Islandia to nie tylko idylliczna kraina. Gdzieś tam za górami, owcami, końmi, wzgórzami i wodospadami wyrastają pochmurne miasteczka. I ich mieszkańcy naznaczeni piętnem przemocy, patologii, zagubieni w społecznych meandrach, z których nie każda rodzina wychodzi obronną ręką. Często ta ręka zamyka się w pięść, która rozbija ściany i zadaje ciosy bliskim. To warunki, w których dorastają Addi, Konni i Siggi, spędzając dni między papierosem za szkołą, nielegalnych wspinaczkach na najwyższe w okolicy dachy i bójkach, rozładowujących gejzery agresji. A także Balli - wyśmiewany czternastolatek, idealna ofiara, którą można skopać na przerwie w szkole i rzucić kamieniem w "dom meneli", z którego pochodzi. A jednak Addi (Birgir Dagur Bjarkason) dostrzega w zgnębionym fizycznie i psychicznie koledze kandydata na kumpla, którego zaprasza do swojego gangu. Wśród nowych bezczelnych kolegów Balli na początku będzie dziwakiem, ale wkrótce doświadczy po raz pierwszy tego, co oznacza przyjaźń i lojalność. I czułość, która u kilkunastoletnich chłopców balansuje na granicy niewinnego wygasającego dzieciństwa i nowych męskich impulsów, które dopiero się rodzą. Łącznie z erotyzmem.

Wyjątkową postacią w tej historii jest Addi - lider grupy, teoretycznie w najlepszej sytuacji rodzinnej. Może tu też, jak u kolegów, zabrakło w pewnnym momencie męskiego wzorca, za to bardzo obecna jest matka (świetna w roli Anita Briem). Czujna, przenikliwa, wierząca w siły nadprzyrodzone. To ona wprowadza do tej historii mistycyzm, silniejszy w dotknięciu ręką niż w doświadczeniach chłopców z grzybami halucynogennymi. Addi wypiera jej duchowość, nie wierzy ani w przeczucia, ani w sny, w których jest przez nią przestrzegany przed niebezpieczeństwami. Dopóki kluczowa w tym filmie intuicja nie da o sobie znać wręcz fizycznie, a chłopak nie przekona się, że odziedziczył dar, który na łobuzerskich podwórkach przyda się bardziej niż bejsbolowy kij. 

Guðmundur Arnar Guðmundsson nakreślił w 'Beautiful Beings" świat, który w niczym nie przypomina przygodowego Bullerbyn. Jest najeżonym pułapkami otoczeniem, w którym nawet własny pokój nie jest schronieniem. Bo pod jednym dachem mieszka się z ojcami, którzy traumy wynieśli z takich samych domów, które obecnie tworzą. Ze starszymi siostrami, które stają się ofiarami męskiego świata. I z matkami, zazwyczaj zbyt słabymi, by w tym środowisku kogokolwiek, łącznie z sobą, ochronić. Przyjaciele są więc braćmi z wyboru, za których powinno się skakać w ogień, bić, a nawet, jeśli trzeba, zabić... Na szczęście Guðmundsson jest z pokolenia reżyserów, które odrzuca schematy. Pozwala na rozkwit tytułowego piękna w sercach niepokornych chłopców. A te kipią instynktowną agresją, wrze w nich krew, ale biją też dla innych ludzi. "Beautiful Beings" to kino inicjacyjne, ale wymykające się kliszy. Operujące prawdą, szczerością, wybitnie zagrane. Ktoś, kto powierzył rolę zastraszonego Balliego Áskellowi Einarowi Pálmasonowi zasługiwałby na Oscara w kategorii casting, o ile taka by istniała. A sam Áskell to bezsprzecznie objawienie kina europejskiego - chłopak, którego każde mrugnięcie okiem wstrząsa widzem, a uśmiech i mowa ciała chwytają nas za gardło. To talent organiczny, którego szkoda oddać aktorskim akademiom, by nie przytemperować absolutnie niczego, czym emanuje na ekranie. 

Áskell Einar Pálmason jako Balli / mat. prasowe