Dwiema głównymi pańskimi aktywnościami jest pisanie książek oraz tworzenie scenariuszy. Czy którąś z nich lubi pan bardziej od tej drugiej?

Dużo zależy od danej chwili i dlatego właśnie, jak sądzę, obie je uprawiam. Kiedy jestem mocno zmęczony jedną, to przechodzę do drugiej, choć oczywiście nie zawsze jest to możliwe. Wszystko zależy od tego, jakie aktualnie mam zamówienia. Ale lubię obie. W pisaniu książek mam trochę większą wolność – wielu rzeczy nie muszę z nikim uzgadniać, co dobrze współgra z moją naturą introwertyka. Jestem w świecie swojej wyobraźni i ja go kreuję. Oczywiście do pewnego momentu, w którym trzeba skontaktować się z redaktorem, wydawcą i wreszcie czytelnikiem. Co do scenariuszy... Ja mam dość filmową naturę. Lubię je pisać, bo lubię opowiadać historie narracją filmową. Ona ma pewne reguły, ale i ograniczenia. Mnie to odpowiada, bo czasami ten ocean wolności podczas pisania książki trochę mnie przeraża. No i pisanie scenariusza to praca zespołowa – z innymi scenarzystami, reżyserem, producentem, czasem aktorami.

Z perspektywy laika oba te zajęcia wydają się dość podobne – no bo i tu, i tu pisze się historię. Czy jednak do obu form podchodzi się nieco inaczej? Wyobrażam sobie, że dla pisarza, który przywykł do tworzenia całości samemu od początku do końca to musi być trudne.

Ja na szczęście nie jestem tego typu pisarzem, bo ja najpierw byłem scenarzystą. Gdybym zaczął od bycia sobie sterem, żeglarzem i okrętem, czyli od pisania książek, to pewnie byłoby mi trudniej. Ja jednak najpierw przyzwyczaiłem się do pracy zespołowej. Przez wiele lat pracowałem na planie, i to w różnych rolach – jako asystent reżysera, drugi reżyser, reżyser... Nauczyłem się panujących w takiej grupie zależności i tego, że każdy jest elementem większej układanki. Taki laik, o którym Pan wspomniał, z grubsza ma rację – w obu przypadkach trzeba mieć w głowie jakąś opowieść. Trochę inne są narzędzia i swoboda narracji. Największa różnica pomiędzy powieścią a filmem i serialem jest taka, że w filmie nie ma narratora (poza pewnymi wyjątkami). Jest zatem mniej środków, za pomocą których można przekazać emocje bohaterów, ich wewnętrzne rozterki, stosunek do wzajemnych relacji... To wszystko musi wynikać z dialogów i didaskaliów. Literatura filmowa ma ograniczone możliwości wyrazu. Do tego dochodzą ograniczenia gatunkowe – w kryminale trzeba trzymać się konkretnych zasad, dzięki którym utrzymuje się napięcie. Powieść jest mniej ograniczoną formą, która daje większą swobodę w opowiadaniu.

Pracował pan zarówno przy ekranizacjach własnych książek, jak i tych napisanych przez innych autorów. Czy podejście do pracy w obu przypadkach jest takie samo?

Każdy kij ma dwa końce. Zaletą pracy przy własnej literaturze jest większa odwaga do wprowadzania zmian, jeśli jest taka potrzeba – zmienia się swoje, więc nie trzeba nikogo pytać o zgodę. Pracując nad czyjąś literaturą jest inaczej. Ja osobiście mam szacunek do konstruktu, do dialogów, klimatu... Staram się wówczas zmieniać jak najmniej, a jeśli już to robię, to z pewnym dyskomfortem. Z drugiej strony, przy interpretacji swojej literatury – i wiem, że to paradoks i niejako sobie zaprzeczam – brakuje pewnej świeżości w tworzeniu, bo idzie się po własnych śladach. Może wtedy zniknąć element ciekawości, który jest kluczowy w tworzeniu.

Skoro już mówimy o zmianach względem oryginału – z czego one wynikają? O ile na przykład rozumiem, dlaczego w ekranizacji „Gry o tron” zrezygnowano z przeniesienia na ekran części bohaterów, o tyle trudno mi pojąć, czemu w filmowym „Uwikłaniu” na podstawie powieści Zygmunta Miłoszewskiego książkowy Teodor Szacki został Agatą Szacką.

Jeśli chodzi o „Grę o tron”, to nie wynika tylko z technicznych przyczyn i tego, że wszyscy bohaterowie by się nie zmieścili w czasie ekranowym. Percepcja widza jest inna od percepcji czytelnika – z tym drugim można sobie pozwolić na o wiele większe zawikłanie. Film czy serial powinien operować nieco prostszymi opowieściami, bo skupienie widza jest po prostu mniejsze. Co do Miłoszewskiego i zmiany płci głównego bohatera... Być może w tym przypadku chodziło o to, że więcej kobiet ogląda telewizję i ktoś uznał, że kobieta jako główna bohaterka przełoży się na lepszy wynik oglądalności. Pewności oczywiście nie mam, trzeba by zapytać Zygmunta tudzież może bardziej nawet pana Jacka Bromskiego , który film reżyserował. U mnie w „Szadzi” główna bohaterka jest osobą homoseksualną, a w serialu już nie, bo poproszono mnie o to. Nie wiem dlaczego, bo szczerze mówiąc w to nie wnikałem. Zakładam, że mogło chodzić o to, że zdaniem twórców serialu widz jest mniej obyczajowo „gotowy” od czytelnika. Nie była to zresztą jedyna zmiana w tej produkcji – musiałem uprościć pewien wątek szpiegowski, który w książce się sprawdził, ale na ekranie mógłby być zbyt zagmatwany.

Zdarzyło się panu odmówić prośbom lub sugestiom na wprowadzenie zmian w scenariuszu względem książkowego oryginału?

Oczywiście, że tak. W tej kwestii powiedziałem „nie” bardzo wiele razy. Mam swoje limitery i bronię, szczególnie w kryminałach, tych elementów, które mogą wykrzaczyć konstrukt całej intrygi. Czasem ktoś chce wprowadzić jakąś zmianę, bo pewien element mu się nie podoba. Kłopot polega na tym, że dla mnie to oznacza wywalenie się całego domina fabuły. To tak, jakby ktoś polecił usunąć Czechowowi jego słynną strzelbę ze ściany. Zmiany w „Szadzi”, o których mówiłem wcześniej też nie zostały wprowadzone całkowicie bezboleśnie.

Kadr z serialu „Rysa”. Serial powstał na bazie powieści Igora Brejdyganta. ©SPT Networks CE

W którym momencie kończy się pańska rola jako scenarzysty? W momencie, gdy po wspomnianych zmianach scenariusz zostanie zaakceptowany?

Praca literacka potrafi trwać długo. Zdarzało się, że scenariusz jednego odcinka był akceptowany po na przykład jedenastu sesjach poprawkowych. To jest najbardziej męczące w tym zawodzie. Samo napisanie historii filmowej – ja to uwielbiam, idzie mi to szybko i sprawnie. Potem jest ta gehenna zmian, której w powieści jak dotąd nie doświadczyłem. Moja rola może się skończyć w różnych momentach. Zdarzało mi się uczestniczyć na przykład w montażu, a więc w postprodukcji. Zasadniczo kończy się na etapie akceptacji ostatniej wersji scenariusza. Czasami do głosu dochodzi jednak płynna natura filmu – ktoś z aktorów zachoruje, zmienią się jakieś inne okoliczności i wówczas albo reżyser sam dokonuje zmian, które dostosują scenariusz do nowych realiów, albo prosi o to mnie. Przy realizowanym właśnie teraz „Układzie” mieliśmy na przykład taką sytuację, że w oryginale scena miała się rozegrać w łódce na jeziorze, ale to jezioro było skute lodem, więc trzeba było przepisać jezioro na poligon. Wracając do roli scenarzysty i trybu pracy – inaczej jest na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie hierarchia jest nieco inna i najważniejszą osobą w produkcji jest showrunner. U nas tej funkcji nie ma.

Dlaczego?

Bo jesteśmy nieodrodnymi dziećmi kina europejskiego, autorskiego, w którym reżyser jest bogiem filmu. Z czasem to zapewne się zmieni, zwłaszcza w produkcjach telewizyjnych. U nas scenarzysta raczej nie przychodzi i nie doradza.

Czy podczas pisania scenariusza zdarza się panu myśleć o potencjalnych odtwórcach ról i sugerować je osobom decyzyjnym?

Nie zdarzyło mi się pisać scenariusza i jakiejś postaci pod konkretnego aktora. Przy okazji „Paradoksu” w pewnym momencie pomyślałem, że do głównej roli dobrze pasowałby Krzysztof Pieczyński, ale ostatecznie obsadzono Bogusława Lindę i świetnie się sprawdził. Pan Krzysztof zresztą też się w tym serialu pojawił, ale w roli epizodycznej. Pisząc nie myślę aktorami, ale gdy już składamy z moją agentką ofertę na serial – czy to oryginalny, czy oparty na mojej powieści, to nie ma znaczenia – to wówczas pojawiają się pewne pomysły i sugerujemy nazwiska. Część z nich powtórzyła się w „Rysie” i „Układzie”. Nie mam jednak powodów do narzekania na decyzje castingowe.

Z którego ze swoich dotychczasowych dokonań jest pan najbardziej zadowolony, a z którego wręcz przeciwnie?

Bardzo mi się podoba wspomniany „Paradoks”, do którego wróciłem po latach, ale może to wynikać z mojej natury – z reguły bardziej podoba mi się to, co było kiedyś, a nie teraz. Podobnie może być z „Belle Epoque” – to serial z 2017 roku, więc jak go obejrzę w 2025, to pewnie będę bardziej zadowolony, niż jakbym obejrzał teraz. Celowo mówię o tym serialu, bo miał zły odbiór, choć nie tak złą oglądalność. Mam ogromny sentyment do „Palimpsestu”, bo był pierwszy. Teraz jestem bardzo zadowolony z „Rysy”, i to pomimo skłonności do idealizowania przeszłości.

Cieszę się, że przywołał pan „Belle Epoque”, bo ten serial to dla mnie ciekawe zjawisko. Jego premierę poprzedziła duża machina promocyjna, a potem... coś nie zagrało. Tylko właściwie co?

Być może wspomniana właśnie duża promocja była zbyt duża i nadmiernie rozbudziła oczekiwania. Nie dość, że obiecywano, że serial będzie wspaniały, to jeszcze pojawiały się odniesienia do produkcji zagranicznych robionych za 20 razy większe pieniądze, takich jak na przykład „Tabu” z Tomem Hardym. To były nieco ryzykowne deklaracje. Gdyby on po prostu był promowany jako przyzwoity serial historyczny, to nie byłoby tak dużego oczekiwania, któremu z różnych względów, niekoniecznie scenariuszowych, nie byliśmy w stanie sprostać. Film, czy serial historyczny jest wielokrotnie droższy od współczesnego. Kostiumy, scenografia, lokalizacje, efekty specjalne – to wszystko kosztuje. Oczywiście „Belle Epoque” nie był, jak na nasze warunki, serialem tanim, ale budżetowo nie miał porównania na przykład z „Tabu”. Mniej wyrobieni widzowie TVN-u, którzy nie oglądali zachodnich produkcji obejrzeli ten serial z przyjemnością. Mniej spodobał się środowisku opiniotwórczemu, które „Tabu” znało. Ja zostałem zresztą poproszony o pisanie kontynuacji, bo jak wspomniałem oglądalność była dobra, ale jednak ostatecznie podjęto decyzję o zakończeniu na pierwszym sezonie.

Czy polskim serialom dużo brakuje do osiągnięcia światowego poziomu?

Zależy co mamy na myśli mówiąc „światowy”. Amerykański? Nieźle też radzi sobie Skandynawia, no i Izrael, zwłaszcza w „moim” departamencie political fiction i podobnych. Nie wydaje mi się, żebyśmy jakoś szczególnie od nich odstawali, ale „Homelandu” jeszcze w Polsce nie widziałem. Chętnie bym go napisał, bo to dla mnie wzorzec z Sevres, jeśli chodzi o seriale.

Zakładam, że jest pan na bieżąco z serialami. Mógłby pan polecić kilka, które zrobiły dobre wrażenie?

Arcydziełem jest dla mnie trzeci sezon „True detective”, zresztą podobnie jak pierwszy, acz ten ostatni był dla mnie szczególnie scenariuszowo majstersztykiem. Lubiłem bardzo „Czarnobyl”, ale to być może ze względów po części sentymentalnych, bo pamiętam bardzo dobrze tamten moment i tamte wydarzenia. Poza tym „Sinner”, „Westworld”, „The Crown” - ale inaczej niż wielu, mnie ostatni sezon podobał się nieco mniej od poprzednich. Może za dużo pojawiło się w nim prawdy, czyli brudu, a dla mnie jak opowiadać o królowej to jednak choć trochę powinna to być baśń, a nie tak zwana prawda czasu. Oczywiście wspomniany „Homeland” i to każdy sezon równie bardzo, acz te mówiące o tym jakie zło światu próbuje wyrządzić Rosja najbardziej. Może dlatego, że mieszkam dość niestety blisko tego kraju.

Chciałbym poruszyć temat pieniędzy – lepiej zarabia się na książkach, czy filmach i serialach?

W moim przypadku zdecydowanie na serialach. Duże pieniądze na książkach zarabia się wówczas, gdy sprzedaje się już bardzo dużo egzemplarzy. Przy podpisaniu umowy dostaje się zaliczkę, mniejszą lub większą w zależności od statusu autora. U mnie jest przyzwoicie, choć nie są to nie wiadomo jak wielkie sumy. Natomiast w serialu stawki za napisanie scenariusza są dość konkretne, a przy tym nie są uzależnione od tego, co potem się z tym serialem wydarzy. Książki mają większy potencjał, ale jego osiągnięcie jest bardzo trudne.

©SPT Networks CE

Jednym z ostatnich dokonań w dorobku Igora Brejdyganta jest serial „Rysa”, który jest adaptacją powieści o tym samym tytule. Opowiada on historię Moniki Brzozowskiej (Julia Kijowska) – policjantki pracującej w warszawskim wydziale zabójstw, która stara się wygrać z dręczącymi ją lękami i ocalić samą siebie. Kobieta, w miarę prowadzenia dochodzenia w sprawie serii morderstw, zaczyna trafiać na tropy prowadzące do niej samej. Bohaterka przeczuwa, że w sprawie chodzi o coś więcej niż zwykłe porachunki. Cierpiąca na zaniki pamięci Brzozowska zostaje wplątana w niebezpieczną grę, która zmusi ją do ponownej walki z demonami przeszłości. W obsadzie znaleźli się między innymi Maciej Zakościelny, Janusz Chabior, Kinga Preis, Dawid Ogrodnik, Mariusz Ostrowski i Zbigniew Zamachowski. Premiera telewizyjna serialu „Rysa” już 13 kwietnia o godz. 22:00 w AXN. Kolejne odcinki emitowane będą w każdy wtorek o 22:00.