Twoja płyta nosi tytuł „Kundel”. Powtarzasz to słowo z czułością. Kundel składa się z wielu ras. Utożsamiasz się?

Artur Rojek: Zupełnie nie. Chodziło mi o zwykłość, która jest teraz bardzo niedoceniana. Dziś wszyscy marzą o niezwykłości. Poczułem, że w zwykłości jest mój ratunek. Jestem częścią świata, o którym opowiadam na płycie, uwikłany w oczekiwania, wymagania, ścieranie się ambicji, wyścig. Wreszcie uświadomiłem sobie, że najistotniejsza jest zwykłość. W niej znajduję ukojenie.

Ale Ty jesteś niezwykły.

Inaczej się kogoś postrzega z zewnątrz, a inaczej tym kimś się jest, nie sądzisz?

Wykręcasz się. Ludzie za Tobą idą, słuchają Cię od dwudziestu kilku lat. Musisz mieć w sobie światło. Czy nie jest tak, że trochę uciekasz przed rolą i pozycją, którą osiągnąłeś?

Być może. Z różnych powodów. Ale przede wszystkim: ja tak siebie nie postrzegam. I nawet kiedy ktoś mi to mówi, myślę, że przesadza.

Nadal, po tylu latach bycia gwiazdą?

Nawet nie wiem, co to znaczy być… gwiazdą. Zawsze myślałem, że ta sytuacja jest chwilowa, że to źródło może wyschnąć, że być może to jest mój ostatni raz. Każda płyta jest nową walką. Z jednej strony to mobilizuje, a z drugiej przeszkadza, że nie umiem karmić się tym, co osiągnąłem. Za każdym razem wydaje mi się, że właśnie teraz jest moje być albo nie być. To pcha mnie do szukania nowych rozwiązań. Tak było też z decyzją, żeby odejść z Myslovitz – miałem duże obawy, że wszystko się u mnie zawali.

I mimo to podjąłeś ryzyko?

Już od dawna nie czułem się dobrze. Myślę, że wszyscy w zespole byliśmy zmęczeni. Chciałem zaryzykować, ale nie miałem pewności, czym to się skończy. Ryzykiem była też płyta solowa, zupełnie inna od tego, co dotychczas robiłem. Ta nowa też jest inna, bo bardziej o nas wszystkich niż tylko o mnie.

W przeciwieństwie do większości polskich wokalistów masz dobry gust. Co tu dziś pobrzękuje na Twoim nadgarstku?

No tak, bransoletka.

Widać w Twoim wyglądzie, a także w twórczości przemyślaną estetykę. Nawet dobór słów w piosenkach…

Zawsze zwracam uwagę na detale. Im głębiej w tym jesteś, tym więcej ich widać. Każdy element jest równie ważny. Od akordów, z których składa się utwór, po sposób poruszania się na scenie. To, że mam na ręce srebrną bransoletkę, a na scenie taką, a nie inną koszulkę – też. Jestem odpowiedzialny za cały koncept artystyczny „Kundla”. Moimi najbliższymi współpracownikami byli Bartek Dziedzic i Radek Łukasiewicz. Każdy element podczas naszej współpracy sprawdzaliśmy pod kątem zgodności z konceptem.

Czyli jesteś już nie tylko wokalistą i autorem, lecz także dyrektorem artystycznym?

Użyłbym słowa „reżyserem”. Już od dawna przy takim projekcie pracuje zespół ludzi, ponieważ sukces wymaga zbiorowego wysiłku. Poza tym, jeśli chodzi o teksty, potrzebowałem dystansu. Nie chciałem znów zagłębiać się w tym, z czego powstała moja pierwsza płyta solowa.

Czyli w sobie?

Tak, ale w swój psychoanalityczny sposób. Często to robiłem, a nie jest to łatwe. Dzięki temu, że rozdzieliłem pracę, mogłem zająć się też innymi stronami projektu, a nie samą walką z treścią liryczną.

Ludzie od tylu lat ciągle chcą Cię słuchać. Myślisz, że jest to kwestią Twojej pozycji, czy tego, że ciągle potrafisz zaryzykować coś nowego?

Napisałem kiedyś piosenkę, która zaczyna się od zdania „Strach przed lataniem i głód doświadczeń” – i to bardzo dobrze mnie określa. Muzyka to moja największa pasja i jeśli chodzi o nią, jestem perfekcjonistą. Dlatego często pojawia się niezadowolenie. To mnie napędza, ale też dużo kosztuje.

A kiedy pojawia się zadowolenie?

Kiedy mówią: „Ale to jest świetne! Brawo. Jaka piosenka! Jaki koncert!”. Ale potem schodzę ze sceny, jadę do domu, zaczynam zajmować się codziennością i szybko o tym zadowoleniu zapominam. Nie karmię się nim. Budowanie swojego poczucia wartości na osiągnięciach zawodowych nie jest niczym złym, ale mi to przychodzi z trudnością.

Żona jest Twoją fanką?

Jest, ale akurat nie w tym kontekście (śmiech). To chyba ważniejsze? Jesteśmy z sobą nie dlatego, że zakochała się, bo zobaczyła mnie na scenie. Moje piosenki często jej się podobają, ale zdarza się, że powie: „Przestań już biadolić”.

Podoba mi się ta kobieta.

Nie mówi rzeczy, które chciałbym usłyszeć, tylko to, co myśli. Długo się znamy, jesteśmy razem 26 lat – żona ma już za sobą czas mierzenia się z moimi problemami zawodowymi. Ma dystans.

A Ty ciągle nie masz.

A ja ciągle przeżywam (śmiech).

Twoi synowie dorastają. Franciszek jest nastolatkiem, Antoni ma osiem lat. Jesteś ojcem z fascynacją obserwującym ich rozwój, wkręconym w każdy etap czy wycofanym, nieobecnym? A może ich kumplem?

Jestem wszystkim po trochu. Przede wszystkim jestem ich tatą. Są dni, kiedy bywamy kumplami. Obserwuję ich, doradzam im, dużo rozmawiamy. Są też dni, kiedy przynoszę problemy ze świata zewnętrznego, co sprawia, że jestem mniej obecny. Na początku nie wiedziałem, jak to będzie, ale pojawienie się dzieci ustawiło nam świat. Nigdy bym nie powiedział, że coś mi odebrało. Rodzina jest dla mnie podstawą, tego potrzebowałem. Daje mi napęd, szczęście. Wywodzę się z rozbitej familii i miałem silną potrzebę stworzenia innego domu niż ten, w którym się wychowywałem.

Mówiłeś, że to był dom kobiet.

Tak, największy ciężar w mojej rodzinie spoczywał na barkach kobiet. Mężczyźni, którzy mnie otaczali, zawsze byli jakoś uprzywilejowani. Spoczywała na nich mniejsza odpowiedzialność. Długo nie byłem tego świadomy. Idealizowałem dziadka jako jedynego mężczyznę w najbliższym otoczeniu. Dziś wszystko to widzę inaczej. Piosenka „Für Meine Liebe Gertrude” jest o nich, moja babcia miała na imię Gertruda. To opowieść o trudach, które znosi kobieta. Nie bez powodu fragment śpiewam po niemiecku. Mam takie wspomnienie z dzieciństwa: kiedy babcia i jej kuzynka nie chciały, żebym rozumiał, o czym mówią, zmieniały język na niemiecki.

A znasz niemiecki?

Nie. Ale do piosenki się nauczyłem.

Czy takie drobiazgi jak smak jedzenia czy przestrzeń, na którą patrzysz codziennie, są dla Ciebie ważne?

Kiedyś zauważyłem, że podświadomie eliminuję liczbę przedmiotów, które znajdują się wokół mnie. Teraz już rozumiem ten mechanizm. Chcę mieć wokół siebie mało, bo wewnątrz mnie dzieje się zbyt dużo. Gdybym miał chaos na zewnątrz, mógłbym tego nie udźwignąć. Stąd moja potrzeba minimalu.

I masz wokół siebie minimal?

Raczej nie gromadzę rzeczy. Jedyne, co zbieram, to płyty. Ale potem i tak je rozdaję. Poza tym cały czas robię porządki.

Katowice są dziś jednym z najmodniejszych miast Polski. Wszystko, co się tam dzieje, zyskuje rangę ciekawego i wartościowego. Jest gwar, ruch i awangarda. Czujesz się tam jeszcze u siebie?

Uwielbiam Katowice. Podoba mi się, jak się rozwinęły: intelektualnie, architektonicznie, infrastrukturalnie. W Katowicach praktycznie spędzam życie, w Mysłowicach już tylko śpię. Całe nasze życie przeniosło się do Katowic: mamy tam biuro, dzieci chodzą do szkoły. Akceptuję Warszawę i często tu przebywam, ale gdy wracam do Katowic, czuję, że to miasto jest dla mnie oazą. Podobnie mam z Mysłowicami: mimo że mieszkamy w miejscu, które moje koleżanki z Ameryki kiedyś określiły jako „nieco industrialne”, to jednak jest ono pod lasem. Na Śląsku jest dużo lasów, co nie przeszkadza czuć, że pod tobą kopią węgiel.

W sensie metaforycznym?

Nie, to naprawdę odczuwalne. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie mieszka na Śląsku, takie nagłe doświadczenie trzech sekund wstrząsu potrafi być niezłym szokiem.

W teledysku do piosenki „Sportowe życie” są złomowisko, odpady, brud. Wydaje mi się to przewrotne w czasach, kiedy sport stał się napędem biznesu, mody na nadmuchane sterydami ciało, symbolem nowobogackiego glamouru.

Zupełnie o co innego mi chodziło. O pokazanie zwykłości i przyjaźni ludzi, którzy pochodzą z prostego świata, ale jednocześnie mają w sobie coś niezwykłego. Ten tytułowy kundel, który z pozoru jest szary, nieatrakcyjny, wewnątrz ma coś fascynującego, urzekającego, za czym tęsknię. Tytuł „Sportowe życie” zaczerpnąłem z kina. Był taki film w 1967 roku, w epoce młodych gniewnych w Wielkiej Brytanii. Widziałem go jako kilkunastoletni chłopak. To historia górnika, u którego zauważono talent do rugby. Szybko stał się gwiazdą, ale to niezwykłe życie, w które zamieniło się jego dotychczasowe – okazało się zbyt trudne do uniesienia.

Na ile Ty dziś jesteś sportowcem?

Jestem nim bardzo mocno. Nie pływam już wyczynowo jak kiedyś, ale charakter mam sportowy. Uwielbiam to. Zaraz po muzyce. To uczucie odcięcia, medytacji. I wolę sporty indywidualne niż gry zespołowe.

A jaki masz stosunek do konkurencji?

Zawsze byłem fanem muzyki, kupowałem dużo płyt, wypisywałem nazwy w zeszycie. Zacząłem grać, bo chciałem się do nich upodobnić. Wydawało mi się, że artyści prowadzą jakieś niezwykłe życie. Wpadłem na to późno, dopiero na studiach, wcześniej po prostu nie sądziłem, że też mógłbym grać. Dla innych artystów nadal mam wielki szacunek, bo tak naprawdę w głębi serca cały czas jestem fanem.

Zdarza się, że śpiewasz o kimś, kim chciałbyś być?

Z reguły mi się to nie udaje, zazwyczaj wychodzi mi opowieść o tym, kim jestem dziś. To nie jest do końca satysfakcjonujące, bo ja jestem bardzo uparty, krytyczny i zdarza mi się długo tkwić w tych samych sytuacjach, powtarzać stare błędy.

Rozmawiała Anna Luboń