Maja Ostaszewska, fot. Agata Pospieszyńska/AFPHOTO

ELLE Nie wyjdziesz za mąż, bo nie lubisz ulegać presji?

M.O. Nie wyobrażam sobie wyjścia za mąż tylko dlatego, by sprostać presji społecznej. Ślub nie sprawi, że ktoś będzie z nami bezwarunkowo i na zawsze. Ale może być on prawdziwie symboliczny i piękny, kiedy jest wynikiem potrzeby serca. Świadomą, dojrzałą i wolną decyzją. Wzięciem odpowiedzialności za związek. Jesteśmy z Michałem narzeczonymi, nie wykluczam ślubu w porywie romantyzmu, ale rodziną jesteśmy od dawna. Bez papierka.

ELLE Tę siłę i niezależność wyniosłaś z dzieciństwa? Wychowałaś się w artystycznej rodzinie, w filozofii buddyjskiej. Rówieśnicy Cię nie odrzucali?

M.O. Doświadczyłam dyskryminacji. Dzieci straszyły mnie, zrzuciły ze schodów, bo nie wyglądałam jak one ani nie chodziłam na religię. Jako nastolatka sama miałam potrzebę podkreślania własnej indywidualności. Lubiłam swoją inność, dobrze się z nią czułam. Akcentowałam ją, bo dzięki niej się wyróżniałam. Buddyzm, niejedzenie mięsa, strój. To poczucie odmienności, odrębności, pewnego wyobcowania i niedopasowania towarzyszyło mi przez sporą część życia. Najmniej osobna czuję się teraz, bo jestem otoczona ludźmi otwartymi i tolerancyjnymi. W teatrze funkcjonuję w środowisku bardzo wolnych ludzi.

ELLE Które z Was rządzi w związku?

M.O. Jesteśmy związkiem partnerskim pod każdym względem. Uzupełniamy się, jesteśmy z sobą mocno związani, a jednocześnie szanujemy przestrzeń drugiego. Nie kontrolujemy się nawzajem. Tak ja postrzegam nasz związek. Mam nadzieję, że Michał również, ale żeby mieć pewność, musiałbyś spytać jego.

ELLE Kłócicie się?

M.O. Oczywiście! Mamy oboje duże temperamenty, choć sprawiamy wrażenie osób spokojnych, wyważonych. Naturalne wyrażanie emocji jest oczyszczające i szczere. Czasem przypominamy włoski schemat – pół tygodnia potrafi być cudownie, a pół niemal w kryzysie (śmiech).

ELLE Miewacie ciche dni?

M.O. Małych dzieci nie powinno się narażać na takie przeżycia. Zdarza się jednak, że ograniczamy komunikowanie się do minimum. Ja mam taką naturę, że jeśli ktoś mnie zrani, to potrzebuję czasu na to, by to przetrawić, poradzić sobie z uczuciami, jakie ta sytuacja we mnie wywołała. To nie obrażanie się, ale rodzaj wycofania. Taki stan nie trwa długo. Zdecydowanie więcej nas łączy, niż dzieli. Jesteśmy sobie bardzo bliscy.