Fragment rozmowy z Krystyną Demską-Olbrychską. 

Krystyna Demska-Olbrychska - kulturoznawca, teatrolog. Przez lata kierownik organizacyjny Teatru Współczesnego we Wrocławiu. Charyzmatyczna menadżerka (od 1993 roku) i żona (od 2003) Daniela Olbrychskiego. 

Kiedy się na nią spojrzy, widzi się skończone piękno. Jej uroda to coś niezwykłego. Beata ma wszystko piękne. Ale to jej piękno fizyczne – co się niesłychanie rzadko zdarza w przyrodzie – ono idzie w parze z cechami psychicznymi, z charakterem, stosunkiem do świata, do ludzi. Beata jest po prostu pięknym człowiekiem w każdym tego słowa znaczeniu.

Poznałam ją dzięki Danielowi w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, ale on często o Beacie opowiadał, więc trochę już wiedziałam, jaka jest, że jest mamą Karoliny, która jest jego chrzestną córką, że była żoną Andrzeja Wajdy, a na mnie na studiach mówiono „wajdomanka”. Pisałam o spektaklu Wajdy według „Idioty” Dostojewskiego pracę magisterską, interesowało mnie więc wszystko, co było blisko niego. Beata także, i to nie tylko dlatego, że stanowili małżeństwo. Ona jest fascynującą osobą. Daniel często powtarzał, że Beata była wielką miłością Andrzeja i że to ich rozstanie niczego nie zmieniło. Tak bywa, ludzie są razem, potem się rozstają, bo mają powody, ale nadal się kochają. Daniel uważał, że Beata ciągle jest kimś bardzo ważnym w życiu Andrzeja Wajdy. I ja z takim bagażem wiedzy spotkałam Beatę po raz pierwszy, na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach. Myśmy przyjechali tam ze spektaklem „Listy miłosne” Arnolda R. Gurneya, w którym Daniel występował z Basią Wrzesińską. Beata pojawiła się, żeby odcisnąć swoją dłoń na promenadzie gwiazd. I któregoś południa, po późnym śniadaniu, usiadłyśmy razem przy stoliku w barze i zaczęłyśmy rozmawiać. Zachwyciła mnie. Patrzyłam na nią tak, jak się patrzy na przepiękny obraz w Luwrze, ale dodatkowo z żywymi emocjami. Zawsze podobało mi się jej aktorstwo, podziwiałam rolę we „Wszystko na sprzedaż”, ale też w serialu o Balzaku, gdzie grała Ewelinę Hańską. Była tak naturalna, była sobą. A tu nagle patrzyłam na prawdziwą Beatę. Paliła papierosa za papierosem. Pięknie paliła. I pięknie mówiła. Szybko skróciła dystans, przeszłyśmy na „ty”, pewnie ze względu na Daniela, z którym ona jest trochę jak brat z siostrą, i zaczęłyśmy rozmawiać o różnych prywatnych, intymnych sprawach. Do dzisiaj pamiętam jej obraz z tamtego dnia.

Z czasem zaczęły się Panie widywać częściej, rodzinnie.

Karusia łączyła te nasze towarzyskie relacje. Pamiętam taki dzień, kiedy przyjechaliśmy z Danielem do jej dworku w Głuchach. Była Beata. Chodziła po domu w zrobionych na drutach, kolorowych, grubych skarpetach-kapciach. Cudnych. I był też Andrzej. Właśnie się obudził po drzemce i wyszedł do nas. Karusia się uśmiechnęła i powiedziała: „no proszę, to mam dwóch ojców razem”. A ja zobaczyłam radość w oczach Beaty, w jej spojrzeniu, na widok obudzonego Andrzeja. Serdeczność między nimi była ewidentna, oni ciągle pozostawali dla siebie ważni. To para ludzi, którzy się rozwiedli kilkadziesiąt lat wcześniej, ale w gestach, w spojrzeniach, w krótkich zdaniach mieli taki rodzaj czułości, jakby nigdy nic bolesnego się między nimi nie wydarzyło. Ostatnia żona Andrzeja Wajdy, Krysia Zachwatowicz, musiała być przez całe życie potwornie zazdrosna o Beatę, właśnie o tę ich relację. Mam wrażenie, że często usiłowała odciąć znajomych Andrzeja z jego dawnych czasów, z czasów Beaty.

Pani rozumiała motywy Beaty, czemu w ogóle rozwiodła się z kimś tak dla siebie ważnym?

Czytałam taką książkę, w której opisała wieczór przed słynną podróżą do Indii. Ona rano miała samolot i wiadomo było, że przez wiele miesięcy się nie zobaczą. Leżeli z Andrzejem w łóżku, on coś czytał, ona się przytuliła, zapytała: „Co robisz?”. On odparł: „Czytam książkę”. „To poczytaj mi” – poprosiła. Ale on był zajęty lekturą. I może dla niej to był znak: „Aha, skoro on się tak ze mną żegna przed długim rozstaniem, to pewnie nic z tego nie będzie”. Może było tak, a może inaczej. Będąc na zewnątrz, trudno wiedzieć, co dzieje się między dwojgiem ludzi. Ale tych dwoje z pewnością bardzo się kochało. Daniel twierdzi, że Beata była najważniejszą kobietą w życiu Wajdy. Z Krysią Zachwatowicz spędził kilkadziesiąt lat i było mu z nią bardzo dobrze i wygodnie, nigdy nie sprawiał wrażenia mężczyzny zawiedzionego. Ale to był inny rodzaj emocji, inne piętro, inny poziom.

Kiedy Pani weszła na inny poziom znajomości z Beatą?

Dość szybko. Mieszkałam wtedy na Mokotowie i Beata mnie zaprosiła, żebym wpadła do niej pogadać. Przyjechałam do jej mieszkania przy alei Przyjaciół, było wczesne popołudnie. Siadłyśmy na jej kanapie, zdjęłyśmy buty i otworzyłyśmy szampana… Nie pamiętam, o czym rozmawiałyśmy, pewnie o rzeczach, które były dla nas wtedy ciekawe, ona trochę opowiadała o swoim życiu. Po tej rozmowie, która trwała kilka godzin, Beata powiedziała coś, co ja do dzisiaj pamiętam, bo to mnie ciągle wzrusza. To był żart, ale też piękna deklaracja sympatii z jej strony. Powiedziała: „Wiesz, Krysiu, tak naprawdę to ja bym ci się mogła oświadczyć. Byłybyśmy świetnym małżeństwem. Zobacz, jak to by było cudownie. W niczym byśmy się nie ograniczały. Ty byś prowadziła menadżersko moje sprawy, organizowała wszystko, ja bym jeździła na plany filmowe, do pracy. Chodziłybyśmy oczywiście na randki, każda z jakimś swoim narzeczonym, ale zawsze na 23.00 wracałybyśmy do domu. Siadałybyśmy na tej kanapie z szampanem i byśmy sobie opowiadały, jak było. Czy ty sobie wyobrażasz idealniejszy układ? Jak ja bym chciała mieć taką żonę jak ty”. Ogromnie się wtedy wzruszyłam. Było w tym wszystko: sympatia, akceptacja, serdeczność. Pomyślałam, że Beata zawsze będzie dla mnie kimś bliskim. Nie ma znaczenia, czy się spotkamy za rok, czy będziemy widywać się raz w tygodniu. Po prostu wdrukowało mi się w duszę, w emocje, że to jest bliska osoba, że należy się o nią troszczyć chociaż emocjonalnie, nawet z daleka, wysyłać dobre myśli, opiekować się metafizycznie. Jak myślę o Beacie, to mi się robi ciepło na sercu. Lubię z nią rozmawiać przez telefon, dzwonię, żeby choć usłyszeć tembr jej głosu. Na krótko, nie jesteśmy osobami, które plotkują długo. Zawsze, jak dzwonię, to z drugiej strony słyszę: „No i co, moja najdroższa?”. Ja wtedy mówię do niej: „moja najpiękniejsza” albo „moja cudna”, używamy epitetów. Żałuję, że przez ostatnie lata Beata się wyizolowała i nie można jej namówić na przyjazd na kolację. Nie da się wyciągnąć z domu. Czasem dzwonię i proponuję: „Ugotuję ci, co chcesz, przywiozę cię do nas, Daniel cię przywiezie, kierowca cię przywiezie”. Ona odmawia: „Nie, najmilsi, ja nie wychodzę. Nie i już”. Nie drążę dlaczego. To jej decyzja, trzeba uszanować. Chociaż bardzo oboje żałujemy.

Beata przyjmowała zaproszenia na Państwa przyjęcia? Sprawia wrażenie osoby nieprzesadnie zainteresowanej spotkaniami towarzyskimi.

Rzeczywiście, jeśli już, to wpadaliśmy na siebie na festiwalach czy z jakiejś większej okazji, typu pięćdziesiąte urodziny Daniela czy pięćdziesiąte urodziny Nikity Michałkowa, na które Daniel z Beatą polecieli razem do Moskwy, a ja ich odbierałam z lotniska. Ale nie przyjeżdżała na nasze spotkania ze znajomymi. A my tu mamy zaprzyjaźnione grono sąsiedzkie: jest Jurek Radziwiłowicz, Krysia Janda, Boguś Linda, Ewa Telega, Andrzej Domalik, był Kazio Kutz. I mamy takie spotkania niedzielne, raz na parę tygodni. Siadamy w kawiarence na piwie, nad jeziorkiem albo u kogoś w domu, rozpalamy ognisko. Nie, Beaty nigdy w takim gronie nie było.

Nawet w latach sześćdziesiątych, czasach STS-u, rozhulanych grup artystyczno-towarzyskich, zawsze trzymała się z boku, choć przecież była znana i przyjaźniła się z każdym z osobna.

Nie kojarzyłam jej z żadną grupą. Beata zawsze była pojedyncza. Oczywiście, jak się tylko gdziekolwiek pojawiała, wszyscy się nią zainteresowali, każdy do niej lgnął. Bo ona ma jeszcze taką cechę, że emanuje z niej klasa i dobre wychowanie. Wbrew pozorom sporo jest ludzi dobrze wychowanych i takich, którzy umieją się zachować. Ale ona jest na najwyższym poziomie. I to przyciąga. Wiadomo, że w jej towarzystwie nie zdarzy się nic nieprzyjemnego, żaden zgrzyt, że ona może być czasem inteligentnie lekko złośliwa, ale nigdy nie sprawi przykrości, wszystko umie obrócić w żart. No, ale to się wysysa z mlekiem matki. Niewiele znam osób, które tak tym mlekiem były karmione.

Myśli Pani, że to wynik zdyscyplinowania? Gorsetu, który Beata Tyszkiewicz zakłada co rano?

Gorset? Nie, myślę, że to natura. Gorset jest dostrzegalny, jaki by on cienki nie był, zawsze da się go zauważyć. U niej nie widać, bo go nie ma. Ona jest doskonała wszędzie. Czy na swojej kanapie, wygniecionej w jednym miejscu, czy na festiwalu w Międzyzdrojach, na przyjęciu w ambasadzie czy w Głuchach, w kapciach robionych na drutach, podczas odgrzewania pierogów czy robienia herbaty – ona zawsze jest na tym samym niezwykłym poziomie wysublimowania, klasy, szlachetności. Mogłoby się komuś wydawać, kto się z kimś takim nie zetknął, że to jest niemożliwe. Jak temu facetowi w zoo, który na widok żyrafy pokręcił głową i powiedział do żony: „Chodź, Mania, takich zwierząt nie ma”. Beata jest takim zwierzęciem, którego nie ma. Po prostu. Ona jest kimś nadzwyczajnym, a równocześnie naturalnym. Nie można jej posądzić w sposobie bycia o żaden fałsz. Żaden gorset.

Można jej za coś nie lubić?

Proszę Pani, połowa świata może jej nie lubić! Piękne koleżanki mogą jej nie lubić choćby za to, że żadna nie jest tak piękna jak ona. I już mamy pierwszy powód. Za to, że jest inteligentna, mądra, dużo wie o świecie, że jest prawdziwie szlachetna. Mało Pani jeszcze tych powodów do nielubienia? Proszę Pani, za to jest kara śmierci! (śmiech).

Albo uwielbienie. Wszyscy jej bliscy mówią o niej nie z sympatią, a z miłością.

Niewiele znam osób z otoczenia Beaty. Znam Basię Baranowską-Ferry, pierwszą żonę Andrzeja Żuławskiego, potem była żoną Christiana Ferry’ego, słynnego producenta filmowego, ważnego człowieka francuskiego kina. Basia mieszka w Paryżu w dzielnicy łacińskiej, naprzeciwko domu, w którym Mickiewicz pisał „Pana Tadeusza”. Ona była w młodości najbliższą przyjaciółką Beaty. Piękna kobieta. Bardzo kochała mamę Beaty, zresztą z wzajemnością. We trzy były ze sobą bardzo blisko. Tak blisko, że gdy Basia rozstała się z pierwszym mężem, to mieszkały razem w jednym niewielkim mieszkaniu przy placu Zamkowym, przez wiele tygodni spały z Beatą w jednym łóżku. Poznałam też Karla Tesslera, przed laty partnera Beaty. To była połowa lat dziewięćdziesiątych. Karl był bardzo pięknym chłopcem, cudownie wyglądali razem. Niedawno, nie wiem, dwa lata temu, może trzy, spotkaliśmy go ponownie w Głuchach. Przyjechał z Beatą. Minęło ćwierć wieku, a mnie ciągle ujmuje jego czułość, naturalna opiekuńczość wobec Beaty.

Ich związek wzbudzał emocje. Składał się z samych różnic.

Mnie się zawsze ten związek podobał. Zachwyt Karla był autentyczny. A zresztą – nie wyobrażam sobie mężczyzny, który by się Beatą Tyszkiewicz nie zachwycił. Oni wszyscy są w jej rękach, gdyby tylko zechciała. Ciągle…