Gut margn, dzień dobry, mamy rok 1941 jesteśmy w warszawskim getcie, jeszcze gwarnym, jeszcze pełnym nadziei i ludzi. Śmieją się, oglądając kabaretowe występy, oklaskują, gdy do głosu dochodzi talent (Hanna Śleszyńska nawet w epizodzie przekonuje, że jest divą), chcą się bawić, kształcić, kochać, marzyć. Gdy na środku sceny, podczas premierowego występu z ukochaną spadają ci portki, trudno mówić o szczęściu, ale Filip może. Kompromitujące młodego tancerza zdarzenie żydowskiemu chłopakowi uratowało życie. Ocalił je i stracił wszystko pozostałe, narzeczoną, rodzinę, przyjaciół, swoje dotychczasowe miejsce na ziemi. Zostało to co w głowie, co w duszy, co w ciele. Inteligencja, wściekła dwudziestoletnia energia.

Guten tag, bonjour, dzień dobry, jakiś czas później jesteśmy we frankfurckim Park Hotel. Gdzie Filip jest jednym z wielu obcokrajowców w kelnerskiej drużynie. Udaje Francuza, dobrze mówi w tym języku, podobnie jak po niemiecku i po polsku. Ale polski jest wygaszony, chłopak nie pozwala mu się wymykać. Ze służalczością (i pogradą) powodowaną nie tylko wykonywanym zawodem, również zaszczytem obsługiwania Übermenschów kłania się, zbiera zamówienia, podaje kawę, do której uprzednio kelnerzy soczyście napluli. Pamiętacie Teda, boya hotelowego z „Czterech pokojów” Tarantino? Były momenty, kiedy Filip grany przez Eryka Kulma, kojarzył mi się z Timem Rothem (fizycznie też, choć jest przystojniejszy), tyle że bez rysu komediowego. Bo w Filipie cały czas żarzy się złość. Czuje się ją, gdy chłopak patrzy na niemieckie kobiety, które wykorzystuje (cudzoziemcom podczas wojny zabraniano seksu z Niemkami, by nie skazić najlepszej z ras; za złamanie zakazu groziła śmierć) i upokarza w ramach małej, prywatnej zemsty. Dlaczego małej, prywatnej a nie wielkiej, epickiej, toczonej z pierwszego szeregu na froncie? To proste, silniejszy niż chęć odwetu jest w chłopaku instynkt, który każe mu przeżyć. Filip milczy, kiedy Niemcy zabijają kumpli z pracy, za to samo, co i on robi. Filip nie szarżuje, kiedy dostaje w pysk od niemieckiego oficera. Na krzyk, miotanie się, ból pozwala sobie w samotności.

Pośród tych wszystkich złych emocji jest i miejsce na dobre – współczucie, przyjaźń, miłość.  Potwierdzają ogromną, niemal zwierzęcą wolę przetrwania. Bo przecież mózg zalany stresem, cierpieniem, beznadzieją ma mniejsze szanse na przetrwanie. Warto w filmie zwrócić uwagę na chwile: uśmiech Divy, skok z wieży do basenu, wieczorne „treningi” głównego bohatera, scenę, w której Niemcy na przyjęciu śpiewają hymn. Te obrazy pozwalają na nagły zwrot –  z biedy wskakujemy w przepych, z ciszy w krzyk, z potworności w piękno, z powagi w groteskę. Moment, w którym Filip spotka koleżankę z Polski (Sandra Drzymalska jako Marlena), pozwala kolejny raz poczuć, jak przypadek może zmienić życie.

Dobrze się ogląda ten film i dobrze się go słucha. Klimat budują przygaszone zdjęcia, międzynarodowa obsada. Toruń w roli Frankfurtu się sprawdza. Czuć w tej produkcji pieniądze. Reżyser (i założyciel Akson Studia, a w przypadku „Filipa” także koproducent i współscenarzysta) Michał Kwieciński to wyga, realizacjom, w których bierze udział, daleko do niskobudżetowych eksperymentów. 

Dodatkową zabawą może być wychwytywanie w filmie elementów biografii Leopolda Tyrmanda. Do tego przyda się przeczytać lub odświeżyć w pamięci książkę Marcela Woźniaka „Moja śmierć będzie taka jak moje życie”. A potem pójść do kina albo włączyć telewizor, bo pewnie „Filip” szybko trafi na mniejszy ekran.

Film "Filip" wchodzi na ekrany kin 3 marca 2023 roku. Zobaczcie zwiastun: