wchodzę, gdzie tylko coś zobaczę, gdzie mnie coś zaciekawi. No bo raz, że okej są second handy, ale to chyba bardziej chodzi o ten konkretny moment, że Ty akurat jesteś w tym miejscu i ta rzecz, która Ci si tak bardzo podoba też jest w tym miejscu, a tam się to się to ciągle wymienia, więc chyba trzeba za każdym razem jak jest chwila to wejść. 

ELLE: A Twoja ulubiona rzecz, na którą trafiłaś właśnie w takim odpowiednim momencie w jakimś vintage shopie?

OLA: Wiesz co, właśnie nigdy w sumie mi się nie udało żadnych takich firmowych rzeczy upolować. Słyszałam wiele razy, że ktoś tam znalazł Isabel Marant albo coś z metką Louis Vuitton za 5 zł, mi się raczej nigdy nie zdarzyło, nigdy też specjalnie nie szukałam akurat takich rzeczy. Ale wiem! w te wakacje mi się udało taki extra t-shirt kupić, wybarwiony tą taką metodą…

ELLE: Tie dye?

OLA: Tak! Taki właśnie tie-dye’owy i to mnie kosztowało 4 zł i byłam wtedy prze szczęśliwa (śmiech), w sensie tak wizualnie mi się strasznie on podobał. Ja w ogóle mieszkam na osiedlu jeszcze z lat 60. i – to jest zmora mojego męża - bo ja jak tylko zobaczę jakąś „wystawkę” przy śmietnikach, to od razu idę tam grzebać, a on się zawsze rozgląda czy ktoś widzi, czy nie widzi, już zaczyna gadać na głos, że „yyy, Ola co Ty znów wymyślasz?!”, a ja uwielbiam buszować w poszukiwaniu takich perełek nie z taśmy przemysłowej.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Aleksandra Rałowska (@zona_johna) Sty 12, 2020 o 1:39 PST

ELLE: Czyli nie tylko w szafie, ale w domu też masz tak „vintage’owo”?

OLA: Tak tak tak, dużo mam bardzo takich rzeczy z wystawek, czy z OLX.  No i widzisz, niby jestem taka eko w tym wszystkim, ale ja bardzo dużo kupuję, tyle, że używanych rzeczy. Ostatnio bardzo z tym walczę...

ELLE: No teraz toczy się przecież właśnie na ten temat bardzo burzliwa dyskusja społeczna, że wiesz, fajnie że rynek z drugiej ręki, no ale to jednak też napędza niezdrowy konsumpcjonizm, nie?

OLA: No ja muszę się przyznać, że chyba ostatnio właśnie popadłam w takie coś. Niestety!

ELLE: No dobra, mocno siedzisz w tej estetyce retro, ale nowe trendy też śledzisz?

OLA: No pewnie! Śledzę oczywiście. I tak jak np. nigdy nie lubiłam fioletu, tak teraz mi się podoba i jestem w szoku, bo normalnie nigdy mi się nie podobał. Jestem bardzo podatna na modę, co zrobić.

ELLE: A do sieciówek zdarza Ci się jeszcze zaglądać?

OLA: Taak, niestety. Bardzo dużo moich koleżanek kupuje tylko w second handach i w vintage shopach i ostatnio rozmawiałyśmy o tym, że czasem po prostu masz ochotę kupić coś, czego nie musisz wyprać 5 razy, nie zastanawiasz się czy jeszcze będzie śmierdziało za piątym i po prostu to jest wiesz, takie świeże i czyste… No więc tak, zdarza mi się, ale bardzo rzadko i mam wtedy wyrzuty sumienia.

ELLE: No widzisz, nawet Ty mówisz, że nie udaje Ci się w 100% rezygnować z sieciówek, myślę, że mimo tego, że jest coraz głośniej o byciu eko i ten rynek ciuchów z drugiej ręki staje się modny, to, chociaż może nie powinnam tego mówić, całkowita zmiana nawyków zwyczajnie nie jest łatwa. Jakieś pro tipy jak do tego podejść?

OLA: Na pewno dobrą praktyką jest odkładanie zakupów. Ja sobie ostatnio kupiłam w Zarze płaszcz, którego w ogóle nie potrzebowałam, mam podobnych już co najmniej 5 albo 6, ale nie mogłam się powstrzymać (śmiech), a gdybym sobie zrobiła taki challenge, że dobra to jutro, może pojutrze kupię, to pewnie sama doszłabym do tego, że jest mi on niepotrzebny. Ja też trochę podbieram z szafy mojego męża, trochę od mamy, bawię się tym. 

ELLE: A sceniczny wizerunek Twojego męża to Twoja sprawka? 

OLA: On twierdzi, że on się sam ubiera, aczkolwiek mi się wydaje, że to ja go ubieram (śmiech). 

ELLE: hahaha, no tak, jak każda kobieta.

OLA: Znaczy on też ma oczywiście wyczucie stylu, w ogóle jakoś się tak chyba zsymbiozowaliśmy. Tomek nigdy nie lubił chodzić po second handach, a teraz zawsze się cieszy jak mu coś przyniosę albo nawet sam gdzieś czasem coś wyszuka. On troszeczkę czerpie ode mnie, ja troszeczkę od niego i jakoś tak chyba staliśmy się niechcący jedną szafą. No ale generalnie zawsze się mnie pyta jak wygląda, co myślę, więc jak myślę, że nie koniecznie dobrze tooo...

ELLE: Słucha?

OLA: słucha (śmiech).

ELLE: A co robi Żona Johna po godzinach? To sformułowanie funkcjonuje w ogóle w Twoim słowniku?

OLA: Wiesz co, oglądamy teraz Dextera i to jest jakaś masakra , bo po prostu zasypiam o 4 i cały dzień jestem taka, że nie wiem co się dzieje, ale bardzo polecam (śmiech). Wiesz co, jakoś złożyło się tak, że i ja i mój mąż mamy swoje wielkie pasje, które są dosyć kompatybilne. Często się śmieję, że on sobie robi na maszynie muzę, a ja siedzę na maszynie i szyję. Każdy ma swoją i tak płyną wieczory. Chociaż czasem oczywiście mam dość.

ELLE: I co robisz w takich momentach?

OLA: Uczę się odpoczywać (śmiech). Bardzo bym chciała czytać więcej książek ale właśnie przez to, że na co dzień tak dużo robię, to książki mnie po prostu już po 3, 4 stronach nudzą. Ja się śmieję, że mam jakiś wtórny analfabetyzm.

ELLE: Przebodźcowanie, co?

OLA: Straszne!

ELLE: Gdzieś wyczytałam, że do tego wszystkiego jeszcze śpiewasz.

OLA: Hahaha, śpiewam, śpiewam. Ja mam coś takiego, co często dzieci mają, że tak jakby mówię, śpiewając i wymyślam piosenki dosłownie o wszystkim. Potem sobie śpiewam, nagrywam i mój mąż mówi, że to jest genialne i, że nagramy płytę i, że w ogóle materiału to już mamy przynajmniej na dwie (śmiech).

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Aleksandra Rałowska (@zona_johna) Lis 25, 2019 o 12:41 PST

ELLE: A ceramika? 

OLA: A tak, na ceramikę też chodzę. To jest w ogóle jedyne miejsce, gdzie liczy się dla mnie tylko proces, nie produkt. No bo jednak przy opaskach zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś to ostatecznie kupi, a tutaj w ogóle się tym nie przejmuję, nie szlifuję tego, nie jestem dokładna, pozwalam sobie totalnie popłynąć. Robię wszystko to co i jak chcę. Mam między innymi pierścionki i taaaaką stertę talerzy. 

ELLE: Powiedzieć o Tobie „wszechstronna” to mało (śmiech)!

OLA: Jeszcze napisałam książkę, a właściwie książeczkę. Napisałam ją dwa lata temu i przez dokładnie dwa lata mój przyjaciel Filip, którego poznałam, jeszcze pracując w PLNY Lala, ją ilustrował. Nazywa się „Życie Pomidora”, a w środku oprócz historii masz nasiona i instrukcję jak sadzić pomidory i przepis na ketchup babci Filipa.

ELLE: Czad! Najśmieszniejsze jest to, że z wykształcenie jesteś... filozofką. 

OLA: Tak, mam magistra z filozofii. Chociaż ja od małego w ogóle byłam bardzo manualna i tak się zastanawiam, jak ci moi rodzice mogli pozwolić na to, żebym nie poszła na żaden artystyczny kierunek. Z perspektywy czasu w ogóle nie mogę tego zrozumieć, ale mnie olśniło dopiero po latach na filozofii, kiedyś koleżanka mi opowiedziała o swojej znajomej, która poszła do nowo otwartej szkoły projektowania w Warszawie, no i wtedy się wszystko zmieniło. 

ELLE: No dobra Ola, czyli podsumowując, projektujesz, szyjesz, śpiewasz, lepisz z gliny, piszesz teksty, stylizujesz i jeszcze wydajesz książkę. Zgadza się?

OLA: No... na to wygląda (śmiech). Moja pani psycholog mi mówi, że dopóki to wszystko trzyma się jednej dziedziny, a ja mam z tego fun, to w ogóle nie ma się czym stresować. 

ELLE: Zdecydowanie nie, zastanawiam się tylko, co będzie następne. 

OLA: Sama nie wiem, ale zaczyna mi się już trochę nudzić (śmiech), chciałabym, żeby dziewczyny nie kojarzyły mnie jako „Żona Johna? Ach, to ta od opasek”. 

ELLE: Czyli wracamy do punktu wyjścia. Nie jest łatwo zamknąć Cię w pewne sztywno narzucone ramy, a Tobie nie mogłoby to bardziej odpowiadać. 

OLA: Ważne jest tylko to, żebym wszystkim, co robię, dalej sprawiała frajdę. Sobie i wszystkim dookoła.