Biegałeś dziś?
Artur Rojek: Tak, po Łazienkach.

Wiele lat trenowałeś pływanie. Sport nauczył Cię pokory i dyscypliny?
W okresie dorastania lubiłem pływać, ale bardziej liczyła się atmosfera – klub, koledzy, relacje z trenerem, wspólne wyjazdy, przeżywanie zawodów. Dziś biegam dla dobrego samopoczucia. A ponieważ kiedyś nauczyłem się dyscypliny, łatwiej jest mi rano wstać. 

Uspokajasz wtedy myśli?
Raczej tak. Mam naturę furiata, jestem zmienny. Kiedy dzieje się coś, na co nie mam wpływu, krzyczę, awanturuję się. Bo coś się we mnie zbiera, duszę to w sobie, a potem nagle wybucham. Sport pomaga mi się rozładować.

A słuchasz muzyki?
Ostatnio nie, bo zgubiłem słuchawki.

Od 12 lat organizujesz Off Festival. To jedno z najlepszych wydarzeń muzycznych w Europie, a także sprawnie działające przedsiębiorstwo. Jak się nauczyłeś bycia biznesmenem?
Na początku nie wiedziałem, co to znaczy robić festiwal i jak robić go dobrze. Po 12 latach wciąż się tego uczę. Nie ma takiej szkoły w Polsce ani na świecie, która by dawała taką wiedzę. Chciałem po prostu robić coś, co sprawia mi przyjemność, na zasadzie „chodźcie, coś wam puszczę”, ale na większą skalę.

Zawsze miałeś w sobie żyłkę organizatora?
Trochę tak. To ja założyłem zespół, byłem inicjatorem systemu codziennych prób (z karami za spóźnienia), pierwszych koncertów, szukania nowych wyzwań. Pełniłem też funkcję dostarczyciela nowej muzyki. Ale to się miało nijak do części organizacyjnej festiwalu, za którą kryły się logistyka, rozmowy z urzędem miasta, dostawcami usług. Nie wszystko jest mi bliskie. Od początku miałem ludzi, którzy mi pomagali. Nie byłem ani nie jestem chojrakiem. Może na to wyglądać, ale moje chojractwo jest przygotowane. Nie porywam się z motyką na słońce, nawet jeśli podejmuję ryzykowne decyzje. Wszystkie najważniejsze ruchy w moim życiu były poparte długim myśleniem, analizowaniem – począwszy od tego, że zacząłem organizować festiwal, po odejście z Myslovitz i pomysł, żeby nagrywać własną muzykę. 

Żałujesz czegoś, gdy z perspektywy myślisz o rozstaniu z Myslovitz? 
Jestem zadowolony z tego, gdzie teraz jestem. Ta decyzja dojrzewała we mnie przez wiele lat. Nie było momentu, w którym bym tego żałował. Co nie znaczy, że nie patrzę na tamten czas z sentymentem – ukształtował mnie, dużo mi dał. Ale ta chwila musiała nastąpić. Trudno nam się było dogadać, bo chodziło o ambicję. Byliśmy demokratycznym zespołem, wszystko dzieliliśmy po równo, na pięciu. Jedyne, czego nie dało się podzielić, to właśnie ambicji. I to nas poróżniło. Z czasem nabrałem dystansu i samokrytycyzmu. Teraz patrzę na to, co się działo, inaczej, niż kiedy była to otwarta rana. 

Festiwal w 2016 roku był trudnym momentem: dwie główne gwiazdy w ostatniej chwili odwołały koncerty. Uważasz to za porażkę?
Jako były sportowiec powinienem być przyzwyczajony do porażek. Przegrane mnie nie załamują ani nie przerażają. Chociaż nie spływają po mnie. Wyciągam wnioski, choć trudno jest to robić w takiej sytuacji jak rok temu. Choroba czy fanaberia artysty są poza mną – to był nokaut, myślałem, że jestem jedyny na świecie, komu się coś takiego przytrafiło. Ale to samo zdarzyło się kilka dni później na znanym mi festiwalu w Norwegii. Życie toczy się dalej i mam nadzieję, że w tym roku wszystko będzie dobrze. 

Co Ci daje największą frajdę?
Najbardziej mnie kręci, kiedy widzę, że ludzi interesuje to, co się dzieje na tym festiwalu. Bo gdy mam wrażenie, że nasze pomysły nie spotykają się z reakcją, to przestaję dostrzegać sens, wściekam się, jest mi smutno, jestem zdołowany. Może być sto komentarzy pozytywnych i tylko trzy negatywne, a ja się skupiam na tych trzech. 

Uważasz się za feministę?
Nie stawiam możliwości kobiet powyżej facetów, raczej na równi. Nie patrzę na płeć, tylko na wartość. Gender equality. Wszystko zależy od człowieka. 

Przy organizacji festiwalu od początku pomaga Ci żona Ania. Jesteście razem 24 lata. Jaki jest Wasz sposób na udane, wspólne życie?
Trwałość i jakość związku nie przychodzą same, wynikają z uczucia, a także z codziennej pracy, obustronnego wysiłku. Trzeba umieć przeżywać porażki, podnieść się po trudnych chwilach, godzić się, ale i sprzeciwić. Lubię to swoje życie, nie zamieniłbym go na żadne inne. Najważniejszą rzeczą, którą mógłbym stracić, jest moja relacja z bliskimi. Dzięki niej mogę się realizować, spełniać marzenia. Ale to są rzeczy dodatkowe. 

Jesteście z Anią podobni, dopełniacie się?
Kobieta jest zwykle tym ogniwem, które ogarnia rzeczywistość, pilnuje, by gniazdo się nie rozpadło. A mężczyzna wychodzi na polowanie, szuka idei, zabezpiecza byt. U nas to się odbywa według tego wzorca. Jesteśmy bardzo emocjonalni, ale moja żona jest bardziej drobiazgowa, pod każdym względem. Ja szybko o pewnych rzeczach zapominam, idę dalej. Mamy bardzo podobną wrażliwość, może dlatego dobrze nam się razem działa zarówno w pracy, jak i poza nią. 

Macie dwóch synów, trzy- i ośmiolatka. Czego ich uczysz?
Główną wartością, którą chciałbym ich napełnić, jest poczucie bliskości. Ja się wychowałem w innych warunkach, w niepełnej rodzinie, więc mam nieodparte uczucie – i ono mnie nie opuszcza – że nie chciałbym, żeby oni tej pełni nie mieli. Ona jest podstawą. Mając to, łatwiej jest zderzać się z rzeczywistością, bo wszystkie nasze problemy gnieżdżą się w dzieciństwie – w uczuciach, braku akceptacji, miłości, obecności. Jestem na tym punkcie bardzo czuły, ale na pewno nie idealny. Boję się, że poświęcam dzieciom za mało czasu, że umknie mi coś ważnego. 

Chłopcy byli na festiwalu?
Tak, ale na razie tylko do starszego syna bardziej to dociera. Rozmawiam z nim o muzyce, widzę, że podchodzi do niej coraz bardziej świadomie, choć jest osadzony w innej rzeczywistości, słucha tego, co jego rówieśnicy. Nie narzucam mu niczego, nie krytykuję. Wręcz podoba mi się to, czego słucha, np. Macklemore & Lewis, Charlie Puth, Twenty One Pilots, których poznałem dzięki niemu, poszedłem nawet na ich koncert z Bartkiem Dziedzicem, producentem mojej ostatniej płyty. Bardzo mi się podobało. Jest łącznikiem z pokoleniem 35 lat młodszym ode mnie. Obaj chłopcy chodzą na lekcje gry na pianinie. Na razie to lubią (śmiech). Nie chodzi o to, żeby byli muzykami, ale chciałbym, żeby posiadali tę umiejętność. Bo z czasem jest trudniej. Ja uczyłem się grać, dopiero jak miałem 20 lat, jestem samoukiem. Gdybym zaczął wcześniej, może byłbym w innym miejscu.

Długo wstydziłeś się przyznać, że jesteś muzykiem. Kiedy pozbyłeś się tego wstydu?
Kiedy poczułem, że ta muzyka ma wpływ na ludzi, ­staje się popularna, oni doceniają to, co robię, i że jest ­moją pracą, dzięki której zapewniam sobie codzienną egzystencję. Ale gdy nie byłem znany, wydawało mi się, że bycie muzykiem to nie jest zbyt poważny zawód. Moja rodzina uważała, że pieniądze zarabia się na konkretnej robocie, a nie na graniu na gitarze. Ale zaakceptowała to.

Całe życie mieszkasz na Śląsku. Nigdy nie miałeś pokusy, by przenieść się do Warszawy? 

Nie musiałem tego robić. Raz miałem taką myśl, pod koniec lat 90. – wydawało mi się, że tam mógłbym robić w muzyce więcej, bo na Śląsku nie ma aż tylu możliwości. Ale po dwóch tygodniach doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Graliśmy wtedy bardzo intensywnie w Polsce i na świecie, powrót był resetem – sen i nieruszanie się z domu. A gdybym wracał do Warszawy, tempo by mnie dobiło. Do tej pory tak funkcjonuję, nie uczestniczę w życiu miejskim. Żyję między biurem i pracą a obowiązkami domowymi. Lubię tę rutynę. Nie muszę się nigdzie wyprowadzać, ale nie jestem też przygwożdżony do Śląska. Pewien francuski pisarz powiedział, że jego ojczyzna jest tam, gdzie są jego bliscy. Ja też tak czuję. Mam swoje ulubione miejsca w Warszawie, Katowicach, Krakowie, ale największy sentyment mam do tego miejsca, w którym żyję. 

Nie korciło Cię, żeby zabrać rodzinę i spróbować życia za granicą?
Pochodzę z pokolenia, które w latach 80. emigrowało. Wielu moich kolegów wyjechało, głównie do Niemiec. Też o tym myślałem w 1987 roku, ale musiałem skończyć liceum. Pamiętam wycieczkę szkolną do NRD. Trenerzy zabrali nas na wieżę telewizyjną na Alexanderplatz. Staliśmy w tej kulce, patrzyliśmy na Berlin Zachodni i myśleliśmy, jak się tam dostać. W końcu stwierdziliśmy, że skoro jesteśmy pływakami, to moglibyśmy przepłynąć na drugą stronę pod wodą. Nie wiedziałem wtedy, że ludzie faktycznie tak robili. Ten pociąg do emigracji pozostał we mnie. Kiedy pierwszy raz pojechałem do USA z Myslovitz, zastanawiałem się, czy wracać do Polski. Do dziś, kiedy znajduję się w jakimś miejscu, to myślę, że mógłbym tam mieszkać. Tak miałem np. w Seattle. Ale zdaję sobie sprawę z momentu, w którym jestem, korzeni, które zapuściłem, relacji rodzinnych, pracy. Zresztą Polska bardzo się zmieniła. Kraje Europy Zachodniej nie robią już na mnie takiego wrażenia. 

Jako dziecko czułeś się samotny. Dalej tak masz?
Jako jedynak żyłem w tej samotności, ale przyzwyczaiłem się do niej. Do dziś to lubię. Kiedy jadę na próby czy koncerty i kończę grać, wracam do hotelu i spędzam czas sam. Na dłuższą metę bym tego nie wytrzymał – mogę wyjechać na kilka dni, ale po tygodniu, dwóch zaczyna mi to doskwierać. Choć wśród ludzi też można się czuć samotnym. Często to mi się zdarzało i nadal zdarza. Bywa przyjemne, ale czasem też problematyczne, gdy trzeba być obecnym naprawdę, a nie za szybą. 

To też Twój image: zamyślony melancholik, który żyje w swoim świecie i śpiewa smutne piosenki. 
Muzyka, którą faworyzuję, opiera się na smutnych utworach o ludziach, którzy wciąż za czymś tęsknią. Z natury nie jestem człowiekiem, który będzie grał wesołe piosenki. One są fajne, ale muszą nastąpić po kilku smutnych – to tak jak z przyjemnością, która bardziej smakuje, gdy wcześniej było niemiło. Smutne tematy bardziej mnie inspirują, niż dołują. Na pewno dotyczy to moich wspomnień, przeżyć, tęsknot. Tę melancholię mam też naturalnie w głosie. Ale to, że śpiewam takie piosenki, nie znaczy, że jestem depresyjny. Lubię się śmiać, jestem z sobą pogodzony. 

Nie boisz się zestarzeć?
Myślę, że do starości przygotowujemy się całe życie. To nie następuje z dnia na dzień, chyba że na własne życzenie. Staram się akceptować obraz siebie teraz i w przyszłości. Zwłaszcza że mam jeszcze bardzo wiele do zrobienia.

NA WIELU FRONTACH

Artur Rojek przeszedł długą drogę od lidera Myslovitz po twórcę festiwalu.

Znalezione obrazy dla zapytania miłość w czasach popkultury

1999, Myslovitz „Miłość w czasach popkultury”. Album był trzecim najlepiej sprzedającym się w Polsce w 2000 roku. Pochodzą z niego takie hity, jak „Chłopcy” i „Długość ­dźwięku samotności”. 

Znalezione obrazy dla zapytania lenny valentino discogs

2001, Lenny Valentino „Uwaga! Jedzie tramwaj”. Wspólny projekt Rojka m.in. z muzykami zespołu Ścianka. Płyta zdobyła świetne recenzje i liczne nagrody. 

Znalezione obrazy dla zapytania skladam sie z ciaglych powtorzen discogs

2016, „Składam się z ciągłych powtórzeń”. Nagrodzony Fryderykiem pierwszy solowy, studyjny album artysty. 

2016, „Inaczej”. Wywiad rzeka z artystą o jego dzieciństwie, początkach kariery, lękach, marzeniach i planach na przyszłość. Rozmawiała Aleksandra Klich. 

2018, Off Festival Katowice. Artur Rojek organizuje Off Festival od 2006 roku.