Tym razem akcja toczy się dwutorowo, w teraźniejszości i w przeszłości, które mają ze sobą zbyt dużo analogii, byśmy mogli po wyjściu z kina myśleć o sobie dobrze. Przyglądamy się więc ostatnim chwilom przygotowań do wesela. Panna młoda (przekonująca Michalina Łabacz) w zaawansowanej ciąży i nie do końca pewna czy z tym partnerem czeka ją szczęście aż po grób. Pan młody (Przemysław Przestrzelski) zdaje się być bardziej zainteresowany dobrą, zakrapianą zabawą niż rolą przyszłego męża i taty. Ojciec panny młodej (dobry jak zwykle Robert Więckiewicz) do ostatniej chwili myśli przede wszystkim o tym, jak zrobić interes życia z zagranicznymi kontrahentami, a matka (też bardzo dobra Agata Kulesza) jest nieszczęśliwa i już dawno o na nic w życiu nie czeka. Jest jeszcze dziadek (Ryszard Ronczewski i Mateusz Więcławek), dzięki któremu wędrujemy 80 lat wstecz, poznając historię zakazanej miłości i przypominając sobie okoliczności pogromu Żydów w 1941 roku.

Reżyser nawet nie próbuje zadawać pytania, czy coś od tamtego czasu się zmieniło. Wali prosto z mostu: nie. Wystarczy przeanalizować kazania, wygłaszane przez księdza z przeszłości i tego współczesnego. Dawną czerwoną zarazę, zastąpiła zaraza tęczowa, zaś antysemityzm – ksenofobia. Różnica kosmetyczna. Smarzowski jak Wyspiański przywołuje duchy, pokazuje nasze polskie upiory, każe się w jednej sali (tym razem pałacowej) bawić ludziom różnych stanów i narodowości. Tyle, że to co u Wyspiańskiego było malarskie, oniryczne, u Wyspiańskiego jest brutalne. Tam metafory, chochoły, czapki z piór i złote rogi, tu świńskie tusze, prymitywne zabawy, okrucieństwo pokazane tak realistycznie, że zniosą to jedynie widzowie o mocnych nerwach. Na część osób na pewno taki obraz zadziała, wstrząśnie. Niektórych jednak odepchnie i znudzi. Wszak podobne przedstawianie rzeczywistości przez Smarzowskiego nie jest niczym nowym. Jest w tym nowym „Weselu” jakieś misyjne zacięcie, które może rozdrażnić. Wszystko jest tu takie ważne, takie słuszne, nie ma szarości, tylko biel i czerń. Zastanawiam się czy gdyby nie film nie był aż tak dosłowny, wrażenie, które pozostawia nie okazałoby się silniejsze? Tylko wtedy pisałabym  jeszcze o Smarzowskim, czy już o kimś innym?