Zbieżność słów w tytule nieprzypadkowa. Ara nie jest papugą, która poraża inteligencją, ale bije na głowę całe ptasie towarzystwo innymi cechami: kolorem  i potrzebą atencji. Taka żako np. jest dużo bardziej elokwentna, ale nie pochwalisz się nią – nie dość, że szara, to wybredna – wybiera sobie publikę i jak ktoś jej się nie podoba, słowem się przy nim nie odezwie. Ara wprost przeciwnie. Mało, że ją widać na kilometr, to jeszcze musi bezustannie być obiektem zainteresowania. Jak nie zna słów, po prostu się wydziera. Ignorowana, popada w depresję albo zaczyna rwać sobie pióra z głowy. A to nie jest miły widok… 

Tu podobnie: ludzkie „ary” bez publiczności nie istnieją. Nikogo nie obchodzi, czy twoje przetwory są jadalne, czy nie (przynajmniej dopóki obdarowanych leczniczym syropem z czarnego bzu znajomych nie powali niestrawność, bo zagotowałaś owoce z ogonkami) – ważne, jak wyglądają na zdjęciu. Relacje i filmiki też mogą przejść niezauważone, jeśli nie opatrzysz ich odpowiednim hashtagiem, np. #jestemsłoikarą! Deklaracja to sprawa niezbędna. Sorry, jeśli sama nie wiesz, kim jesteś, my ci nie pomożemy. Możemy za to ułatwić zaistnienie w modzie, jeśli zostałaś w tyle i nadal wrzucasz do sieci zdjęcia: siebie pod palmą (#trochęsłońcazFuerte) albo talerza z kluskami (#wyszłypyszne). Oto szybki update. 

#jesieniara

Zostaje, ale w nowej wersji. Trend zapoczątkowała na Facebooku Aga Kozak, dziennikarka i kobieta stu talentów oraz miliona znajomych, wyznaniem „jestem sierpniarą!”. No i się zaczęło! Wyznania „i ja! I ja!” oraz opisy: mgły nad łąkami, kombajny, wilgoć w powietrzu, Agnieszka Osiecka... Jak wzór jest dobry, nie ma co go psuć. Możesz być #październikarą (zapach butwiejących liści, dynia, herbata) albo #listopadziarą (płomyki, złoto, wrony). Uwaga! Zdjęcia: ty leżąca na stercie zagrabionych żółto-czerwonych liści są już passé. Po pierwsze, obśmiano je w memach z psem („robiłem tu kupę!”), po drugie, kto chodzi po mieście z grabiami? Nadal aktualne: koce, swetry, wełniane czapki aż po okrzyki: „Kocham, żyć bym bez niego nie mogła!”. Dla niewtajemniczonych: chodzi o imbir. 

#słoikara

Tu zaszła zmiana: jeśli nie jesteś działkarą albo chociaż członkinią rolniczej kooperatywy, która odbiera o świcie skrzynki z cukiniami wyhodowanymi w biogospodarstwie Kuby i Dominiki (rzucili agencję reklamową i za kawalerkę babci kupili ziemię na Kujawach), to nie zanudzaj nikogo zdjęciami kiszonych ogórków, powideł śliwkowych i przecieru pomidorowego. Najlepiej idź w segment dzikiej natury. Syrop z pączków sosny, przecier z rokitnika, pigwa w cukrze do herbaty? Proszę bardzo, tylko nie zapomnij powtarzać jak mantrę: „Sama zbierałam”. Zwłaszcza gdy przyklejasz na słoiku ręcznie pisaną etykietę „Jarzębina do mięs, Kopalino ’22” i niesiesz ją na imprezę do znajomych zamiast butelki wina.

#świeczkara

Podstawowa zasada: twoje świeczki mają być niepodobne do innych. A w zasadzie w ogóle do świeczek. Najmodniejsze obecnie kształty to pucharek z trzema gałkami lodów (wosk o zapachu waniliowym i karmelowym), lody na patyku (drewniany knot), babeczki, muffinki, tabliczki czekolady (dla kreatywnych: nadgryzionej, ze śladami zębów). To świetne zajęcie dla ambitnych karierowiczek o nieco wrednym charakterze. Pierwszego dnia oglądasz na YouTubie instrukcje produkcji świeczek i googlujesz adresy hurtowni wosków, knotów i olejków zapachowych. Drugiego odbierasz zamówienie z paczkomatu, wyszukujesz w domu wszystkie filiżanki bez spodków, opakowania po kosmetykach i szkło po nutelli, następnie przystępujesz do produkcji. Najwięcej czasu zajmuje suszenie płatków kwiatów (dekoracja przykrywająca nierówno wylany wosk) oraz zro-
bienie zdjęć i filmików na TikToka i Instagrama. Trzeciego dnia organizujesz swój sklep internetowy oraz nabór na warsztaty. Cechy charakteru wykorzystujesz do puszczania tekstów: „Przy spalaniu świec parafinowych, które są pochodną ropy naftowej, ulatniają się benzen i toluen, szkodliwe dla naszego organizmu” (jeśli produkujesz świece sojowe) oraz „Soja jest rośliną odpowiedzialną za wycinanie lasów tropikalnych, erozję gleby oraz zatrucie wód pestycydami” (jeśli robisz je z węzy, czyli szablonu wosku pszczelego). Oraz do odnawiania znajomości w mediach społecznościowych: „Cześć, Aneta, kopę lat, co u ciebie? Cieszę się, że pracujesz w banku, mimo że nigdy nie lubiłaś matematyki. Chyba jeszcze nie kupiłaś mojej świeczki Różowa Cisza???”.

#rośliniara

Tu wyraźny regres – wszystkie półtorametrowe palmy z Ikei oraz monstery kupione na wyprzedaży roślin biurowych już zmarły albo trafiły na grupę „Kwiaty do adopcji”. Jej członkowie też przeżywają kryzys i zamiast pogodnych wpisów „jestem mamą dla 30 roślinek” zamieszczają ogłoszenia: „Oddam fikusa, niestety ze mną nie współpracuje”, „Wymienię zielistkę na czekoladę” czy „Do odebrania maranta, chyba przelana”. Mnożą się też skargi na bliższą i dalszą rodzinę oraz sąsiadów, którzy poproszeni o opiekę nad zieleniną (#mojadżungla) zachowali się w sposób typowy – pochłonięci oglądaniem seriali zamienili wszystko w suche badyle, a dzień przed oddaniem kluczy wytrzepali poduszki na kanapie oraz zalali kikuty w doniczkach wodą. Poza tym wciornastki, przędziorki i ziemiórki nie próżnują i prędzej czy później przekonasz się, że bycie zieleniarą jest niepokojąco podobne do służby w wojskach chemicznych. Tak, jesteśmy już na tym etapie, że rozważania na temat przemywania szarym mydłem liści zarażonych wełnowcem przerywane są krótkim: „Mospilan!”. A i to nie wiadomo, czy pomoże…

#zodiakara

A tu wręcz przeciwnie: nie widać kryzysu! Nic dziwnego. Kończy się wreszcie 2022 rok, w którym były aż cztery retrogradacje Merkurego, poza tym zodiakary są bardzo odświeżającą grupą, aż miło do niej należeć. To łatwe. Krok pierwszy: horoskopy. Nawet nie musisz ich czytać, wszystko jest nagrane. Szybko przyswajasz terminologię, co pozwala ci przejść od teorii do praktyki (krok drugi). Spóźniłaś się do pracy lub szkoły? Nie możesz spać podczas pełni Księżyca. Twój szef nie wykazał zrozumienia? Typowy Koziorożec, nigdy nie będziesz z nim rezonować. Na wszelki wypadek okadzasz mieszkanie białą szałwią albo drewienkami palo santo (wariant ekonomiczny: pokruszone liście laurowe z półki z przyprawami) i zapalasz czerwoną świecę. Poznany wczoraj Marek nie zadzwonił, mimo że cały wieczór tłumaczyłaś mu, że wasze wibracje i poprzednie wcielenia dowodzą, że jest twoim bliźniaczym płomieniem? Trudno, poczekasz, aż Wenus wyjdzie z retrogradacji i zaczaisz się na niego na przystanku. Co przeznaczone, na drodze rozkraczone! Krok trzeci to już działania praktyczne – kursy tarota i numerologii (pierwszy kończysz, następne organizujesz – rzecz jasna), własny podcast oraz wytwarzanie magicznych bransoletek (czytaj: nawlekanie na czerwoną nitkę koralika z labradorytu lub różowego kwarcu). Jeśli do tej pory jeszcze się nie zorientowałaś: bycie #arą nie wiąże się z posiadaniem czy  wytwarzaniem rzeczy, ale przemianą, odkrywaniem swoich zainteresowań i doskonaleniem charakteru. Duchowym rozwojem. No, ale ktoś za ten rozwój jednak musi zapłacić… 

#netfliksiara

Podobnie jak wszystkie pumy, najki, reeboki czy asicsy są nazywane w Polsce w skrócie adidasami, netfliksiara może mieć ulubiony serial na dowolnej platformie. Od zwykłej oglądaczki telewizji różni ją bezkompromisowość i zaangażowanie. Jak lubi prawdziwych, dzikich mężczyzn w typie Khala Drogo, to chuderlawe emo pokroju Sandmana jej nie zaimponuje. Netfliksiary są sekciarskie i przez to odbierane jako nieco szurnięte – nie zniżają się do tłumaczenia, o co chodzi z babskim wypadem do Edynburga (zlituję się nad tobą i podpowiem: Jamie! Chodzi o Jamiego Frasera z „Outlandera”) czy dlaczego do ziomka, który przedstawił się jej jako Wojtek Nowak, wypalają: „You know nothing, Jon Snow!”. Ale za to jak on bez mrugnięcia okiem odpowie: „Lannisterowie zawsze płacą swoje długi!”, to naprawdę może zaiskrzyć. 

#pomościara

Na tę kategorię zwrócił mi uwagę mój guru lifestyle’u, czyli Filet-z-psa, którego obycie w branży muzycznej i show-biznesie oraz szybkość obserwacji procentuje nie tylko na Instagramie. Pomościary to najwyższe stadium rozwoju. Niczego nie muszą: ani czytać, ani pisać, ani tworzyć, ani produkować, ani sprzedawać. Po prostu są. Ich zawołanie bojowe brzmi: „Chodźmy na pomost!”. Tam siadają wygodnie, wyciągają telefon i zaczynają dzwonić. Według listy: najpierw kontakty z „ulubionych”, potem dalsi znajomi. Zaczynasz konwencjonalnie: „Hej, dzień dobry, co u ciebie?”. Cała sztuka polega na tym, żeby rozmówcy, który wkręcił się i na serio odpowiada na to pytanie, w odpowiednim momencie wtrącić łagodnym: „A ja tu sobie na pomoście siedzę…”. Zazwyczaj to wystarczy. Jeśli jednak nudziara czy nudziarz nie podejmuje wątku („Ale ci dobrze!!!”) i dalej truje o sobie, przerywasz zdecydowanie: „O, łabędź płynie! Muszę kończyć…”. Osobiście polecam pomost widokowy nad zatoką w Helu – jest zadaszony i częściowo przeszklony, dzięki czemu można tam siedzieć przez okrągły rok. 

#typiary i #typiarze

Jak każda nowa moda tak i ta zaczyna dopiero się rozkręcać i wciąż pojawiają się nowe #ary. Często tworzone spontanicznie, jak na festiwalu filmowym Nowe Horyzonty, gdzie retrospektywa znakomitego (ale mało znanego – bez kompleksów, jeśli słyszysz o nim pierwszy raz) reżysera litewskiego pochodzenia Jonasa Mekasa szybko wyłoniła wśród publiczności #mekasiary i #mekasiarzy. Tak, #ary to trend uniseks i wśród mężczyzn nie brakuje rośliniarzy, słoikarzy czy nawet jesieniarzy. Pomijając drobne różnice – chętniej słoikują ogórki niż pomidory, robią nalewki zamiast soków, a na pomostach nie tylko nie dzwonią, ale nawet nie odbierają telefonu. I to jest bardzo ciekawe, jak oni to robią, a nawet mocno kształcące, jeśli chodzi o ciągłą walkę o równouprawnienie. 

Od początku: chciałabyś zostać #arą, ale wydaje ci się to czasochłonne i kosztowne? Też tak myślałam. Weźmy taką ceramikę (#garncara vel #gliniara). Naiwnie uważałam, że to trudne: miesić tę glinę, być może nawet nogami, potem toczyć na kole garncarskim, przylepiać jakieś ucho (jeśli to kubek lub filiżanka), malować lub szkliwić, wypalać, a na końcu denerwować się, że przecieka albo że goście nie usłuchali instrukcji, żeby cały czas trzymać naczynie w ręku, bo dno nierówne – odstawili i zalali cały stół. Przejrzałam na oczy dzięki Marcinowi Kubernie, założycielowi marki Gropk. Ceramics, który po powrocie z wystawy w Paryżu (galeria Joseph w dzielnicy Marais) zaprosił mnie do swojej pracowni, zademonstrował kilka worków i naczynia w różnej fazie produkcji i objaśnił proces. Okazuje się, że nie musisz sama ukopać gliny, tylko przywozi ci ją kurier, zamiast koła garncarskiego przy obiektach ceramicznych stosuje się technikę polegającą na łączeniu cienkich wałeczków, a szkliwienie i wypalanie to specjalizacja innych fachowców, podobnie jak wernisaże i sprzedaż. Owszem, trzeba później ileś tam godzin ten ogromny wazon lepić, ale w pracowni jest ciepło 
i można sobie puścić jakąś muzę. Oczywiście Kuberna nie jest #garncarzem. Jest artystą.
 

Tekst: Elżbieta Szawarska