19 lat trwało zanim Akademia zauważyła, że to, co mają na sobie aktorzy, ma znaczenie. W teorii oczywistym powinno być, że kostiumy są tak samo istotnym elementem filmu jak muzyka czy zdjęcia. Wyobrażacie sobie „Słomianego wdowca” bez białej zwiewnej sukienki? Albo „Grease” bez skórzanego kompletu Sandy? Niestety w praktyce praca kostiumografa wciąż zdaje się być niedostatecznie doceniana przez środowisko filmowe. Obecny system nie sprzyja chociażby prawu autorskiemu. Z tym problemem spotkała się ostatnio kostiumografka „Cruelli” Jenny Beavan. Pewnego dnia z zaskoczeniem odkryła, że w ofercie Rag&Bone znajdują się licencjonowane ubrania inspirowane jej filmowymi projektami. Tantiemy zebrała ponoć tylko wytwórnia, a ona nie zobaczyła ani grosza. Sytuacja miała się nieco inaczej w starym Hollywood, kiedy wielu kostiumografom udawało się wypuścić ekranowe stroje do masowej sprzedaży. Ich projekty szły jak ciepłe bułeczki, ale obroty napędzał głównie wizerunek noszących je gwiazd. Uważamy jednak, że na uznanie zasługiwało przede wszystkim nazwisko widniejące na metce. Aby upamiętnić pracę najznakomitszych kostiumografów, wspominamy ich pracę oraz najbardziej kultowe dzieła!

Sekrety i kłamstwa rodziny Gucci. Historia domu mody czy telenowela?>>

Nowy Jork cały w chmurach

Za ogrom twórczej pracy ani jednego Oscara nie otrzymał chociażby główny kostiumograf MGM, znany jako Adrian. Żaden z jego 200 kostiumów zaprojektowanych dla wytwórni nie załapał się na czasy, kiedy wśród najważniejszych nagród filmowych wyodrębniono „jego” kategorię. A za który projekt należało mu się uznanie? Tutaj długo by wymieniać. Jeśli szukacie ucieleśnienia hollywoodzkiego glamour w najlepszym wydaniu, to znajdziecie go z pewnością w jego dziełach, choć potrafił ubrać też Dorotkę z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Podpisujący się samym imieniem Adrian Adolph Greenberg projektował między innymi dla Grety Garbo, Katharine Hepburn, Jean Harlow i oczywiście Joan Crawford. Z tą ostatnią kostiumograf pracował szczególnie często. I to właśnie jej suknia z filmu „Letty Lynton” podbiła serce publiczności. Biała i warstwowa, nieco konserwatywna, z mnóstwem falban i charakterystycznym „motylim rękawem” – gdy trafiła do masowej produkcji, sprzedała się w pół milionach egzemplarzy. Cały Nowy Jork chodził w zwiewnych białych chmurkach. Ta kreacja udowodniła, że Hollywood zaczęło wyprzedzać paryskich krawców w wyścigu po najnowsze trendy. Adrian miał też szansę, by zawalczyć o renomę projektanta – w 1941 roku otworzył własny dom mody.

Rywalizacja z Paryżem

Co wspólnego ma historia kostiumów filmowych z animacją „Iniemamocni”? O dziwo, sporo. Postrzelona projektantka superbohaterskich kostiumów Edna, to ponoć postać inspirowana samą Edith Head, najbardziej nagradzaną kostiumografką w dziejach. Zdobyła 8 Oscarów i ponad 30 nominacji! Okrągłe okulary w mocnych, czarnych oprawach i kwadratowa grzywka – tego looku nie można pomylić. Head nie dość, że sama była charakterystyczna, to jeszcze tworzyła bardzo wyraziste ekranowe postacie. Oczywiście za pomocą stroju. Uważała, że to właśnie odpowiedni kostium pcha do przodu fabułę. Tak było chociażby w jednym z nagrodzonych filmów, „Rzymskich wakacjach”. Mocno taliowana, rozkloszowana spódnica, koszula z podwiniętymi nonszalancko rękawami i fryzura na chłopczycę są ważną częścią przemiany bohaterki granej przez Audrey Hepburn – młodej księżniczki, która pragnie wyrwać się spod jarzma konwenansów. Nowy wygląd pomaga jej dojrzeć i zyskać niezależność, o którą tak długo walczyła. Co ciekawe, chociaż akurat Edith Head zdobyła uznanie studia Paramount Pictures – została pierwszą kobietą prowadząca dział projektowania – nie była doceniana przez samą Audrey Hepburn. Aktorka nie zgadzała się na pewne rozwiązania proponowane przez kostiumografkę i pragnęła zatrudnić Huberta de Givenchy. Jak dobrze wiemy, postawiła na swoim, jednak ciekawi mnie jak wyglądałoby „Śniadanie u Tiffany’ego”, gdyby zamiast małej czarnej paryskiego projektanta, Edith Head dostała wolną rękę do działania.

Suknia ślubna z papieru, czyli o wzlotach i upadkach jakości w historii mody>>

Gwiazdorski look za 250 dolarów

Być może Elizabeth Taylor nie byłaby tak wielbiona przez widownię, gdyby nie zawsze perfekcyjnie dopracowane kostiumy. Ich twórczyni, Helen Rose, doskonale wiedziała co założyć na piękną kobietę, by uczynić ją jeszcze piękniejszą. Zwyciężczyni dwóch Oscarów zaprojektowała kostiumy Taylor do 47 filmów, a także prawdziwą suknię ślubną aktorki. I to właśnie Rose stała za genialnymi strojami do „Kotki na gorącym blaszanym dachu”. Można by powiedzieć, że to tylko trzy białe i dość proste outfity. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Cała magia kostiumów bohaterki polegała na ich dyskrecji i ponadczasowości. Na ekranowy look składały się: zapinana na guziki bluzka z ołówkową spódnicą, koronkowa halka i oczywiście, zwiewna szyfonowa suknia z marszczeniami w greckim stylu. Ten ostatni element garderoby szczególnie zapisał się w historii. Sukienka była sensualna i uwodzicielska, ale jednoczenie nie odwracała uwagi widza od dramatycznej akcji filmu. Jednak mimo wszystko wiele pań na widowni musiało wyobrażać sobie siebie w podobnej kreacji. Skąd to przypuszczenie? Gdy tylko Helen Rose postanowiła wypuścić autorską linię ubrań i w jej kolekcji znalazł się owy projekt, wyprzedał się we wszystkich kolorach i rozmiarach. Model ochrzczony „Cat dress” był z powodzeniem sprzedawany jeszcze przez trzy następne lata po 250 dolarów sztuka. To cena, którą amerykańskie kobiety były gotowe zapłacić, by wyglądać jak gwiazdy.

Seksapil goryla

Jeśli miałabym wskazać przeciwieństwo stylu, jaki wypracowały Helen Rose i Elizabeth Taylor byłaby to współpraca Travisa Bentona z Marlene Dietrich. Egzotyka, nadmiar, kicz – w takiej oprawie pochodząca z Niemiec gwiazda kina lat 30. prezentowała się najkorzystniej. W garderobie aktorki nie brakowało futer, piór, cekinów czy koralików. Benton wiedział jak podkreślić magnetyczny seksapil aktorki, jednocześnie uwzględniając płynność jej orientacji seksualnej. I nie bał się najbardziej ryzykownych rozwiązań. Jak przyznał, na ekscentryczność jego projektów największy wpływ miała właśnie Marlena i jej zamiłowanie do egzotyki. Skandaliczny frak z filmu „Maroko”, w którym bohaterka Dietrich pocałowała dziewczynę, to efekt ich wspólnej pracy. W filmie „Blond Wenus” duet ponownie postawił na frak, jednak zapewne oboje zdawali sobie sprawę, że ta sama sztuczka nie zadziałała już tak dobrze, jak za pierwszym razem. W poszukiwaniu elementu zaskoczenia, Benton postanowił sięgnąć po strój… goryla. Może Wam się wydawać, że nikt w takim przebraniu nie może wyglądać seksownie. Ale! Marlena Dietrich i temu dała radę. W słynnej scenie jej bohaterka, artystka kabaretowa, dokonuje na scenie striptizu, zdejmując po kolei fragmenty owłosionego kostiumu, po czym wykonuje piosenkę „Hot Voodoo". Czy mogło być bardziej prowokacyjnie?

Zbyt dużo do pokazania

Oswojony ze skandalami musiał być także William Travilla, kostiumograf Marilyn Monroe. Jego najsłynniejszym dziełem była w końcu biała sukienka ze „Słomianego wdowca”. To właśnie ta kreacja stała się częścią ikonicznego looku aktorki i w 2011 roku została sprzedana na aukcji za zawrotną sumę 4,6 miliona dolarów! Nie był to jednak jedyny kultowy projekt kostiumografa. Majstersztykiem była chociażby garderoba Marilyn w filmie „Mężczyźni wolą blondynki”. Idealnie przylegająca szyfonowa suknia w kolorze dyni, elektryzująco różowa kreacja z kokardą do numeru „Diamonds Are a Girl's Best Friend”, a także pewien strój wykonany ze złotej lamy, który przeszedł do historii, mimo iż w filmie praktycznie go nie widać. Chodzi o suknię, którą aktorka ma na sobie w scenie tańca z podstarzałym milionerem. Ujęcie pokazuje tylko jej nagie plecy, choć nie sposób nie zauważyć, że dół połyskującej sukni przylega aż nadto idealnie (ponoć musiała być w niej zaszyta). Okazuje się jednak, że najbardziej skandaliczny był przód projektu Travilli, który ocenzurowano ze względu na bardzo głęboki, sięgający niemal pępka dekolt. To przeszkadzało wytwórni, ale najwyraźniej nie samej Marilyn, która postanowiła założyć kreację na galę Photoplay Awards. Ponoć kostiumograf nie był zadowolony z tego pomysłu i argumentował, że suknia została stworzona z myślą o filmie, nie o publicznych wystąpieniach. Jednak aktorka i tak ją założyła i jak można się było spodziewać, skradła cały wieczór. Wywołała nawet zawiść Joan Crawford, która nazwała koleżankę po fachu „wulgarną”. A było czego zazdrościć. Jak wspominał w jednym z wywiadów Travilla –  Marilyn była tak oszałamiająco piękna, że żadna z kobiet nie mogła sobie pozwolić nawet na kopiowanie jej stylu.

Talia młotkiem formowana, czyli stanikowe rewolucje. Jak biustonosz zmieniał się na przestrzeni dekad i co ma z tym wspólnego Madonna?>>

Twórcy popkultury

Na zbroi Edwarda Nożycorękiego nie zobaczymy logotypu Coleen Atwood, tak samo jak na fioletowych uniformach boyów hotelowych w „Grand Budapest Hotel” nie będzie widniało nazwisko Mileny Canonero. Kostiumografowie pozostają w cieniu swoich dzieł, nie znaczy to jednak, że nie mają do nich praw. Zwłaszcza, że kostiumy często stają się one nieodłączną częścią fanowskiej kultury i gadżetów, które mnożą zyski z filmu na długo po jego premierze. Tym trudniej zrozumieć sytuację, w której znalazła się Mona May, kostiumografka kultowych „Słodkich zmartwień”, kiedy w 1995 roku odkryła lalki ubrane w stroje, które stworzyła dla filmowych bohaterek. Nikt nie skonsultował z nią tego przedsięwzięcia i oczywiście nie zaproponował honorarium. Jest to tym bardziej rażące, że akurat w tym przypadku kostiumy w znacznym stopniu przyczyniły się do popularności produkcji. Jak pisze magazyn Variety, rzadko spotyka się sytuację, że duże studio pozwala projektantowi kostiumów na zaangażowanie w merchandising. Może to już najwyższy czas, by producenci przyznali, że jeśli chodzi o popkulturę, za sznurki pociągają właśnie kostiumografowie? I coś im się za to należy.