Od kilku dni na większości portali poświęconych tematyce streetwearu przewija się jeden news. O nadchodzącej kolekcji na sezon jesień-zima znanej nowojorskiej marki, Supreme. Ogłosił to nawet DropsByJay – kiedyś podobno zajmował się resellem ubrań, obecnie (jak można znaleźć w różnych zakątkach Internetu) jest osobą „ze znajomościami”. Wie, co pojawi się w najnowszym sezonie i nie omieszkał się tym podzielić na swoich mediach społecznościowych. Jaką zapowiedź opublikował ostatnio? Że nadchodząca kolekcja marki ma powstać we współpracy z belgijską bajką o Smerfach. Mamy w niej ujrzeć między innymi odzież wierzchnią, topy, spodnie, a nawet… deskorolki. No cóż, jazda po mieście będzie pasjonująca jak nigdy.

 

 

Ubrania sygnowane postaciami z bajek i seriali nie są w obecnych czasach niczym nadzwyczajnym. Z pewnością każdy przynajmniej raz w swoim życiu przeszedł w sieciówce obok T-shirtu z nadrukowanym logo „Przyjaciół” lub postacią z któregoś z filmów Disneya. Ba, takie praktyki nie ograniczają się jedynie do fast fashion - nawet w tym roku Gucci wypuścił kolekcję koszulek i akcesoriów z Myszką Miki. O co chodzi z tymi kreskówkami? I dlaczego więc najnowsza kolekcja Supreme budzi tyle emocji? 

 

 

Marka Supreme od początku swojego istnienia i nieco większej rozpoznawalności znana była z interesujących współprac. „Interesujących” rozumianych oczywiście dwojako. Bardziej złośliwi co jakiś publikują zestawienia takich "collabów", zarzucając firmie nie tylko napędzanie konsumpcjonizmu, ale także brak lojalności wobec swojej estetyki. Bo takie kuriozalne sytuacje zdarzają się często. Jeszcze nie tak dawno, bo na początku 2020 roku, szerokim echem odbiło się wypuszczenie ciasteczek Oreo sygnowanych logo Supreme. I choć opakowanie oryginalnie kosztowało 3$, niedługo później rarytasy te zaczęły pojawiać się także na eBay’u. Średnio za kilkanaście tysięcy dolarów. I choć sama marka nie ma oczywiście wpływu na to, co z jej produktami zrobią konsumenci (lub za ile postanowią je ponownie sprzedać), zdecydowanie nie były to konsekwencje, których nie dało się przewidzieć. 

 

 

W podobnym świetle powinno się rozpatrywać kolekcję ze Smerfami. Nie jest wielką tajemnicą, że „marki budują marki”. Wiadomo, że najnowsza kolekcja by się sprzedała – Supreme jest zbyt elitarne w kręgach streetwearowych, aby ich kolekcja pozostała w magazynach. Nawet, jeżeli z przechowalni wędruje prosto na eBay czy Amazon. A dzięki temu, że do słynnej czerwonej metki dołączy teraz postać niebieskiej istotki w białej czapce, można spodziewać się nadzwyczajnego zainteresowania. Myśląc biznesowo, jest to świetny krok. Wiele osób chciałoby mieć w szafie coś z kolekcji Supreme. Ale jeszcze więcej marzyłoby o takiej bluzie z dodatkiem Smerfa. Nie można jednak w tej sytuacji nie zadać sobie pytania: co jest tak naprawdę przedmiotem sprzedaży? Estetyka marki, innowacyjny design… czy po prostu logo? Znane co prawda na całym świecie, ale będące nadal jedynie nadrukiem. Przeglądając różne podobne współprace z bajkami czy serialami, łatwo zauważyć, że za takimi projektami nie idzie nic świeżego. Nie są to ubrania, których nigdzie wcześniej nie widzieliśmy. Często są to najprostsze elementy naszej garderoby (lub poprzednie projekty z nowym, „dodatkiem”), które są jedynie okraszone znanym obrazkiem.

Streetwear już od jakiegoś czasu bije rekordy popularności. Nawet znane domy mody (i to często te, które kiedyś kojarzone były przede wszystkim z elegancją) zapraszają hypebeasties na stanowiska dyrektorów kreatywnych - wystarczy spojrzeć na Louis Vuitton, Givenchy czy Balenciagę. Biorąc pod uwagę wysoką konkurencyjność, nie dziwi fakt, że różne marki próbują się wyróżnić. Szkoda tylko, że w taki banalny sposób. Na tym etapie nie pozostaje nam nic, jak zadać pytanie: quo vadis, Supreme?