Z wszystkich zmysłów to węch traktujemy po macoszemu. Myśląc o jego utracie, uważamy, że gorzej byłoby w przypadku wzroku czy słuchu…

MARTA SIEMBAB: Tymczasem to jedyny zmysł, który się nie starzeje i przez całe nasze życie działa tak samo – w wieku 90 lat możemy odczuwać zapach identycznie, jak gdy byliśmy dziećmi. Tego samego nie można powiedzieć choćby o wzroku, który z wiekiem, nawet u osób, które nigdy nie miały z nim problemów, staje się coraz słabszy. Brak węchu pozwala nie tylko na stwierdzenie, czy mamy koronawirusa, to istotny trop w kierunku diagnozowania poważnych chorób neurodegeneracyjnych, takich jak choroba Parkinsona, Alzheimera czy inne formy demencji. Wczesne ich stadia można odkryć, przeprowadzając „sniff test”, w którym badani dostają do powąchania pisaki nasączone różnymi zapachami, w tym waniliny, której chorzy najczęściej nie potrafią wyczuć.

Skąd najczęściej biorą się zaburzenia węchu?

Częstym powodem jest obrzęk śluzówki nosa. U osób, które mają katar sienny lub przechodziły infekcje zatok, jest ona stale pogrubiona, przez co trudniej im odczuwać zapach. Przy zwężonych drogach oddechowych dociera mniej powietrza, a przy tym mniej informacji i zapachu. Kolejnym powodem braku węchu może być fizyczna bariera dla molekuł zapachowych, np. skrzywiona przegroda nosowa.

W internecie można znaleźć informacje o tym, że w przywracaniu węchu po koronawirusie pomagają treningi olejkami eterycznymi. Brytyjska firma AbScent na swojej stronie oferuje nawet specjalne zestawy do zapachowego treningu za niecałe 28 funtów.

Nie dajmy się na to nabrać, to czysty zysk dla firm produkujących takie olejki. Owszem, treningi zapachowe są stosowane w medycynie, np. w Klinice Budzik pacjentom w śpiączce podaje się przedmioty z zapachami z życia sprzed wypadku, np. ulubioną zabawkę czy koszulkę mamy. Te konkretne zapachy trenują układ nerwowy i stymulują pamięć, usprawniają też procesy poznawcze. Wtedy ma to sens. Przy przejściowej anosmii z powodu koronawirusa nos nie zacznie działać, dopóki nie pozbędziemy się choroby, a jak to się już stanie, nos sam podejmie wcześniejszą funkcję.

Żyjemy w czasach fake newsów, co jeszcze warto by było sprostować?

Najpopularniejszy z krążących mitów to ten dotyczący liczby możliwych do wyczucia przez nas substancji – podaje się, że jest to 10 tysięcy. Człowiek może wyczuć tyle zapachów, ile istnieje. Uczymy się tych, które powstają, zupełnie tak, jak uczymy się nowych słów. Wyjątkiem są zapachy z grupy białych piżm (oczywiście mówimy o syntetycznych, bo naturalnych nie używa się w perfumiarstwie zachodnim już od dawna), których cząsteczki są za duże objętościowo, by zmieściły się na receptorze węchowym. Dlatego w perfumach znajduje się zwykle kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt rodzajów, by każdy konsument mógł je wyczuć.

Zastanawiam się, czy w wyniku ewolucji staliśmy się bardziej lub mniej wrażliwi na jakieś konkretne zapachy.

Zawsze byliśmy i będziemy uwrażliwieni na te zapachy natury, które są dla nas alarmujące: zapach drapieżników, rozkładu czy spalenizny, bo ich unikanie ratuje nam życie.

Dlaczego więc ten sam zapach dla jednej osoby będzie przyjemny, a dla drugiej nie?

Osobiste preferencje pochodzą z doświadczeń i związanych z nimi silnych emocji. Zwykle nie potrafimy dojść do tego, co sprawiło, że dany zapach lubimy, a inny nie, chyba że zdarzenie było bardzo wyraziste albo wyizolowane. Łatwo za to zapamiętać charakterystyczny zapach kremu do opalania, którego nagle musieliśmy użyć w środku zimy, bo na tle tej pory roku bardzo się wyróżnia. Lato plus krem do opalania to „no big deal”. O kulturowym uwarunkowaniu możemy mówić, odnosząc się tylko do niektórych piżm ze względu na to, że pachną czystym praniem – dodaje się je do detergentów, bo dobrze odpychają wodę i długo zostają na włóknach. Dla nas to zapach świeżego łóżka, ręcznika, bielizny. Z kolei zrekonstruowane piżma zwierzęce lubią osoby, które dużo przebywają ze zwierzętami – wychowywały się na wsi albo jeżdżą konno. Z drugiej strony istnieje grupa piżm, które 40 lat temu były dodawane do mydeł marsylskich czy glicerynowych, a to już woń, która kojarzy się ze starszą osobą. Zapachy babcine i dziadkowe lubimy czuć, gdy myślimy o nostalgii i rodzinnej bliskości, ale niekoniecznie lubimy je nosić na sobie.

O pewnej szczególnej utracie węchu możemy mówić w przypadku ulubionych perfum, zwłaszcza używanych latami.

I to jest największy ból. Nasz układ nerwowy jest skonstruowany tak, by pewne wrażenia zmysłowe (od dźwięków po temperaturę) tak długo, jak są one dla nas przyjemne czy neutralne, wyłączać ze świadomego odbioru i wrzucać je w tzw. tło sensoryczne. Tak samo jest z zapachem – gdy jest przyjemny, poczujemy go tylko w momencie aplikacji, a po kilkudziesięciu sekundach mózg go po prostu wyłączy. Chyba że będzie działał jak stresor – zapach, który nas drażni, będziemy czuć niestety przez cały czas.

To paradoks, bo przecież kupujemy perfumy, które nam się podobają, po to by je czuć. Jakie są najlepsze metody na to, żeby czuć je dłużej?

Można nakładać zapach w miejsca, które są w ruchu, bo to, co pozwala nam się nim cieszyć, to gra bodźców – jest, nie ma, jest, nie ma. Osoby, które dużo gestykulują, mogą spryskać mankiety. Ta sama zasada dotyczy chusty, szalika lub końcówek włosów. Możemy też spryskać wnętrze stanika, jeśli nosimy dekolty – podgrzany przez ciało zapach, gdy już dotrze do nosa, będzie nieco intensywniejszy. Najlepiej jednak pogodzić się z tym, że zapach nosimy nie dla siebie, ale dla innych. Czy wzmacniacz zapachu istnieje? To, co kryje się pod nazwą „perfume enhancer” (np. D.S. Durga „I don’t know what”) to zwykle mieszanka piżm i syntetycznych nut drzewnych. Nakładana na nasze ulubione perfumy tworzy kolejną warstwę zapachu.