Po debiucie w „Vinci” Machulskiego stała się znaną aktorką. – Ale nie popularną! – zastrzega. Popularność dał jej dopiero medyczny serial. Sześć milionów widzów pokochało ją i nagrodziło Wiktorem jako lekarkę Hanę Goldberg w „Na dobre i na złe”. 

Pani Doktor, kobiety zaczepiają Panią na ulicy, mówiąc, że chcą się u Pani leczyć?
KAMILLA BAAR (śmieje się) Iluzja serialu nie ma aż takiej siły. Chociaż dziewczyny często piszą do mnie, że Hana jest ich ideałem kobiety i jak ona chcą skończyć ginekologię.

Odpisujesz?
Tak, zawsze. W liceum fascynowałam się pewną aktorką. Chciałam nawiązać z nią kontakt.

Kto to był?
Juliette Binoche. Nie odpisała. Nie było jednak internetu, Facebooka, Instagrama.

Dzięki tej ,,traumie” Ty odpisujesz. Serialowa popularność jeszcze Cię nie zmęczyła?
Nie, przeciwnie. Daje mi kopa i motywuje. Nie jestem celebrytką ani nigdy nie będę. W Warszawie ludzie są raczej dyskretni, poza stolicą reagują dużo bardziej spontanicznie, co jest świetne. Wiesz, że w Krakowie np. aktorów obdarowuje się kwiatami? Ilekroć tam jestem, dostaję swój bukiecik. Jeśli ktoś przekracza granicę mojej prywatności, jestem asertywna.
Ludzie rozumieją, że aktor jest zwyczajnym człowiekiem. Czasem mówi trzynastozgłoskowcem, a czasem się upija. Życie.

Kiedy się ostatnio upiłaś?
Dobre wino jest moją słabością. Degustuję. A upiłam się ostatnio na planie, z zimna (śmiech). Jak jest fajne towarzystwo, śmiesznie jest i pozytywnie, muszą się odbyć bachanalia. Uwielbiam prosecco latem, koło południa, przy rozmowie. To podkreślenie chwili, dodawanie życiu bąbelków. Kupiliśmy z Wojtkiem we Włoszech korek do prosecco – otwarta butelka
kilka dni stoi w lodówce, a my wieczorem popijamy i gadamy.

Co jeszcze dodaje Twojemu życiu bąbelków?
Zdjęcia, muzyka, smaki, gotowanie... W domu na wsi mamy otwartą kuchnię. Zjeżdżamy się, każdy coś gotuje i jest kilkudniowa uczta. Może po sześćdziesiątce otworzę slow food na pięć stolików, z możliwością zarezerwowania jednego jedynego pokoju. Gotowanie jest dla mnie sztuką. Moim konikiem są warzywa i ryby, bo od lat nie jem mięsa. Jak jest sezon na cukinie w naszym ogrodzie, robię z nich wszystko. No OK, sorbetu nie zrobiłam. Ale jakby połączyć cukinię
z porzeczkami i chilli...

No dobra, to co dziś zjadłaś?
Dzisiaj akurat mam day off , jeśli chodzi o jedzenie. Tylko koktajl jabłkowo-wiśniowy, teraz jem sałatkę z mozzarellą i pomidorami. To tyle.

Nie przejadasz się.
Wczoraj po sesji była wielka uczta z sufletem czekoladowym na deser. Stosuję metodę Francuzek: niczego sobie nie odmawiam, ale pilnuję się, żeby następnego dnia jeść mało. To wystarcza. Diet nie uznaję. Dużo jem tylko, gdy się stresuję.

To kiedy ostatnio kompulsywnie jadłaś?
Raczej nie mam dnia bez kawałka czekolady. Jest stres, jest i czekolada, i lody, i znowu czekolada. Kiedy się stresuję? Kiedy dzieje się coś, na co nie mam wpływu. Kiedyś stresowałam się tym, że nie dostałam roli, albo krytyką na temat mojej pracy. Dziś też oczywiście, ale nieporównanie mniej. Mam 34 lata. I sukces, i niepowodzenie to dobry powód, na badanie siebie i swoich emocji. Po buddyjsku.

Jesteś buddystką?
Buddyzm to moja filozofia na co dzień. Dążenie do szczęścia, radość z daru życia, obecność w każdej chwili są mi bliskie. Jeśli chodzi o wiarę, jestem fanką Jezusa i chrześcijaństwo rozumiem przez jego osobę. Wiara w siłę absolutną daje mi poczucie, że moje życie nie jest przypadkowe... Towarzyszy mi taki namysł, skąd jestem tu, na ziemi, jakie mam zadania.
Czuję, że żyję już któryś raz. Zaskoczyłaś mnie tą dojrzałością. Zawsze byłam dojrzalsza, niż wskazywałaby metryka, snobowałam się na intelektualistkę w stylu Susan Sontag (śmiech). Teraz głównie przeżywam intensywnie to, co się dzieje. Odłączam swój skłonny do analizowania i filozofowania mózg. Ale fakt, wcześnie zafascynowała mnie filozofia. Z Sartre’a, Nietzschego, Jaspersa napisałam pracę magisterską na wydziale aktorskim.

Jaki miałaś temat?
„Filozofi czne przesłanki mitu tragicznego w »Orestei« Ajschylosa, w adaptacji Mai Kleczewskiej”.

Dramat antyczny? Brzmi nieźle.
Pytałam siebie: „Ta dojrzała, poważna to ja czy ta dziewczyna z krejzolską energią dziecka?”. Dziś lubię w sobie dualizm, to właśnie ta moja osobowość. Kilka dni temu podczas sesji byłam księżniczką przy kominku, a za chwilę skakałam po kanapach. Fotograf zawołał: „Co ty bierzesz?!”. Świetnie się bawię na imprezie z młodszym bratem, ale wiem, że w Café de Flore bez skrępowania pogadałabym z Sartre’em.

No dobra, siedzisz w kawiarni, Sartre żyje, dosiada się do stolika. O co go pytasz?
„Co się panu dzisiaj śniło?”. Opowiedziałby mi symboliczny sen i zaczęlibyśmy długą rozmowę.

A co z Twoim snem?
Mam taki, który się powtarza: mała, czerwona planeta na tle nieba i tylko ja ją widzę. Może to symbol tego, że wreszcie jestem z sobą dogadana. Jako kobieta, mama, partnerka, aktorka... A może z przymrużeniem oka mi mówi, że wszechświat jest większy, niż myślę. Większy niż suma tęsknot, niespełnień, przemijalności.

Kamilla Baar: życie jak prosecco, fot. Marcin Kempski, stylizacja Zuzanna Kuczyńska

Masz jakieś niespełnienia?
Kto ich nie ma? Na szczęście jestem aktorką. Wszystko jeszcze mogę zagrać. I uwierzyć w to, przeżyć. Z koleżanką pracujemy nad monodramem. Tylko dla kobiet. Jeśli facet będzie chciał go zobaczyć, zapłaci 100 proc. więcej za bilet. A wracając do niespełnień, traciłam energię, chcąc mieć nad wszystkim kontrolę. I dobrze wypaść. Zastanawiałam się, co ktoś o mnie myśli. Na szczęście odpuściłam. Akceptuję, że raz czuję totalne szczęście, jestem otwarta, a czasem neguję wszystko: miejsce, ludzi, swój wygląd… tracę wiarę...

No chyba w wyglądzie to nie masz nic do zmiany?
Wiesz co... harmonię ciała i umysłu czuję, kiedy nie patrzę w lustro. W lustrze wynajdę sobie milion mankamentów.

Przestań, jesteś taką laską…
Słyszę: „Jesteś laska” i... oglądam się za siebie. Pewnie chodzi o inną kobietę? Chuda, z kompleksami, że za małe piersi, za długie ręce, za niska. Nigdy nie myślę o sobie „laska”. Wygląd pomaga, ale seksapil, to, co pociąga naprawdę, to samoakceptacja. Podpatrywałam to u paryżanek, we francuskim kinie. Są naturalne, skupiają się na walorach. No i pokochałam nogi, skórę, oczy... Nie martwię się, że nie jestem jak Letitia Casta.

Chyba paru mężczyzn zdążyło Ci już wytłumaczyć, że kręcisz ich bardziej niż Casta?
Mężczyźni lubią przebywać z kobietami, które lubią siebie i mają ten luz. Myślę, że to dla nich kręcące. Bardziej niż kształty. Rzadko pamiętają, w co byłyśmy ubrane, bardziej zapach, dowcip, nastrój. Dla mnie mężczyzna jest zagadką – teraz fascynującą – kiedyś wyzwaniem, sprawdzianem. W moim domu była przewaga facetów: tata, dwaj bracia. Teraz też: Wojtek i nasz syn. Kobiety: mama i babcia, są silne, moje osobiste rozumienie kobiecości długo się kształtowało i zmieniało.

Nie wydaje Ci się, że dziś definicja tego, co męskie, i tego, co kobiece w związkach, się zaciera?
Tak, ale ja nie chcę tego zacierać! Kiedyś podchodziłam do facetów: „O, rozmawiacie o samochodach?!”. I musiałam coś dodać (śmiech). Dziś nie chcę z nimi rywalizować. Przeciwnie, wolę ich hołubić. Obserwuję i podziwiam i fajnie mi z tym. Dobrze jeżdżę samochodem, lubię prowadzić, ale spokojnie rozsiadam się z synem na tylnym siedzeniu. Wojtek prowadzi i ja oddaję się w jego ręce. I czuję się jego kobietą. Faceci są wrażliwi, czuli, nadambitni, choć to ukrywają. I potrzebują wolności.

A kobiety?
Oczywiście też! Wolność to moja druga natura. Było trudno, gdy mówiłam do Wojtka: „Spotykam się z przyjaciółkami, wrócę za dwa dni”. Reagował takim: „Co?!” Dziś jest OK.

Rewanżujesz mu się?
Tak. Zazdrość, inwigilacja: „A gdzie jesteś, z kim?”, w obie strony to bez sensu. Ufamy sobie. Namawiam Wojtka, żeby spotykał się z kolegami. Wyjechał na żagle. Facet musi mieć kumpli pójść na mecz, zniknąć na noc... A my, kobiety, musimy plotkować, gadać o problemach z facetami. I kupować co chwilę niepotrzebne ciuchy.

Dużo ich kupujesz?
Odkąd jestem ambasadorką Marc Cain, nie, i to jest duża ulga. Dzięki temu mam na sobie to, co lubię: świetnej jakości ubrania zaskakujące materiałami czy połączeniami... Tu buduję szafę, chociaż inspiracje mam u Isabel Marant, Marca Jacobsa czy Driesa Van Notena. Uwielbiam też Nenukko.

Ile masz bliskich przyjaciółek, z którymi możesz pogadać nie tylko o ciuchach, lecz także o wszystkim?
Trzy. Pierwsza, rok ode mnie starsza, jest architektką wnętrz. Druga, aktorka, uczyła mnie aktorstwa. Trzecia jest byłą śpiewaczką operową. Teraz jest na emeryturze.

Przyjaźń z dojrzałymi kobietami chyba dużo daje?
Tak, dzięki moim przyjaciółkom czuję, że nie ma sytuacji nie do pokonania. Zrozumiałam też np., że muszę być szczęśliwa i spełniona zawodowo, żeby Bruno dostał najlepszą wersję mnie. Pozbyłam się wyrzutów sumienia, że intensywnie pracuję.

Co na to Bruno?
Otwieram kalendarz w iPadzie: „Zobacz, te dni są zajęte, a w te już będziemy razem”. Wychowujemy go z Wojtkiem bez niani. Mamy niezawodną babcię. Wymieniamy się w grafiku. Jak mam cały miesiąc zajęty, planuję, co potem będę robić
z Brunonem. Teraz lecimy do Paryża.

Tylko Wy, bez Wojtka?
Tak, Wojtek pracuje nad dwoma spektaklami. Chcę, by Bruno czuł, że jestem tylko dla niego. Nie ma telefonów, e-maili... Są croissanty na wspólne śniadanie i wieża Eiffla...

A, czyli już ją widział?
Jeszcze nie, ale gdy byłam w ubiegłym roku w Paryżu, pokazywałam mu ją przez Skype’a. Chcemy, by lubił podróże i wiedział, że świat jest na wyciągnięcie ręki. Żyć z rozmachem jest tak fantastycznie!

Zobacz całą sesję Kamilli Baar dla ELLE >>

ROZMAWIAŁA Agnieszka Sztyler-Turovsky