elle Myśli Pani, że dramatyczne życie osobiste miało wpływ na to, jak wiele osiągnęła w zawodzie?

A.R. Ewa Wojdyłło, do której się zgłosiłam na pewnym etapie swojej depresji, zapewne związanej z kłopotami narkotykowymi mojego syna, powiedziała mi o współuzależnieniu. Albo idziemy na dno z bliską osobą, albo stajemy się perfekcjonistami. Taka forma kompensacji. Jestem klasycznym przykładem osoby, której poszło w pracę. Ciężko było się nie zgodzić z taką diagnozą. I szybko się zorientowałam, że tylko praca nie pozostawia kaca ani rozczarowań.

elle Pamięta Pani taki moment, w którym gdyby podjęła inną decyzję, dziś wiele rzeczy wyglądałoby inaczej?

A.R. Naturalne, każdy ma takie rachunki sumienia...Czasami ratuje nas wyobraźnia. Kiedy odchodziłam z posady dyrektora departamentu w Ministerstwie Kultury, dostałam propozycję objęcia pewnego konsulatu. Spytałam, co robi konsul. Nikt do końca nie wiedział, aż ktoś powiedział: „Pieczętuje trumny”.

elle Na pewno dobrze zarabia. Nie kusił Pani komfort?

A.R. Mogłabym zabrać syna. Może jeszcze wtedy był do odratowania? Może to byłoby rozwiązanie? Ale nie dla mnie. Dyplomacja to służba, jak w wojsku, a ja od czasu, kiedy skończyłam z harcerstwem, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym wykonywać czyjeś rozkazy.

elle A są decyzje, których Pani żałuje?

A.R. Wielu. Żałuję, na przykład, że poszłam pracować do Ministerstwa Kultury i Sztuki. Nie mam duszy urzędnika. Ciężko pracowałam, a miałam poczucie, że nic się nie zmienia. Na kolegiach Iza Cywińska mówiła: „Zacznijmy od Andy, bo ona ma zawsze inne zdanie”. Ale moje zdanie się nie liczyło, bo pozostałe 20 osób zajmowało się odgadywaniem, co myśli minister. Nie poddawałam się, po prostu wychodziłam.

elle Potrafi Pani nie wychodzić, tylko odpuścić?

A.R. W życiu zawodowym nie. Nauczyłam się odpuszczać w sferze osobistej. Wobec rodziny nie stawiam sytuacji na ostrzu noża.

elle A w relacjach z synem odpuszczała Pani?

A.R. Nie, gdybym odpuszczała, musiałabym mu kupować narkotyki. Najpierw wyobrażałam sobie, że mój syn zrealizuje się w swoich rozmaitych talentach, a on postanowił się zmarnować, jak to nazwał. Cierpiałam, obserwując jego degradację. Ale nauczyłam się czegoś: że nie należy od najbliższych zbyt wiele wymagać. Nie należy też mierzyć ich własną miarą: mnie też było ciężko, ale jednak... Nie muszą mieć widocznych osiągnięć, ważne, aby nie cierpieli.

elle Jak inną jest Pani babcią, niż była matką?

A.R. Z wnukami nie łączy mnie pępowina. Relacje są bardzo emocjonalne, ale już nie tak organiczne. Wspieram je, jak mogę. Nie wymagam wiele, niczego też nie odradzam. Moja wnuczka twierdzi, że nie chce być artystką, ale jednak zamierza zostać kostiumografem, co nie jest od sztuki tak odległe. Wnuk myśli o ASP. Ma jeszcze rok, żeby się zastanowić, może zmieni zdanie.

elle Ma Pani dwie synowe: Kaję i Alicję, obie były partnerkami Pani syna Mateusza, obie mają z nim dzieci. Wydaje mi się to dość niezwykłe, że po jego śmierci udało Wam się stworzyć rodzinę. Spędzacie razem święta?

A.R. To był dość naturalny proces, nie widzę nic nadzwyczajnego w tym, że ma się bliskie relacje z matkami własnych wnuków. Był taki czas, że przy moim stole zasiadali wszyscy. Już nie, bo nowa rodzina pierwszej narzeczonej mojego syna bardzo się rozrosła i mieszka w Mławie. Jeżdżę do nich zawsze w drugi dzień świąt. Wigilie i śniadania wielkanocne spędzam w Warszawie z Alicją, jej rodzicami i jej córką. Kiedyś chciałam dać nogę, ale moja wnuczka Zosia zaprotestowała. Dzieci lubią rytuały, pewien rodzaj powtarzalności, który wywołuje poczucie bezpieczeństwa. Teraz Zosia jest w college’u brytyjskim w Tajlandii, więc wymyśliłyśmy z Alicją, że w tym roku pojedziemy do niej na święta.