Czekam na linii już od 10 minut. Ekran wciąż czarny. W końcu! Widzę rozedrgany obraz. I słyszę ją. Krzyczy: „Spóźniłam się, bo właśnie stłukłam szklankę i musiałam to wszystko sprzątnąć, sorry”, szczerząc się od ucha do ucha do kamery. Rozmawiamy przez ZOOM-a (w dzisiejszej, pandemicznej rzeczywistości to już norma), a ja doskonale rozpoznaję ten szelmowski uśmiech. To nie jest nasze pierwsze spotkanie. Jednak jak zwykle ekscytujące, bo nigdy niewiadomo czego tym razem po Jessie Ware się spodziewać. A to przedłuży wywiad, a to opowie nieobyczajny dowcip śmiejąc się najgłośniej w pokoju. A to coś potłucze…

Za jej plecami przechodzi mąż, Sam, dla którego dedykowała zresztą jedną z najbardziej osobistych piosenek na poprzednim albumie „Glasshouse”. Mimo to Sam nie przepada, jak o nim śpiewa. Poprzednie trzy albumy, świetne muzycznie, nadały jednak Ware łatkę spokojnej romantyczki. Przy trzecim, wspomnianym „Glasshouse”, coś poszło nie tak. Chwalony przez krytyków, nie sprzedał się w takiej liczbie, jakiej spodziewała się artystka. Podczas trasy po Stanach Ware była świadoma, że traci pieniądze, na dodatek mąż i maleńka córeczka byli daleko. I ten występ na Coachelli, który zbiegł się z koncertem Cardi B. Sprzęt tego dnia też jakby zwrócił się przeciwko Jessie. „Skończ to”, poradziła mama. Posłuchała.

Mniej więcej w tym samym czasie rozkręcała pierwsze podcasty, właśnie z mamą, Lennie Ware. Nazwały je „Table Manners” – zachowanie przy stole. Bardziej przewrotnie być nie mogło. Pomysł był prosty: mama gotuje, Jessie zagaduje, gość odpowiada i je. Szybko okazało się, że miliony osób chcą słuchać kłótni matki z córką, soczystych przekleństw, którymi Jessie rzuca na prawo i lewo, a przede wszystkim świetnych rozmów m.in. z Samem Smithem, burmistrzem Londynu Sadiqiem Khanem, Ellie Goulding, Johnem Legendem, Duą Lipą, Jamiem Oliverem, Paulem Smithem czy Nigellą Lawson. Wielki sukces! Nic dziwnego, słuchacze czują się, jakby uczestniczyli w tych rozmowach. Brakowało im tylko do pełni szczęścia smaków i zapachów z kuchni mamy Ware. Ale i na to panie znalazły receptę – niedawno wydały książkę kucharską „Table Manners”, która bije rekordy sprzedaży. „Przestałam być już wyłącznie muzykiem. I to mnie ożywiło”, mówi w naszej rozmowie Jessie.

Ware nadal klnie jak szewc, ma niesłychanie cięty humor, śmieje się głośno, jest urocza. I ustawia wszystkich wokół. Jej nowy, czwarty album jest tym ożywieniem, o którym wspomina. Nowym obliczem, bardziej drapieżnym i śmiałym. Siłą, mieszanką rytmów lat 70., 80. i 90. – disco, funk, soul, pop.

A główne pytanie, które stawia Jessie to: „What’s your pleasure”? Co więc sprawia jej przyjemność?

Jessie Ware: Dzieci i jedzenie! Na równi, nie umiem wybrać… (śmiech)

A co z mężem?

No tak, Sam. Mąż jest, powiedzmy, na drugim miejscu.

To w życiu prywatnym, a zawodowo? Co sprawiło ci największą przyjemność w trakcie nagrywania tego albumu?

Chyba uczucie wolność i pewności siebie, które wcześniej gdzieś zgubiłam. Teraz wróciły z podwójną mocą i to było bardzo przyjemne. Nowe dźwięki też były przyjemnością, bo to duża zmiana. Jestem z tego albumu bardzo dumna.

Te dźwięki to głęboki ukłon w kierunku lat 70., 80., a momentami nawet 90. Co jest w nich tak inspirującego?

Wiesz, że trudno mi odpowiedzieć na to pytanie? Zdaje mi się, że w latach 70. najbardziej pociągające jest to bogactwo dźwięków, zrozumienie, tolerancja, lekkość bytu. A lata 80. to zabawa.

O tolerancji znów się dużo mówi, okazało się, że tej lekcji wciąż nie odrobiliśmy. Jesteśmy świadkiem wielkiego zrywu, który rozpoczął się marszami Afroamerykanów w Stanach, przypomniał ważną prawdę, że „Black lives matter” i rozlał się właściwie na cały świat, rewidując naszą kulturę zdominowaną przez białą perspektywę. Cenimy czarną kulturę, ale mniej jej twórców. Jak to możliwe, że tak się dzieje w XXI wieku?

Nadszedł czas, gdy naprawdę powinniśmy odbyć poważną, głośną dyskusję na ten temat. Czas, by ludzie zrozumieli, że najprawdopodobniej niewystarczająco wyraźnie występowali przeciwko rasizmowi. Jesteśmy odpowiedzialni za to, co robimy. I musimy robić wszystko, by stać się lepszymi ludźmi, mieć oczy otwarte na krzywdę drugiego człowieka, starać się zrozumieć i edukować się. To jest właśnie ten czas. Trzeba zatrzymać świat, bo taki stan rzeczy trwa zdecydowanie zbyt długo. Byłam na dwóch marszach w Londynie, pokojowych, pięknych. Jako artystka, która jest absolutnie przesiąknięta czarną muzyką i czarnymi głosami czuję, że muszę wyraźnie zaznaczyć swoje stanowisko w tej sprawie. To mój obowiązek. Ale taki sam obowiązek ma też każda inna osoba.

Na „What’s your pleasure” czuć wpływy Chaki Kahn czy Betty Davis. Odczytuję ten krążek jako hołd oddany kobietom – dzielnym, silnym, utalentowanym. Album jest mocno feministyczny, daje kopa i mocno różni się od trzech poprzednich. Szczególnie od ostatniego „Glasshouse” nie tylko pod względem muzycznym, ale przede wszystkim tekstowym. Tam byłaś do bólu osobista, prywatna. Tu bije od ciebie siła i zadzior. Nagrywałaś tę płytę z nową ekipą. Chcesz powiedzieć, że teraz wszystko jest już na twoich warunkach?

W ogóle o „What’s your pleasure” tak nie myślałam, ale gdy tak stawiasz sprawę, wydaje mi się, że ma to sens. A nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Chaka Kahn jest moją idolką od zawsze, moja muzyka to list miłosny adresowany właśnie do niej. Chyba masz rację, jestem na tej płycie bardziej pewna siebie, silniejsza, bo znalazłam swój nowy język, którym chcę się teraz posługiwać, a do powiedzenia mam wiele. Wspomniałaś, że teksty na poprzednim albumie były osobiste – nie chcę powiedzieć, że był tam jakiś mrok, to chyba za mocne słowo. Ale zdecydowanie wydarzyło się coś, dzięki czemu wyrzuciłam z siebie wszystko, czego potrzebowałam się pozbyć. Teraz mogę pisać to, na co wcześniej nie byłam gotowa.

Co sprawiło, że teraz jesteś?

Musiałam w końcu przestać pisać ciągle o swoim życiu. Zrzuciłam te kajdany i dopiero zrozumiałam, jak bardzo tej zmiany potrzebowałam. Jest mi lepiej, lżej. W nowych piosenkach wcielam się w różne postaci, role. Gram kogoś, kim nie jestem. Albo kogoś, kim chciałabym być. Wiesz o jakim melodramacie tu mówimy? To była długo skrywana potrzeba. Poza tym potrzebowałam wyzwań, czegoś, co znów mogłoby mnie zainspirować. Nadszedł czas na wyjście ze strefy komfortu, postawienia nogi na nowym gruncie i zrobienia wszystkiego, co w mojej mocy, żeby czuć się tam dobrze.

Dużo zmieniło się w twoim życiu w ciągu kilku ostatnich lat. Twój podcast Table Manners, który prowadzisz z mamą, bije rekordy popularności, wydałyście książkę kucharską o tym samym tytule, urodziłaś synka, potem koronawirus zatrzymał świat – akurat w momencie, gdy zaczęłaś promocję nowej płyty. Jaki wpływ na ciebie jako artystkę miały te wydarzenia? Coś się zmieniło czy absolutnie nic?

Dzięki podcastowi w końcu poczułam się wolna, wzięłam głęboki oddech. To, co początkowo miało być przyjemną zabawą zmieniło się nagle w poważny biznes, choć wydarzyło się to niechcący, nie planowałyśmy tego. Dziś „Table manners” daje mi poczucie stabilizacji, co ma bezpośrednie przełożenie na jakość muzyki, bo przestałam się spinać. Jestem matką dwójki dzieci. Moje drugie dziecko utwierdziło mnie w tym, co wiedziałam od dawna – że w życiu to rodzina jest najważniejsza. Lockdown sprawił, że byliśmy razem przez cały czas. A to dość niespotykane, szczególnie w momencie promocji. Bardzo to doceniam, bo zostawienie maleńkich dzieci byłoby horrorem. Wciąż staram się wymyślić dobry sposób na bycie matką pracującą i muzykiem, podcasterką, pisarką… Jest obecnie dużo ról do odegrania w moim życiu. Przestałam być wyłącznie muzykiem, co mnie niezwykle ożywiło. Mam po prostu w tym momencie różne prace. Na dodatek jestem obecna w życiu dzieci. Czuję się spełniona i zadowolona z siebie, z tego co osiągnęłam. Jest super.

Jeśli już mówimy o podcaście „Table Manners”, to pozostańmy w nomenklaturze kulinarnej. Którą z piosenek z nowej płyty uznałabyś za najostrzejszą, a którą za najsłodszą?

Najostrzejsza to zdecydowanie „What’s your pleasure”… A najsłodsza? Chyba „Read my lips”.

Zgadzam się co do „What’s your pleasure”. Natomiast pierwszy raz w życiu słuchając Jessie Ware nie potrafię wskazać najsłodszej piosenki na albumie. Może jej tu po prostu nie ma?

A „Adore you”? To jest słodka piosenka, powstała przed narodzinami mojego syna. Ale teraz zaczęłam się i nad nią zastanawiać… To ciekawe, że nie możesz znaleźć słodyczy na „What’s your pleasure”. Sama nie wiem czy to dobrze, czy źle? Posłuchaj jeszcze raz, a potem kolejny i kolejny, aż ją znajdziesz. I wrócimy do tej rozmowy.

No to na koniec, jeszcze raz okołokulinarnie – wiem, że masz duży apetyt na życie. Ale w jaki sposób się on manifestuje?

Mój apetyt jest ogromny! Jestem zachłanna. I chciwa! (śmiech) Chcę wszystko widzieć, wszystkiego spróbować, być wszystkim, wszystkiego doświadczyć. Chcę, żeby moje dzieci wszystkiego doświadczyły…

I zawsze tak było?

Pytasz, czy zawsze byłam chciwa? Tak. (śmiech) Ale tak na poważnie, wynika to z mojego wychowania. Mama zawsze mi powtarzała, żebym uwierzyła, że mogę wszystko. I coraz bardziej to doceniam. Z każdym kolejnym rokiem mojego życia.

Czwarty album Jessie Ware „What’s Your Pleasure” ukaże się 26 czerwca.