Niektóre stroje czy dodatki były zarezerwowane dla arystokratów i ci gorzej urodzeni mogli jedynie o nich pomarzyć. Ważną rolę w podkreślaniu pozycji odgrywał chociażby kolor. Barwniki takie jak błękit, czerń czy czerwień były trudne do uzyskania, a przez to bardzo kosztowne. Cena to nie jedyna bariera, która utrudniała zdobycie farbowanych tkanin. Możliwość ubierania poszczególnych barw przez konkretne warstwy społeczne w średniowiecznej Europie określało nawet prawo! Później, gdy wybór outfitu był już podyktowany jedynie zasobnością portfela, ten kto mógł, pokazywał, na co go stać. Według podręcznika „Dress for Success", który w 1975 roku napisał John T. Molloy, aby zdobyć autorytet, trzeba było przywdziać odpowiedni kostium.  A zatem, które elementy garderoby zapisały się w historii mody jako atrybuty człowieka wpływowego?

Kostium godny bizneswoman

Kiedy w latach 80. kobiety stawiały pierwsze kroki w wielkich korporacjach potrzebowały uniformu, który sprawi, że sceptyczne otoczenie zacznie je traktować poważnie. Żeby zrozumieć, wystarczy obejrzeć film „Pracująca dziewczyna” (1988). Bohaterka grana przez Melanie Griffith usiłuje wybić się firmie maklerskiej. Jest inteligentna, ma łeb do interesów, ale też wie, że strój może stać się jej przeszkodą lub pomocą w drodze na szczyt.

W filmie o dziewczynie z ambicjami, wielkimi niczym poduszki w jej marynarkach, znalazły wyraz dążenia młodych kobiet pragnących zabłysnąć w tak zwanym (jeszcze do niedawna) „męskim świecie”.

Poszerzone ramiona marynarek nadawały kobietom cechy męskiej sylwetki, ale i zmniejszały optycznie talię. Kobieta mogła więc dominować, nie rezygnując z  podkreślania seksualności. Może coś o tym powiedzieć nieustraszona Alexis – antybohaterka popularnej opery mydlanej, „Dynastii”. Sądzę, że Coco Chanel, byłaby dumna z idei, która stała za ówczesną modą. To właśnie ona w latach 20. zaprojektowała prototyp garnituru dla kobiet, trzyczęściowy kostium z dżerseju. Wówczas jeszcze jego dół stanowiła spódnica, ale pod koniec lat 60. za sprawą Yves Saint Laurenta miał się odrodzić jako ikoniczny Le Smoking w wersji ze spodniami i mocno inspirowany męskim krojem. Natomiast w szyciu power suit lat 80. wyspecjalizowali się szczególnie Giorgio Armaniego, Hugo Boss czy Gianni Versace. Czym pokolenie yuppies – młodych karierowiczów – uzupełniało tak emanujące aspiracjami stylizacje? Zdecydowanie nie szczędzili funduszy na akcesoria. Mokasyny Gucci i zegarki marki Rolex stanowiły idealne dodatki do tak mocnego uniformu i reprezentowały nowy styl życia.

Uniform Ligii Bluszczowej

Swoje sposoby na zaznaczanie wysokiego miejsca w hierarchii znalazła także po II wojnie światowej młodzież amerykańska. I co naturalne, w przeciwieństwie do nowobogackich reprezentantów lat 80., być lub nie być tych młodych ludzi zależało głównie od liczby środków na rodzinnym koncie. Nastolatki z tak zwanej klasy „próżniaczej” uczęszczały oczywiście do elitarnych szkół średnich, a następnie do uczelni z Ligi Bluszczowej, więc ich styl był mocno związany z środowiskiem studenckim. Na stylizację młodych i majętnych składały się: koszula z bawełny oxford (o koszykowym splocie), koszulka polo, spodnie chinos, mokasyny, jedwabny krawat w „szkolne”, ukośne paski, a także sweter z monogramem uczelni – który otrzymywali tylko najlepsi reprezentanci studenckiej drużyny sportowej. Tę ostatnią część garderoby chętnie pożyczały koleżanki uczelnianego celebryty, by przez chwilę pławić się w jego sukcesie.

Zainspirowany mundurkiem szkolnym outfit na „chłopca z dobrej rodziny” był zaskakująco nonszalancki. Tak zwany styl preppy był próbą zaznaczenia przez młodzież swojej odrębności i odróżnienia się od rodziców. Był prosty, ale wbrew pozorom miał sporo detali. Spodnie nie mogły mieć kantów czy zaszewek i musiały odsłaniać kostki. Marynarki miały być zapinane na trzy guziki i mieć naturalną linię ramion. Ulubioną firmą chłopców z Ligi Bluszczowej było Brooks Brothers. Na stronie tej marki wciąż widnieją college’owe ubrania, które najwyraźniej się nie starzeją. I nie tylko tam można je znaleźć. Z estetyki preppy garściami czerpią także Tommy Hilfiger i Ralph Lauren. Co musi oznaczać, że look na młodego bogacza wciąż jest w cenie.

Torebka nie do zdobycia

Skoro mowa o przedmiotach, które od lat święcą triumfy sprzedażowe – nic tak nie winduje prestiżu stylizacji jak dobra torebka. A są takie modele, które informują o statusie właścicielki, gdy tylko ta znajdzie się w zasięgu wzroku. W latach 90. synonimem nieosiągalnego luksusu stała się ochrzczona nazwiskiem słynnej „it girl” Birkin od Hermèsa. Co jest w niej takiego wyjątkowego? Ręczne wykonanie, szew siodlarki dwuigłowy, który czyni torebkę niemal niezniszczalną, limitowana ilość. I z pewnością cena. Za nieskazitelną jakość, pracę długo szkolonych rzemieślników, najlepsze gatunkowo skóry i prestiż, który za tym wszystkim idzie, dom mody każe sobie słono płacić. Z ciekawości zajrzałam na Farfetch. Do 200 tys. zł za używaną! A nowej Birkin podobno nie sposób dostać. Nawet, jeśli uzbiera się zawrotną kwotę.

Frustracji spowodowanej niedostępnością pożądanego modelu doświadczyła chociażby Samantha z „Seksu w wielkim mieście”. Ekspedient z szerokim uśmiechem na twarzy oświadczył gotowej na zakup bohaterce, że lista oczekujących na Birkin jest długa na 5 lat. Obecnie mówi się, że lista jest już nieaktualna – ponoć otoczoną kultem torbę może nabyć tylko, jeśli jest się wystarczająco ważną osobistością albo jeśli wcześniej wydało się wystarczająco dużo na inne produkty Hermèsa. Wartość słynnej Birkin nieustannie wzrasta, co czyni z niej inwestycję, którą zapewne wiele osób wolałoby trzymać w sejfie. I pomyśleć, że z taką czcią traktujemy element stylizacji, który jeszcze na początku XX wieku był uważany za zbyteczny. W tamtych czasach oznaką wysokiej pozycji społecznej był właściwie całkowity brak torebki. Wszystko co nie mieściło się w małej portmonetce bogatej damy, miała bowiem za zadanie dźwigać służąca.

Luksusowy znaczek

W latach 60. XIX wieku couturiers zaczęli przyszywać do kreacji swoje metki. Na rypsowych tasiemkach drukowano ich nazwiska i umieszczano je po wewnętrznej stronie sukni na wysokości talii. Może i były niewidoczne dla otoczenia, ale nadawały misternym kreacjom jeszcze większą wartość. Ówcześni projektanci nie mogli przypuszczać, że pewnego dnia ten autorski podpis wyjdzie z ukrycia pod postacią logotypu. Jednym z pierwszych symboli, który ujrzał światło dzienne w latach 20., był zielony krokodyl. Chyba w dzisiejszych czasach zbędna jest moja uwaga, że to logo firmy Lacoste. Ten mały znaczek prawdopodobnie jest w stanie bez problemu rozpoznać większość z nas. Początkowo pojawił się na projektowanych przez tenisistę René Lacoste’a koszulkach typu polo, które miały służyć do celów sportowych. Jednak ogromny sukces „krokodylka” wśród lekkoatletów i celebrytów pozwolił jego twórcy założyć firmę odzieżową sprzedającą różnego rodzaju akcesoria. Oczywiście wszystkie odpowiednio oznakowane.

W latach 80. świat oszalał na punkcie logotypów. Były wyznacznikiem sukcesu marki, zapewnieniem, że konsument może polegać na jakości kupowanych rzeczy. A także dobitnym manifestem dobrobytu osoby noszącej oznakowane ubranie. Ważniejsze od estetyki było to, co dany przedmiot sobą reprezentował. Firmowy znak stał się najbardziej pożądanym ozdobnikiem ubrań i modnym dodatkiem. Pojawiał się na dosłownie każdej części garderoby: na koszulkach, paskach, torebkach i gumkach od majtek. Wszędzie, gdzie tylko mógłby być dobrze zauważalny.

Ulica zmieniła się w targowisko próżności, na którym czasem eksponowano nawet metkę z ceną nabytego ubrania. Ale na dobrą sprawę było to zbyteczne – podwójne „C” Chanel, meduza Versace czy złączone litery „G” Gucci mówiły same za siebie.

Jednak marketingowcy wpadli w swoją własną pułapkę. Skoro logo spowszedniało, ciężko było utrzymać iluzję niedostępności, tak kluczową dla produktów luksusowych. Zwłaszcza w dobie masowo produkowanych podróbek. Dlatego w latach 90. podjęto próbę odbudowania utraconego wizerunku i postawiono na szlachetny minimalizm. Oczywiście dla domów mody jak Louis Vuitton obecność logotypu na projektach stanowi ważną część DNA marki. Kultowy model Speedy nie traci na popularności od lat 30., kiedy go wprowadzono. A słynny wzór Monogram Canvas złożony z liter „LV” wciąż przyciąga zazdrosne spojrzenia.

Pudrowane głowy arystokratów

W latach 60. kapelusze odeszły do lamusa i dziś są normą jedynie w brytyjskiej rodzinie królewskiej. Ale jeszcze przed I wojną światową bez tego dodatku raczej nie wychodziło się z domu. Miał budzić szacunek, był nieodłącznym elementem savoir-vivre’u i co ciekawe, w równym stopniu wyznaczał granice międzyklasowe, co je zacierał. I tak na początku XIX wieku cylinder nosili mężczyźni z wyższych warstw społecznych i był jedynym dodatkiem, który akceptowano do surdutów i fraków. Później jednak ich wizerunek został „odgapiony” przez woźniców i robotników. Podobnie zagmatwaną symbolikę zyskał melonik. Pierwotnie był kapeluszem myśliwych, jednak klasa wyższa „przywłaszczyła” go sobie do celów sportowych. Natomiast już w miastach nosili je reprezentanci niższych klas. Tę próbę zamazania różnic społecznych wyśmiewał w swoich filmach Charlie Chaplin, wcielając się w trampa z melonikiem na głowie.

O kobiecych nakryciach i ozdobach głowy można by mówić długo, ale jest taki moment w historii mody, kiedy to właśnie one znajdowały się w samym centrum uwagi. Kwiaty, tasiemki, kosztowności, a nawet całe modele statków – niewiele było rzeczy, których w XVIII dama francuskiego dworu nie miała wplecionych we włosy. Modę na rokokowe uczesania zapoczątkował nie kto inny, a Maria Antonina. Jednak to za sprawą jej dworzan ten trend został doprowadzony do przesady. Piętrzące się ku górze, misterne fryzury nawiązywały często do ważnych zdarzeń politycznych lub do kwestii osobistych. Księżna Chartres na przykład włosy przystroiła figurkami swoich dzieci. W charakterze kropki nad „i” arystokraci używali pudru, który utrwalał fryzurę i maskował granicę między włosami naturalnymi, a doczepianymi. Sądzicie, że to szaleństwo? Takie samo zdanie o socjecie miały wówczas niższe klasy społeczne. Fryzury, które dworzanie nosili z taką dumą, wyśmiewano w pismach politycznych. Więc niestety mimo tak ogromnego wysiłku zdaje się, że reprezentanci francuskiej elity imponowali wyłącznie sobie nawzajem.

*

Jak widać, w historii mody nie szczędzono wydatków i dyskusyjnych chwytów, by tylko podkreślić lub podnieść swoją pozycję w społeczeństwie. Jednym z bardziej kontrowersyjnych synonimów luksusu jeszcze do niedawna były zwierzęce futra. Dziś na szczęście sprzeciwiamy się ich nieetyczności, a domy mody rezygnują z ich wykorzystania i opracowują sztuczne zamienniki, nieszkodliwe dla środowiska. Prawda jest taka, że we współczesnych czasach zdezaktualizowało się wiele symboli hierarchizujących społeczeństwo, a granice międzyklasowe zatarły się jeszcze bardziej. Logo projektanta nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Kapelusze są uważane bardziej za ekstrawagancję niż normę. Power suit godny Alexis kupiłam ostatnio w second handzie za grosze. Księżna Kate ubiera się w tej samej Zarze, co miliony kobiet na świecie. A ulubionym strojem Marka Zuckerberga (obecnie jednego z najbogatszych ludzi na świecie) jest T-shirt i jeansy. Wydawać by się mogło, że nie musimy już nic nikomu udowadniać.