Zaczyna się od ciszy. Takiej, w której funkcjonujemy na co dzień, ale nie jesteśmy do niej przyzwyczajeni w kinie. Bo ścieżkę dźwiękową „Josefiny” stanowi życie. Odjeżdżający autobus. Pies szczekający na klatce schodowej. Odstawiony kubek na stole. Chrupiący podpieczony chleb posmarowany duszonymi z czosnkiem pomidorami, słynna hiszpańska kanapka pan con tomate, która tak dobrze smakuje rano. Tak będzie już do końca. Aż w końcu cisza stanie się trzecim najważniejszym bohaterem obrazu, tuż obok Berty i Juana.

Berta (w tej roli Emma Suárez, zdobywczyni trzech nagród Goya, w tym za najlepszą rolę w filmie „Julieta” Pedro Almodóvara) to krawcowa, ciężko pracująca matka, której syn trafił za kratki i wyczerpana żona sparaliżowanego męża, którym musi opiekować się sama, bo państwo nie zapewnia mu opieki. „Proszę czekać na miejsce” – żali się w pewnym momencie, że tylko to słyszy pytając o miejsce w ośrodku. Mieszka w Madrycie, w jednej z tych dzielnic, do której turyści nie zaglądają, bo nie ma po co. Jej życiem też nikt się nie interesuje. Nawet syn Sergio (Miguel Bernardeau, znany szerokiej publiczności dzięki roli Guzmána w serialu Netflixa „Szkoła dla elity”), odbywający karę w więzieniu nie słucha, co do niego mówi. Sam też nie opowiada jej o swoim życiu za murami. I właśnie to staje się przyczyną nawiązania przypadkowej relacji z  Juanem.

Juan (Roberto Álamo, zdobywca dwóch statuetek Goya, m.in. za świetny „Niech Bóg nam wybaczy”) to strażnik więzienny. Od dawna widuje Bertę, bo obsługuje kamery obiektu, również podczas widzeń. Juan jest dobrym facetem. Niewymagającym wygód, których codzienność i tak mu nie oferuje, ale łaknący bliskości. Wydaje mu się, że jedyną możliwością, aby przypadkowo nawiązany kontakt z Bertą się nie urwał, będzie kłamstwo. Albo inaczej – mocno koloryzowana prawda. 

Zaczynają rozmawiać, tuż obok więzienia. Belen czeka na autobus, który odwiezie ją do miasta. Towarzyszy jej Juan, który nie przyznaje się, że jest strażnikiem. Berta skarży się na kontakt z synem, który jest żaden – „Mówi do mnie, ale o niczym nie opowiada”. Juan kiwa głową, że rozumie, ale jego córka, Josefina, która także jest osadzona w tym ośrodku, zachowuje się inaczej. Zachęcona skromną, lakoniczną opowieścią mężczyzny, Berta prosi go, by namówił córkę, żeby napisała do Sergia list. Zgoda. Tylko, że Juan Josefinę zmyślił. Wieczorem, po powrocie do domu, siada do kuchennego stołu, przy którym rano jadł pan con tomate i zaczyna pisać.

„Josefina” to pierwszy pełnometrażowy film reżysera Javiera Marco i scenarzystki Belén Sánchez Arévalo. Para pracowała dotąd nad krótkimi metrażami – z sukcesami. W ubiegłym roku najważniejszą hiszpańską nagrodę filmową, Goyę, otrzymali za film „A la cara” („W twarz”, tłum. red.), portret odważnej kobiety obrażanej w mediach społecznościowych, która decyduje się na konfrontację z upokarzającym ją w sieci trollem. W „Josefinie” odtwarzają tak charakterystyczny dla nich klimat budowany wspólnie od ponad dekady. Musimy się uporać z postaciami tak zwyczajnymi jak my, niekiedy zupełnie bezbarwnymi. Zmęczonymi. Samotnymi, borykającymi się z problemami, od których nie ma ucieczki. Gdy Berta mówi Juanowi, że jej mąż jest całkowicie sparaliżowany i zależny od niej, mężczyzna peszy się. „Jest jak jest”, odpowiada Berta.

Emma Suárez fantastycznie oddaje charakter swojej bohaterki, jej hiszpańskość, która nie ma nic wspólnego z roześmianymi twarzami z katalogów biur podróży. Jest ostra, oschła, choć szuka czułości. Gestów, w których brak erotyzmu, pociągu seksualnego. Podobnie Juan. Berta go interesuje, pragnie być blisko niej. Nieporadnie czują się w swoim towarzystwie w ciszy, ale nie próbują jej zagłuszać niepotrzebnymi słowami. Świat ich nauczył, że nie warto. Że słowa mają ciężar. Że nie rzuca się ich na wiatr. 

Dostajemy więc portret dojrzałej kobiety i równie dojrzałego mężczyzny, którzy chcą ze sobą być. Pobyć. Położyć się obok. I zasnąć. Nie targają nimi młodzieńcze uczucia. O nich już dawno zapomnieli. Teraz nie to jest najważniejsze. I to na ekranie rezonuje, wstrząsa. Bo dlaczego dojrzałym ludziom z bagażem doświadczeń tak trudno pokochać? I dlaczego kłamiemy wtedy, gdy najbardziej potrzebna jest prawda?

Javier Marco oferuje nie tylko swoim bohaterom, ale przede wszystkim widzom wiele przestrzeni. I dyskretnego poczucia humoru, które odnajduje się w maleńkich rzeczach. Dystansuje, ale i otwiera na intymność. Bo to film intymny. I subtelny, jakiego w kinie dawno już brakowało.