„Bartkowiak” to najnowsza produkcja Netflixa, w której grasz zawodnika MMA. Muszę przyznać, że oglądając ją byłem zaskoczony jak dobrze zostałeś do tej roli przygotowany fizycznie, że sceny walki nie są cięte i chaotycznie montowane, jak to ma często miejsce.

Józef Pawłowski: Jestem z tego powodu dumny. Nie ma w tym filmie ani jednego ujęcia, w którym zastąpił mnie kaskader. Przygotowania fizyczne do roli Bartkowiaka trwały 6 miesięcy, z czego ostatnie dwa to były treningi stricte kaskaderskie i próby pod konkretne sceny.

Powiem szczerze, że przez pierwsze miesiące mój cykl treningowy był rozpisany jak dla pół-zawodowca, a to było dużym wyzwaniem. Życie profesjonalnego zawodnika jest w 100% skoncentrowane na sporcie, w moim przypadku było to niemożliwe.

Józef Pawłowski – jak wygląda jego przygotowanie do roli?

Mój trening dzielił się na dwa: siłowy i techniczny. Siłowy oczywiście wzmacniał mięśnie, a techniczny porządkował dotychczasowe umiejętności. Nigdy nie miałem kontaktu z brazylijskim ju-jitsu czy zapasami. Musiałem się tego uczyć od podstaw, bo akurat te sporty były kluczowe w kilku scenach, zwłaszcza w walce otwierającej film.   

Czyli MMA stało dla ciebie otworem po zakończeniu zdjęć.

W trakcie treningu jeden z zawodników na sali przyglądał się mi i Michałowi Burdanowi, młodemu kaskaderowi, który przygotowywał mnie do jednej ze scen. Ten zawodnik podszedł do Michała i powiedział: „A może by go dać na jakiś turniej”. Mówił to niby tylko do Michała, ale i tak usłyszałem, i poczułem się normalnie jak młody Tyson. Innym razem stary wyga od Muay Thai wziął mnie za kaskadera, co według mnie świadczy, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty podczas przygotowań.

No dobrze, ale walka na planie to trochę taki balet. Jeden fałszywy ruch i cios, który miał być tylko udawany, faktycznie trafia w spóźnionego partnera.

I u nas takie rzeczy też miały miejsce. Damian Majewski, który jest profesjonalnym zawodnikiem, a w filmie gra mojego arcywroga, podczas jednej z walk nabił mi limo. Zresztą na tym oktagonie to ja od niego kilka razy w cymbał dostałem i nabawiłem się jakichś mikrourazów. W drugiej walce mu się zrewanżowałem, oczywiście niechcący, gdy za późno się odchylił, i dostał ode mnie lewy sierpowy. Na szczęście nic wielkiego się nie stało, ale Damian powiedział do mnie: „No Józek, ty masz pierdolnięcie” i muszę powiedzieć, że takie słowa z ust doświadczonego zawodnika, to nie mały komplement dla aktora. Naprawdę cieszy mnie, że producenci uwierzyli we mnie, że jestem w stanie się do takiej roli przygotować.

Widać, że te wasze ciosy nie były markowane.

No nie były. Na przykład nigdy w życiu nie dostałem butelką po głowie, więc jak Damian przywalił mi jedną, to po pierwszym dublu zaczęło mi dzwonić w uszach. Mimo że to była butelka specjalnie przygotowana na plan. Mało tego, ja nie pamiętam, co się dalej działo przez kolejne sekundy. Mój organizm był tak zdziwiony, że zaczął wszystko robić automatycznie.

Ty w ogóle jesteś aktorem, który mocno wchodzi w swoje role. Twoi znajomi z różnych planów filmowych mówili mi, że ty postaci nie grasz, ty się nimi stajesz.

Dla mnie największa radość z pracy zawodowej płynie z tych chwil, kiedy jestem na planie i przygotowuję się do roli. Pracuję nad nią. Ugniatam i modeluję tak, by była ciekawa nie tylko dla mnie, ale także dla widza. Chcę wraz z nią przeżyć przygodę, dlatego oddaję jej wszystko, co mogę. Czasem wychodzi to lepiej, czasem gorzej. Staram się być uczciwy wobec widza. Świat w rożny sposób oceniał moje dokonania, ale mimo to zawsze mogłem stanąć przed widzem i powiedzieć mu: „Stary, zrobiłem wszystko, co mogłem”.

To przeżywanie przygody cię tak do tego zawodu na stałe przyciągnęło?

Nie, raczej poczucie misji. Lubię angażować się w projekty, które mają jakieś cele społeczne. Pokazują jakąś prawdę o nas i zostają z widzem na dłużej. Choć nie będę tutaj ściemniać, że każdy mój film taki jest, bo angażuję się również w projekty komercyjne, które dają widzowi po prostu chwilę przyjemności, a czasem też jakąś refleksję.

Józef Pawłowski – czy jest narcyzem?

Czekaj, czekaj. Czy to nie ty powiedziałeś, że jesteś narcyzem i egocentrykiem?

Bo jestem! Zawsze buduję w głowie fantastyczną wizję tego, jak wypadnę w tej roli. I jak te moje oczekiwania zderzają się z tym, co widzę na ekranie, ekscytacja znika… Nie przypominam sobie, bym po jakiejś roli był z siebie zadowolony. Zawsze to jest taka myśl: „O rety, co tam się wydarzyło?”.

Mam tendencję, by przeżywać wszystko bardziej. Z jednej strony to mnie predysponuje do tego zawodu, jestem bardzo skupiony na tym, co się wokół mnie dzieje. Wszystko przeżywam dziesięć razy bardziej. Z drugiej strony to męczy.

To weź mi wyjaśnij, jak można być w tym zawodzie narcyzem jednocześnie nie lubić chodzenia na eventy i pozowania na ściankach. Przecież to dla takich osób jest wymarzone zajęcie.

No ale widzisz, że ten mój narcyzm jest trochę inny niż klasyczna definicja. Chociaż miałem taki moment, kiedy ten zły narcyzm zaczął pukać do mojej głowy. Wtedy wyjątkowo cieszyło mnie, że te flesze błyskają, a ludzie się uśmiechają. Moje ego zostało pogłaskane. Na szczęście dzięki bliskim oraz moim wartościom udało się to w porę okiełznać.

Nie kryjesz się z tym, że wartości ważne dla siebie wyniosłeś z domu. Rodzice klarownie wyznaczali tobie i rodzeństwu bariery, których nie należało przekraczać.

Jestem z rodziny wielodzietnej, wierzącej. Świat nie dawał nam żadnych ulg. Moi rodzice bardzo często dostawali od życia po łapach, zwłaszcza mój tata. Mimo to zawsze w centrum stawiali drugiego człowieka. Starali się wybić mi z głowy jakiekolwiek chuligaństwo, ale nigdy nie byłem jakoś dotkliwie karany za ułańską fantazję. Natomiast zawsze mocno dostawałem po uchu za skrzywdzenie kogokolwiek. To była granica, której nie wolno było mi przekroczyć. Byliśmy przez rodziców uczeni miłości do drugiego człowieka, pokory i skromności. Bardzo wyraźnie pokazywali nam co jest dobre, a co złe. To silny fundament pod budowanie własnego „ja”.

Józef Pawłowski – nie pasuje do współczesności?

Podobno jesteś człowiekiem, który kompletnie nie pasuje do obecnych czasów. Nie dałeś się opanować szałowi na social media. Uchroniłeś się przed tym.

To nie jest tak, że ja jestem ponad to i jestem taki niedzisiejszy. Ja się w tym po prostu średnio odnajduję. Jak przepadam w mediach społecznościowych, co mi się oczywiście czasami też przytrafia, to zaczynam się bardzo szybko porównywać do innych. Nagle pojawiają się kompleksy, które są absurdalne. Nie chcę też handlować swoją prywatnością, ani być jakimś sztucznym autorytetem. Wiele mądrzejszych ode mnie osób ma dużo istotniejsze rzeczy od powiedzenia. I to na nich powinniśmy się skupić.

W swoim życiu miałeś czas, gdy przeniosłeś się na chwilę do Wielkiej Brytanii. Ile ta zmiana społeczeństwa ci dała?

Generalnie uwielbiam kulturę brytyjską i lubię wracać na Wyspy. Gdy poszedłem na studia nie znałem praktycznie języka angielskiego. Nauczyłem się go dzięki programowi komputerowemu, a później szlifowałem z koleżanką, która była świetną nauczycielką. Do Wielkiej Brytanii pojechałem do pracy w zawodzie. To była świetna lekcja, poznałem zupełnie inną higienę pracy.

A od starszych kolegów po fachu, gdy się spotykacie na planie, to się czegoś uczysz? Od takiego Adama Ferenca, z którym grałeś ostatnio w „Na bank się uda” czy Bartłomieja Topy z „Bartkowiaka”?

Oczywiście. Opowiem ci moją pierwszą anegdotę z planu brytyjskiego serialu „Szpiedzy w Warszawie”, w którym zagrałem jako statysta. Obserwowałem wtedy przy pracy aktora Davida Tennanta, grającego scenę chyba z Julianem Gloverem. Kończy się ujęcie, przerwa, a oni nadal stoją na tych samych miejscach i czekają. Wiedzą, że zaraz mogą być potrzebni. Czekają, by jak tylko ekipa będzie gotowa momentalnie kontynuować pracę. Tak cenili czas swojej ekipy. Dla mnie to było coś nowego i bardzo mnie tu ujęło.

Inną osobą, która mi zaimponowała w pracy, jest Wojciech Solarz. Spotkałem się z nim po raz pierwszy na planie filmu Andrzeja Wajdy „Wałęsa”, który był moim drugim dużym projektem w karierze. Siedziałem na korytarzu ze statystami. Wtedy wszedł Wojtek i zaczął się z każdym witać przedstawiając się i ściskając rękę. Tym jednym gestem zdobył u nas wszystkich ogromny szacunek. Takich historii i lekcji od starszych kolegów mam więcej.

Józef Pawłowski – „Miasto 44" miało być przełomem

Jednym z przełomowych projektów w twojej karierze było „Miasto 44” Janka Komasy. Jak ten film postrzegasz z perspektywy czasu.

To była moja pierwsza rola pierwszoplanowa, więc automatycznie zrobiłem sobie totalny najazd na głowę. Do rodziny nie odzywałem się normalnie chyba z pół roku. Chciałem zapaść się w tej postaci, potrzebowałem tego i bardzo wiele mnie to kosztowało.

Wyobraź sobie, że wszystkie ściany i sufit w pokoju poobwieszałem obrazkami, zdjęciami z Woli, Dirlewangerem, mapą Warszawy tamtych lat. Nawet do hoteli to ze sobą zabierałem i wieszałem wokół łóżka. Z tymi obrazkami kładłem się spać i budziłem się rano. Nasz dźwiękowiec Bartek stworzył dla mnie specjalną muzykę, gdzie przez pół godziny był tylko dźwięk „piiiii”, w innej słychać było płonące miasto, a w trzeciej płonące miasto i strzały. I bez przerwy chodziłem z tym na uszach, bo wymyśliłem sobie, że właśnie to wprowadzi mnie w nastrój traumy, przez którą przechodzi mój bohater. Powiem ci, że po roku przygotowań i zdjęć wszyscy czuliśmy się jak sieroty wyrzucone na świat. Nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą zrobić, bo przez ten rok żyliśmy w zupełnie innej rzeczywistości. Cisza, która wtedy nastała, była dla mnie bardzo trudna. Na szczęście jeździłem z tym filmem na różne festiwale, więc miałem czym zająć głowę.

Miałeś podobno też bardzo duże oczekiwania w stosunku do swojej kariery po tym filmie.

To był ten moment, kiedy mi ten zły narcyzm, o którym rozmawialiśmy, wystrzelił. Dotarło do mnie, że mnóstwo ludzi ten film ogląda, a prasa w całym kraju się na mój temat rozpisuje. Myślałem wtedy, że otworzą się przede mną bramy show biznesu, rozwinie się czerwony dywan, a na każdy casting będę wjeżdżał jak książę na biały koniu. Tak się nie wydarzyło. Nagle była cisza. Nikt nic nie oferował. I te moje gigantyczne oczekiwania zderzyły się z brutalną rzeczywistością. Z perspektywy czasu to bardzo się z tego cieszę, bo między innymi dzięki temu jestem we właściwym miejscu – i zawodowo, i prywatnie.

Łatwo jest być w Polsce aktorem, który otwarcie deklaruje swoją wiarę w Boga?

Generalnie nic, co wymaga pracy, nie jest łatwe. Nauki, które głosił Chrystus i które są zapisane w Piśmie Świętym, a Kościół stara się głosić, mówią o miłości do siebie, do innych, nawet do swoich wrogów, o wybaczaniu, miłosierdziu. Jeśli faktycznie w to wierzysz i starasz się tak żyć, to wymaga jakichś wyrzeczeń. Czy w naszym kraju jest ciężko? Nie tylko w naszym, ale tu nie do końca chodzi o wiarę. Mam wrażenie, że u podstawy większości sporów i podziałów społecznych leży brak szacunku do drugiego człowieka. Na pewno jest ciężko z powodu generalizacji, strasznie niesprawiedliwej i stereotypowej oceny ludzi. Mówisz, że wierzysz, a oni z automatu wrzucają cię do jakiegoś wora. Nawet nie spytają się dlaczego wierzysz, albo co to dla ciebie znaczy.

Józef Pawłowski – czym jest dla niego wiara?

To ja spytam, co oznacza dla ciebie wiara?

Wierzę w miłość. A w mojej religii Chrystus całym swoim życiem pokazał, jak należy kochać, wybaczać, jak traktować drugiego człowieka. Robię więc co mogę, by pogłębiać swoją wiarę, mimo momentów kryzysu i zwątpień. Staram się by Bóg był zawsze w moim centrum, jego nauka i żeby dawać sobą choć odrobinę świadectwa o tym, w co wierzę.

A to wpływa na twoje aktorstwo i dobór ról?

Zagrałem kiedyś w takim projekcie studenckim o aborcji. Ja patrzyłem na niego jak na opowieść o tym, w jak dramatycznej sytuacji może znaleźć się młody człowiek. Jak trzeba z nim rozmawiać i otaczać go miłością. Uważałem, że jest to pozytywny przyczynek do poważnej dyskusji nawet na poziomie wiary. Tymczasem okazało się, że dla części osób proaborcyjnych i dla części tych, które są przeciwko aborcji, ten film jest wyłącznie instruktarzem dla młodych, jak można szybko samemu dokonać aborcji. Mi to nawet przez głowę nie przeszło, że tak można ten film zinterpretować. To dla mnie tylko potwierdzenie tego, jak łatwo można kogoś skrzywdzić generalizując i sprowadzając wszystko wyłącznie do własnej perspektywy. Zamiast otworzyć się na drugiego człowieka.