Dragan naukę gry na skrzypcach zaczęła w wieku siedmiu lat. Od 2013 roku pracuje pod kierunkiem legendarnego prof. Zakhara Brona – jednego z najwybitniejszych skrzypków świata. 25-latka ma na koncie wygrane w kilkudziesięciu najbardziej prestiżowych konkursach skrzypcowych, od Europy, przez Azję, po Stany Zjednoczone. Jako solistka grywa w miejscach, które dla wielu pozostają marzeniem – występuje na scenach Filharmonii Berlińskiej, Walt Disney Concert Hall w Los Angeles czy w katowickim NOSPRze. Zapytana o to, dlaczego muzyka klasyczna jest cool, odpowiada: „Bo uspokaja, pobudza… Przede wszystkim jest opowieścią bez słów w przeciwieństwie do muzyki pop, a słuchacz ma możliwość dopisania do dzieła swojej własnej historii. Muzyka klasyczna nie zna granic!”. Sara gra na instrumencie z 1666 roku z pracowni słynnego lutnika Nicolò Amatiego.


W „Traktacie o łuskaniu fasoli” Wiesław Myśliwski pisał, że „w skrzypcach są dźwięki wszystkich języków, wszystkich światów, tego, tamtego, życia i śmierci”. Skrzypce rzeczywiście potrafią mówić wszystkimi językami?

Jak najbardziej potrafią, bo są instrumentem najbardziej zbliżonym do głosu ludzkiego. Będąc w Chinach i nie mogąc się dogadać wystarczy zagrać, co potwierdza, że skrzypce to język uniwersalny. Człowiek jest się w stanie wyrazić lepiej niż słowami. Są rzeczy, które z trudem przechodzą nam przez gardło, o innych sprawach nie chcemy rozmawiać, a to wszystko można wyrazić w graniu. Niedawno udzielałam lekcji dziewczynce, która nie mówiła ani po polsku, ani po angielsku. Mimo to świetnie się dogadałyśmy na poziomie muzycznym. 

A jakie emocje, które potrafisz wygrać skrzypcami, bywają dla ciebie trudne do wyrażenia mową?

To coś, z czym się zmagam na co dzień. Wywodzę się z rosyjskiej szkoły skrzypcowej. Tak, jak w świecie baletmistrzów, tak i muzyki, jest to najcięższa ze szkół – nie tylko warsztatowo, ale i psychicznie. Od dziecka funkcjonuję i uczę się w tym systemie. Nie ma znaczenia gorszy dzień, albo to, że się stresujesz, nie ma płaczu, że się nie chce, albo nie wychodzi. Zagryza się zęby i robi to, co do ciebie należy. Nigdy nie zdarzyło mi się, nawet jako dziecku, powiedzieć, że jest mi ciężko, albo że nie mam ochoty tak dalej. Stąd ciężkie, tłumione w sobie emocje zawsze łatwiej wyrażało mi się graniem. 

Opowiesz coś więcej o rosyjskiej szkole skrzypcowej? Pisarz Bolesław Bieniasz określił jej przedstawicieli jako „odznaczających się olśniewającą techniką, przekonywującą interpretacją oraz wielkim, ciepłym i śpiewnym dźwiękiem, niekiedy pełnym egzaltacji”.

Jako jej przedstawicielka uważam oczywiście, że jest najlepsza. Nie jest jedyna, jest wie-le fantastycznych szkół, ale jeszcze w czasach ZSRR szkoła rosyjska wypuściła najwięcej wspaniałych, światowej sławy artystów. Warsztatowo, muzycznie, technicznie – obiektywnie jest świetna. Z drugiej strony jest bezwzględna. Jeśli nie dajesz rady, wypadasz. Albo cię zabije, albo wzmocni do tego stopnia, że już nic nie będzie w stanie cię zaskoczyć. Można to porównać, jak już wspominałam, do fenomenu rosyjskiego baletu. Tam również panuje podejście bezwzględne i bezkompromisowe. Gdy to przetrwasz, masz skórę krokodyla i zniesiesz wszystko. 

Zdarzały się trudne momenty, kiedy chciałaś zrezygnować?

Nigdy. Mnie ten system uodpornił na całe życie. Wywodzę się z rodziny muzyków. Ma-ma, tata i siostra są skrzypkami. I wbrew pozorom to nie rodzice namawiali mnie do skrzypiec. Nie chcieli tego, bo wiedzieli z jak ciężką pracą łączy się ten zawód. Często niedocenioną. Ludziom się wydaje, że wystarczy wziąć instrument do ręki i już się pięk-nie gra. A stoi za tym ogrom pracy. Rodzice więc woleli, żebym została lekarzem, praw-nikiem, kimkolwiek innym. Zapisali mnie do normalnej podstawówki, ale ja byłam uparta – powiedziałam, że nigdzie nie będę chodzić, o ile nie przepiszą mnie do szkoły muzycz-nej. Tak byłam zdeterminowana. Było ciężko, ale nigdy nie miałam chwili zawahania. Ani przez sekundę. Mam taki charakter, że zawsze chcę robić wszystko sama, choćbym miała zaciskać zęby.

Głośnym echem odbił się film dokumentalny Jakuba Piątka „Pianoforte”. Rosyjska pianistka Natalia Trull, nauczycielka…

Jewy Gieworgian – przyjaźnimy się, uczymy na jednej uczelni. Znam klimat. Chcę zwrócić uwagę na to, jak różne są metody nauczania – jak inaczej uczniów traktuje się w Chinach, we Włoszech… Rosyjska szkoła zdaje się bazować na terrorze. Uczę się u jednego z największych celebrytów szkoły rosyjskiej, Zakhara Brona, jednego z najwybitniejszych skrzypków na świecie. Nie mogę powiedzieć, że zawsze jest srogi, lecz owszem jest bezkompromisowy. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że faktycznie każdy nauczyciel ma inne podejście do ucznia. Wiemy, że za tym stoją dobre intencje.

Naukę zaczynałaś w Polsce, ale szybko wyjechałaś.

Moimi jedynymi nauczycielami w Polsce byli moi rodzice, Konrad i Alicja Dragan. A potem profesor, z którą miałam konsultacje – nieżyjąca już Jadwiga Kaliszewska z Poznania. Genialna, z ciężką ręką. Wkrótce nadszedł moment, kiedy postanowiliśmy, że czas wypuścić mnie z gniazda. Miałam 14 lat, gdy zaczęłam latać do Szwajcarii, do profesora Brona. Aż w klasie maturalnej przeprowadziłam się do Madrytu, na uczelnię Królowej Zofii (Escuela Superior de Música Reina Sofía, przyp.red.). I tam zostałam. Już jako dziecko lubiłam zagraniczne podróże.

Ale Hiszpania raczej nie kojarzy się z muzyką klasyczną…

Bo Hiszpanie wolą piłkę. W Polsce jest o wiele większa tradycja muzyki klasycznej. Ale szkoła Królowej Zofii jest prywatna, międzynarodowa, elitarna, bardzo mała, porównywalna do prestiżowej Curtis Institute of Music z Filadelfii. 

To teraz twój punkt wypadowy? Mieszkasz tam, uczysz się. Jak planujesz przyszłość?

Cokolwiek bym sobie w życiu zaplanowała i tak finalnie wychodzi odwrotnie. Ale przy-szłość wiążę z tym, co robię. Mam ten przywilej, że od dziecka gram jako solistka. Już jako siedmiolatka wiedziałam, że stanie na scenie z orkiestrą jako solistka to to, co chcę robić. Dziś działa to na dużą skalę. 

Jak to możliwe, że zaprojektowałaś swoją przyszłość jako kilkulatka, podczas gdy większość młodych ludzi ma problem z podjęciem decyzji dotyczącej studiów?

Co więcej, ja wtedy, w wieku siedmiu lat dopiero zaczęłam grać na skrzypcach, bo wcześniej, w przedszkolu, rodzice zupełnie nie wywierali na mnie żadnej presji. Zresztą nie wywierali jej nigdy. A wybór przyszłości? Wychowywałam się siedząc na próbach orkiestry, w której grali moi rodzice, czy na koncertach kwartetu. Po dniu spędzonym w przedszkolu przenosiłam się na lekcje prowadzone przez moich rodziców. Wszystko, czemu przyglądałam się na co dzień to skrzypkowie i inni muzycy. Pamiętam, miałam chyba pięć lat, gdy rodzice zabrali mnie do jednej z cioć na obiad. Zapytałam, na jakim gra instrumencie. Odpowiedziała, że na żadnym, jest księgową. Byłam zaskoczona odpowiedzią, nie spodziewałam się, że jest jakiś człowiek na ziemi, który na niczym nie gra. Strasznie dziwne. Więc gdy wzięłam instrument do ręki, wszystko stało się jasne. Jestem szczęściarą, wiem.

I perfekcjonistką?

Tak, ale termin „perfekcja” nie funkcjonuje w świecie sztuki.

Jak to?

W sporcie wszystko jest jasne – kto szybciej dobiegnie do mety, ten wygrywa wyścig. U nas tego nie ma. W poważnych konkursach biorą udział muzycy o perfekcyjnej technice reprezentujący najwyższy poziom. Kryterium staje się kwestia gustu, co się komu podo-ba. Nie ma więc obiektywnej perfekcji w muzyce. Nie istnieje. Mogę o sobie mówić „perfekcjonistka” tylko dlatego, że wciąż staram się przekraczać własne bariery. Najlep-sze w tym zawodzie jest to, że możliwości są praktycznie nieograniczone. Dlatego też nigdy nie miałam ochoty zrezygnować. Zawsze przecież może być lepiej.

Ten zawód ma też ciemną stronę – zawsze gonisz za czymś, co jest ulotne, w zasadzie nieuchwytne. I masz tego świadomość, że ideał może być nieosiągalny.
Oczywiście – dla jednych będzie to deprymujące, dla innych, w tym dla mnie, napędzające. Ale masz rację, mogę nigdy nie osiągnąć szczytu, choć mówi się, że szczyty są w naszych głowach.

A potrafisz zapomnieć na chwilę o tym, że jesteś muzykiem? Odłączyć się?

Nie.

Nigdy?

Nigdy. Nie mam potrzeby wakacji. W grudniu zrobiłam sobie pierwszy od 15 lat urlop, zaraz po nagraniu płyty – duetu z amerykańskim pianistą Kennym Brobergiem – z utworami Leopolda Godowskiego, a reżyserią dźwięku zajęła się pani Małgosia Polańska. Wyszłam z warszawskiego studia im. Lutosławskiego i powiedziałam: „lecę”. Myślałam, że się przez sześć dni zresetuję, ale ciągle słuchałam próbek nagrań. Często mam w uszach słuchawki, słucham muzyki. No chyba, że mam już straszliwy przesyt i organizm reaguje na to fizycznie. Kupiłam więc sobie słuchawki redukujące hałas, żeby czasami posłuchać ciszy. Ale nawet wtedy słyszę jakieś swoje własne dźwięki. 

Czym jest cisza?

Jest bardzo trudna, bo ja nawet zasypiam przy podcastach. Cisza jest momentem, kiedy możesz zderzyć ze sobą własne myśli, zastanowić się, co się z tobą dzieje. A to nie jest łatwe. Wtedy budzą się kolejne myśli. Ale zdarza mi się jej słuchać np. w samolocie, po 12 godzinach prób, gdy już fizycznie nie jestem w stanie udźwignąć więcej bodźców. Z psychologicznego punktu widzenia jednak cisza bywa trudna. 

Bo?

Bo kłębią ci się różne myśli w głowie. 

Bo może ci się przypomnieć, że muzyk bywa samotny?

Tak, jak najbardziej. W ogóle życie muzyka, szczególnie solisty, jest samotne. Nie na-rzekam, bo bycie solistą to przywilej, ale lecę na koncert, ktoś mnie odbiera z lotniska, jadę do hotelu, idę na próbę i znów jestem w hotelu sama. I tak miesiącami. Samotność rekompensuje mi granie na scenie.

A która scena była spełnieniem marzeń, tym pierwszym, największym? 

Jest kilka, które zapamiętałam. Choć muszę podkreślić, że każdy koncert jest ważny. Pianista Lang Lang powiedział kiedyś, że nie ma koncertów bardziej i mniej ważnych. Publiczność trzeba darzyć szacunkiem. Co do scen – wyjątkowo ważne były duża sala w Filharmonii Berlińskiej – Konzerthaus Berlin i Walt Disney Hall w Los Angeles. No i sala kameralna Carnegie Hall – to było pierwsze miejsce marzenie, a miałam 14-15 lat. Duża sala wciąż przede mną. Ale oprócz tych prestiżowych była też masa innych waż-nych sal.

Ładnie powiedziane – to, co robimy powinno być ważne na każdym poziomie, niezależnie od tego, przed kim występujemy, z kim rozmawiamy, traktujmy ludzi z szacunkiem.
To ważne, bo łatwo zachłysnąć się sobą. Szczególnie w branży artystycznej. To coś, czego bardzo chciałabym uniknąć.

Jak sobie z tym radzisz?

Znów wracamy do wychowania szkoły rosyjskiej. Poza tym jestem samokrytyczna. Choćbym odnosiła największe sukcesy, zawsze sobie myślę, że coś mogłam zrobić lepiej. Znam artystów, którzy szczerze potrafią się cieszyć swoim wykonaniem. Słuchać swoich nagrań z dumą. Ja też słucham z dumą, cieszę się z dokonań, ale szukam niedo-skonałości, żeby kolejnym razem było lepiej. 

No dobrze, a pamiętasz ostatni raz, kiedy posłuchałaś siebie i pomyślałaś: „jest dobrze”?

Tak. To właśnie płyta, o której wspomniałam, nagrywana z pomocą pani Małgosi Polańskiej – najlepszej reżyser dźwięku muzyki klasycznej w tym kraju, a może i na świecie. Gdy z Kennym i panią Małgosią posłuchaliśmy kilku numerów z albumu stwierdziliśmy, że nie ma co poprawiać. To jest dobre. To było pierwsze wrażenie.

Fajne uczucie?

Tak i w moim przypadku bardzo rzadkie. 

A kim ty się zachwycasz? Umiesz w ogóle, jako muzyczka, oddawać się zachwytom?

Umiem. Nieczęsto chodzę na koncerty, bo nie mam czasu – i też niekoniecznie ochoty po 12 godzinach prób. Chodzę, gdy akurat jestem w tym samym mieście, w którym grają muzycy, których szanuję i jestem świetną słuchaczką – nie mam psychopatycznych skłonności do krytykowania, że ktoś zagrał nieczysto. Daję się ponieść momentowi. Zawsze wszystkim powtarzam, że koncerty są po to, by się zainspirować, wzruszyć, spędzić miło czas. Po stronie artysty natomiast nie zawsze chodzi o to, żeby trafić we wszystkie dobre nuty, ale muzyką wygrać emocje. Wiem to. Pod koniec lutego brałam udział w Międzynarodowym Konkursie Muzycznym OPM w Casablance, gdzie zdobyłam srebrny medal, a dwa tygodnie później po raz pierwszy w życiu to ja byłam częścią jury konkursu. Bardzo ciekawe doświadczenie, bardzo edukacyjne. I okazuje się, że zaw-sze szukam u muzyków stojących na scenie czegoś dobrego.

A ty jak czujesz się w roli uczestniczki konkursów?

Świetnie. Ludzie przygotowują się do konkursów miesiącami. Ja nie mam tego komfortu, bo mój kalendarz koncertowy jest szczelnie wypełniony. Czasami dwa dni przed konkur-sem gram swój program w innej części świata. Podchodzę więc do konkursów tak, jakby były kolejnymi koncertami. Lubię to robić, mimo że nie mogę sobie pozwolić na skrajny luz. Konkursy mnie nie stresują, poznaję tam ludzi, mam masę znajomych – tam się spo-tykamy. Jak już powiedziałam – każdy koncert jest ważny, a konkurs jest koncertem. A wynik? „Whatever”. 

Może tremy też nie odczuwasz?

No, nie. Nie czuję, po prostu lubię to, co robię. Od zawsze tak było. Ja potrafię uciąć so-bie drzemkę przed wyjściem na scenę. Budzę się godzinę przed, żeby zdążyć się pomalować i rozegrać. Taka jestem spokojna. 

Masz czas na jakiekolwiek inne hobby poza muzyką?

Raczej miałam. W dzieciństwie zajmowałam się wieloma rzeczami: pływałam profesjo-nalnie, brałam nawet udział w olimpiadach. Grałam w szachy, ale przez krótki czas. Tań-czyłam, śpiewałam. Dużo się działo. Dziś jestem ukierunkowana, doba nie pozwala mi na nic innego. Mam za to smykałkę do języków (Sara mówi biegle w jęz. hiszpańskim, angielskim, rosyjskim i polskim, przyp.red.).

A podcasty, przy których czasami zasypiasz – o czym są?

True crime! Lubię też dokumenty opowiadające o czasach II wojny światowej. Usypiają mnie. Poza tym jestem największą fanką Harry’ego Pottera. Mam nawet szalik de Slytherinu, bo miał ładniejszy kolor niż Gryffindor. Ale na co dzień twardo stąpam po ziemi. 

Co z czytaniem?

Mam na to zbyt mało czasu. Po 20 sekundach zasypiam. Kiedyś czytałam dużo. Miałam nawet swoją ulubioną książkę „Miłość, pasja i sława. Powieść o Paganinim” Charlesa Waldemara. Lubię literaturę faktu, biografie. Często przerzucam się na audiobooki, bo słuchając mogę robić wiele rzeczy na raz. 

Wspomniałaś o Paganinim – to muzyk, którego oskarżano o moce nieczyste, a jego „Kaprysy” są koszmarem skrzypków. Przez dziesiątki lat powstała masa teorii spiskowych, ale i naukowych, medycznych na jego temat, próbując rozwikłać tajemnicę tego geniusza.

Posądzano go o sztuczki magiczne. A ja uważam, że tajemnicą jego techniki jest odnalezienie tego włoskiego bel canto. Przy całej trudności technicznej pokazanie czegoś więcej. Uwielbiam Paganiniego, jestem fanką, lubię go grać. Oprócz niego także Prokofiewa, Szostakowicza, Rachmaninowa, Czajkowskiego… Muzyka rosyjska jest mi bardzo bli-ska. Sytuacja Szostakowicza była trudna, był gnębiony przez system polityczny, niewygodny dla władz musiał uciekać. Więc odnajdujemy w jego muzyce kolejny poziom głębi. 

Zaczęłaś trudny temat, bo środowisko kultury jest podzielone po pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę. Część mówi, że powinno się zakazać grania, wystawiania sztuk rosyjskich, inni, że kulturę powinniśmy odłączyć od polityki.

Nie boję się o tym mówić, że to głupota. Rozumiem podłoże tych decyzji na poziomie intelektualnym. Ale mam wielu przyjaciół Ukraińców i oni też grają koncert Szostakowicza. Rozumiem chęć wykluczenia pewnych kompozycji czy innych dzieł kultury rosyj-skiej, ale nie zgadzam się z tym. Takiego Szostakowicza powinno się grać dziś jeszcze więcej, bo kompozytor sam walczył z systemem, był prześladowany, uznany za dysydenta. Grając Szostakowicza wspieramy w pewnym sensie kontekst antywojenny. Polityka zawsze mieszała się do sztuki i odwrotnie. W utworach przemycano ukryte wiadomości. Tak skonstruowany jest świat.

Co do tej pory było najtrudniejsze na drodze twojej kariery?

Nie udało mi się jeszcze wygrać Konkursu im. Królowej Elżbiety (jeden z najbardziej prestiżowych i najstarszych konkursów muzycznych na świecie, przyp.red.). Ale to, co najwięcej mnie nauczyło i z czego mogę być dumna to fakt, że życie zmusiło mnie do wyrobienia umiejętności szybkiego uczenia się repertuaru. Za każdym razem udowadniam, że potrafię to zrobić, co bardzo pomaga w zawodzie solisty. Ale umiejętność radzenia sobie z nagłymi sytuacjami była początkowo dla mnie wielką przeszkodą. 

Z tego jesteś dumna. A co daje ci szczęście?

Granie. Czasami po intensywnym czasie koncertowania myślę sobie, że potrzebuję posiedzieć przez tydzień w domu. Ale po dwóch dniach mam już ochotę wrócić na scenę. Granie jest moim paliwem. Tak ładuję baterie, które też z tego powodu czasami szybko się wyładowują.

Co w takim razie ze spokojem? Co ci go zapewnia?

Ćwiczenia. To nigdy nie jest frustracja, ale właśnie spokój, bo wiem, że jestem przygotowana. Dyscyplina ćwiczeń, fakt, że zamykam się w pokoju, włączam tryb „nie przeszkadzać” – to jest mój święty spokój. I latanie samolotem. Wtedy najlepiej mi się śpi.