#boyCrush: Zulu Kuki

 

ELLE.pl: Próbowałam dziś znajomym z redakcji, tym, którzy Cię nie znają, wytłumaczyć, z kim robię wywiad. I przyznam, że miałam problem, bo łatwiej wymienić rzeczy, którymi się nie zajmujesz niż dziedziny, w których tworzysz.

Zulu Kuki: Ha, ha, no tak. Trudno to dookreślić. Ale chyba o to właśnie walczyłem w życiu. Żeby skupić się na działaniu, a nie na tytulaturze. Jedni nazywają mnie projektantem, inni fotografem, tancerzem, jeszcze inni aktywistą…

No to spróbujmy czasownikami. Projektujesz, fotografujesz, tańczysz, nosisz świetne buty, o których wiele lat pisałeś na ulubionym blogu sneakerheadów. Można powiedzieć ogólnie, że zajmujesz się kulturą miejską?

To z niej czerpię pasję i zajawkę. Ale nie wiem, czy pojęcie „kultura miejska” też nie jest już czymś, co zamyka ludzi do szuflady.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

HUMAN SKILLS captured by: @_pojman_ @chmielna20lab

Post udostępniony przez zulu kuki (@zulukuki) Paź 7, 2019 o 10:13 PDT

A my dziś tak bardzo nie chcemy być w tej szufladzie. To takie nienormalne pokolenie – chcemy robić wszystko, być każdym. A specjalistów w jednej dziedzinie coraz mniej.

Z jednej strony to fakt – nie szkolimy się całe życie w jednej profesji. Ale z drugiej strony, to świetnie, że żyjemy w takich czasach, że możesz robić wszystko, działać w różnych kierunkach. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że najbliższa mi jest kultura japońska, tamten dizajn i styl. A jednak w Japonii zazwyczaj oddajesz się jednej dziedzinie, firmie, pomysłowi i poświęcasz mu całe życie. Ja wolę tworzyć szerzej. Taka kultura społeczna jak ta japońska, owszem tworzy mistrzów, ale czy nie jest świetne to, że dziś, jeśli tylko chcesz, możesz nauczyć się wielu rzeczy. I to sam? Jest internet, społeczności, wystarczy chcieć. Prowadzę agencję reklamową, a rozmawiamy w małym studiu projektowym na Żoliborzu, gdzie od tej agencji odpoczywam. Rozdzieliłem te przestrzenie, bo miałem taką potrzebę. Żeby moje zajawki miały swoje osobne miejsca.

Jako chłopiec nie marzyłeś o tym, żeby zostać, powiedzmy, strażakiem? Chirurgiem?

Jasne, że marzyłem. Chciałem być mechanikiem samochodowym! Skończyłem nawet technikum samochodowe. Potem chciałem wyjechać do Szwecji, gdzie mieszkał mój brat i tam założyć garaż. Taki, wiesz, z filmu „Szybcy i wściekli”.

W polskich kinach też grali ten film.

No tak, ale rozumiesz, tam na ulicach na początku lat 2000 po prostu było widać te samochody, tę kulturę. To nie były przerobione Golfy III, jak u nas.

A jednak nie rozmawiamy dziś w garażu.

Już wtedy zacząłem tańczyć. I wizja tańca, prowadzenia zajęć tanecznych to była taka moja mała utopia. W sumie też wzięta z ulicy i z klimatów „garażowych”. Miałem kilkanaście lat i ten mój brat mieszkający w Szwecji zabrał mnie na koncert 50 Centa. Zanim się zaczęło, pod sceną ludzie grupowali się i rozgrywali bitwy taneczne. I tańczyli coś, czego nie znałem. To nie był ani breakdance, ani hip-hop. Zafascynowało mnie to, ale nie drążyłem tematu. Wróciłem do Polski i ktoś podesłał mi ten taniec na YouTube. Zupełny przypadek. I tak zaczęliśmy z kolegami tańczyć coś podobnego, uczyć się tego na chodniku. Może nie mieliśmy boom boxa jak w Nowym Jorku, ale odtwarzacz i słuchawki każdy miał.

Też miałam. Creative Zen. I pamięć na kilkaset mp-3. Potem trzeba było kasować.

Tak, 126 mega pamięci. A to było przecież nie tak dawno.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez zulu kuki (@zulukuki) Maj 6, 2018 o 10:56 PDT

Ile miałeś lat?

14.

W tańcu towarzyskim to już byłoby dość późno, jak na początki.

Ha, ha, tak. Ale na uliczne klimaty to bardzo dobry moment. Poza tym ja nie znoszę choreografii, szanuję ją, ale nie lubię. A taniec uliczny opiera się na spontaniczności, wolności i… rywalizacji.  Każdy b-boy walczy na kroki, chce być najlepszy. Nie skupia się na wyszkolonej sekwencji. Dlatego w szkole tańca nie wytrzymałem długo. W liceum doskonaliłem się już w skate parku w Koszalinie – na początku tańczyliśmy w trzy osoby, potem już w trzydzieści.

Znów jak scena z filmu.

Bo to w ogóle jest tak, i trzeba to przyznać szczerze, że moda na kulturę miejską w Polsce zaczęła się od mody na taniec. A moda na taniec, i tu mówię serio, od filmu „Step up” i programu "You Can Dance".

Naprawdę? I Ty też tańczyłeś do Seana Paula i Ciary?

Ja tańczyłem c-walk, i na tym gatunku kształtował się mój styl. Ale nie chciałem tańczyć jak wszyscy, wymyślałem swoje kroki.

Padło słowo „styl”. Zacieram już ręce. Będzie o modzie.

No tak, to w tym momencie zaczęła się też moja przygoda z modą. Oprócz charakterystycznych kroków, chciałem też, żeby wyróżniały mnie ubrania. Żebym wychodząc na środek parkietu, czy chodnika, został zapamiętany za całokształt.

I co nosiłeś?

Rzeczy ze skate shopów. Lata 2000. były w ogóle wysypem skate shopów. Za czasem zaczęli tam kupować ubrania nie tylko ludzie, którzy tańczyli, czy jeździli na desce.

Były tam już ubrania dla dziewczyn?

Trzeba przyznać, że niedużo. Hip-hop długo nie dorósł jeszcze wtedy do tego, żeby robić ciuchy dla dziewczyn. A jeśli już, to te ubrania pokazywały to, jak faceci z tego nurtu chcieliby widzieć dziewczyny. Kojarzysz początki PLNY Lala? To był na początku tylko odłam marki PLNY. Pamiętam pierwsze zdjęcia ich kolekcji dla dziewczyn – jakieś fullcapy, przekrzywione daszki. Dziś to się zmieniło – to pełnoprawna marka z naprawdę fajną kolekcją.  

To co nosiły wtedy dziewczyny „z parkietu”?

Czasem dobrze zaaranżowane ciuchy dla facetów, czasem coś sobie przerabiały.

Uniseks w wersji diy.

Tak. W każdym razie starały się, żeby było widać, że tańczą. A miały mniejszy wybór niż my.

Gdzie kupowaliście ubrania?

Chodziło się właśnie do pierwszych skate shopów. No i po „lumpach”.

Tak, second handy to było polowanie i źródło wiedzy. Też szukałeś w internecie marek sczytanych z metek? Ja tak poznałam Acne, Filippę K… Zaraz po powrocie z lumpa wklepywałam w wyszukiwarkę te nazwy. To był początek lat 2000. Jeszcze przy dźwiękach miarowych impulsów routera. 

My walczyliśmy o marki sportowe. Koszulki koszykarskie np. Reeboka czy Nike były hitem. W poszukiwaniach była też wytrenowana moja rodzina. Ciocia znalazła dla mnie kiedyś basebolówkę Ridersów, w idealnym stanie. To był szał. Perełka. Zanim ją wyprałem, w kieszeni znalazłem jeszcze 50 euro. Podwójny grail! Do dziś gdzieś ją mam.

Przerabiałeś rzeczy?

Tak, oddawałem je czasem mamie albo krawcowej do przeróbki.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

_essential _________________ #streetwearnomads #nitejogger #carharttwip #outfitgrid

Post udostępniony przez zulu kuki (@zulukuki) Kwi 14, 2019 o 11:18 PDT

Pierwsze customy!

Tak. Pamiętam, jak kazałem sobie wszyć bandamki zamiast kieszeni spodni.

Świetne. Dziś mogłabym zrobić to samo i pójść w takich jeansach do redakcji. Nudzi mnie już minimalizm.

No my też nie byliśmy minimalistami, chodziło o detale. Szukaliśmy kolorów. W polskich skateshopach nie było ich dużo. Ściągałem trochę rzeczy ze Szwecji i szybko ogarnąłem, czym jest e-Bay - mój brat mi go pokazał. Moim konikiem były buty – sprowadzałem je ze Stanów, szczególnie te, które wiązały się ze stylem, który tańczyłem. A tańczyłem w Pumach Suede, potem też w najbardziej kolorowych butach, jakie widziałem w życiu – adidasach Top Ten. No i w Air Force’ach. Pamiętam, jak krach giełdowy w 2008 roku sprawił, że można je było kupić w Stanach za 200 zł. Niesamowite czasy. W ogóle kiedyś sneakery kupowało się dopasowane do dyscypliny, w której się działało, do gatunku, który się tańczyło – twarda podeszwa była przeznaczona do czegoś innego niż ta trampkowa, miękka. Buty pomagały w tym, żeby robić to, co robisz lepiej. Badaliśmy to, jak sztywne ciężkie dżinsy wpływają na ruch, a jak w tym ruchu zachowuje się miękki dres. Dziś marki reaktywują stare modele i fasony dla hype’u. Rzeczy, które powstały do tańca czy koszykówki noszą ludzie, którzy w praktyce nie mają z tymi dziedzinami nic do czynienia.

Ciuchy już nic o nas nie mówią?

W 2007 roku można było jeszcze mówić o subkulturach, o identyfikacji wizualnej subkultur za pomocą ubrań. Widząc na ulicy osobę w szerokim dresie, można było zakładać, że ma coś wspólnego z hip-hopem, można było prawie na pewno odczytać ten kod.

Dziś to jest mniej czytelne? Nie ma subkultur?

Na to wygląda.

Bo wszystko się zmiksowało i mamy wszechobecne pozerstwo?

Dziś nikt nie zwraca uwagi na to, czy ktoś jest pozerem, czy nie, bo wszystko się zmiksowało. Żyjemy w kulturze internetu. Ortodoksi powiedzieliby Ci, że prawdziwego hip-hopu, prawdziwej kultury już nie ma. I faktycznie, rapu chyba nie ma, Spotify robi z końcem roku zestawienie… pop-rapu. Czy to źle? Ja nie jestem ortodoksem. Dziś ludzie robią świetne rzeczy, ale nie muszą ich przyporządkowywać do określonych gatunków. Z tym, czego słuchamy jest tak samo jak ze stylem, modą.

Wszystko wpadło do worka „moda streetwearowa”?

Bardzo nie lubię tego określenia.

A sam nie robisz mody streetwearowej? Projektujesz linie dla wielu marek, które same wpisują się w ten nurt.

Tak, ale dziś mamy rok 2019. Powiedz mi, co dziś nie jest streetwearem? Streetwearem jest wszystko i nie jest nim nic. Dziś nawet Zara jest streetwearowa. Czymś trzeba dźwignąć sprzedaż. W tym muszą pomóc jakieś hasła, claimy. Streetwear stał się właśnie takim narzędziem.

Wszystkie serwisy o modzie odmieniają to hasło przez wszystkie możliwe przypadki.

Akurat to jest uzasadnione. Jakoś trzeba opowiadać o tym, że high fashion spotkało się z modą ulicy. Marki luksusowe sprzedają t-shirty, sneakersy i bluzy. Granice się zatarły.

Marka Supreme trochę to przyspieszyła?

Nie chcę tego jednoznacznie osądzać. Sukces tego, co zrobiło Supreme z Louis Vuitton było na pewno bardziej sukcesem wizjonerstwa Kim Jonesa z LV niż Jamesa Jebbii z Supreme. To Jones był sprawcą rewolucji. I to dziś widać w Diorze, gdzie obecnie jest dyrektorem kreatywnym kolekcji męskiej. Do współpracy przy ostatnim pokazie w Miami zaprosił Shawna Stussy’ego, ojca chrzestnego klasycznego streetwearu, który dziś maluje deski surfingowe. To jest gość, który nie musi już do nikogo mówić, odpuścił sobie biznes. Jest to postać bardzo insiderska i współpraca z Diorem to taki tribute Jonesa dla Stussy’ego. Co ciekawe, Stussy dłużej nie jest związany ze swoją marką Stüssy niż był jej liderem. Odszedł w 1996 roku, ale jego styl graficzny, logo i jego nazwisko wciąż tam są i sprawiają, że w kolekcji 2020 tworzy dla Diora. A przecież jego pierwsze koszulki naśmiewały się z Chanel i z innych marek luksusowych. Graficznymi żartami Stussy uderzał w logotyp domu mody, odwracając logo double C na double S. A teraz jako legenda wchodzi na teren marki high fashion.

Gierki z luksusem są dziś na jego terenie pożądaną rebelią, to nie pierwszy taki przykład. Bawiła się już w to np. Vivienne Westwood.

Tak, ale w tym przypadku chodzi o totalną zmianę perspektywy. Marki luksusowe dobrze odrobiły tę lekcję. Moda ma być grą na emocjach, ma do tego prawo. Tandetna komunikacja „na bogato” się przeterminowała i nigdy nie trafiała w ten sposób do ludzi z prawdziwą pasją. Jeszcze 10 lat temu ludzie z zajawką nie kupiliby t-shirtu luksusowej marki, nawet jeśli byłoby ich na to stać. Dziś za to naprawdę mało osób jeździ na desce, nie myśląc o tym, jak na tej desce wygląda. Nie mówiąc o tym, że dzieciaki dziś jeżdżą na hulajnogach, bo łatwiej się na niej nauczyć trików. Więc tych jeżdżących, dobrze wyglądających „zajawkowiczów”, jest coraz więcej.

Bunt zamienia się w mainstream?

Tak, na pewno. Vitkac, kiedy otwierał swoje „trzecie piętro”, odezwał się do mnie w sprawie współpracy. Pamiętem, że wiedzieli od początku, że ta przestrzeń będzie mieć streetowy charakter, chociaż sam koncept całego Vitkaca był dedykowany zupełnie innemu klientowi. Ciężko już mówić w takich okolicznościach o undergroundzie. Pytanie, czy coś takiego w ogóle jeszcze się na terenie mody pojawi. Ale nie mam do tego trueschoolowego podejścia. Nie mam poczucia, że to zostało nam odebrane. Ja się w obecnym świecie z moją pracą, czy projektowaniem, czy zdjęciami, super odnajduję. Jestem fanem tego, co się obecnie dzieje.

A może kultura techno, wixa? Gabber wraca do łask…

Ha, ha, no tak. I to wśród bardzo młodych ludzi. W ogóle to jest dziś kluczowy odbiorca. Azjatyckie rynki pokazują, że dziś to nie bogaci rodzice, ale ich 16-letnie dzieci są klientami marek luksusowych.

Stąd komercyjne sukcesy autorstwa takich inżynierów wyobraźni jak Alessandro Michele czy Hedi Slimane. Mają rząd młodych dusz. Takich z Tik Toka. Slimane ostatnio z Noena Eubanksa, najpopularniejszego „softboya” wśród tiktokerów, uczynił głównego bohatera kampanii.

To są bardzo ciekawe zmiany. Choćby wejście marek w cyberprzestrzeń, e-gaming. Albo nierozerwalne połączenie ciuchów z muzyką, także w aplikacjach. Sam kiedyś jako dwudziestolatek pracowałem w salonach Croppa, bo grała tam świetna muzyka, to było dla mnie ważne. Miło się tego słuchało, składając ciuchy na tzw. „deskę”.

Muzyka, taniec, internet – wchodziłeś w to dekadę temu. Tylko, że wtedy nie było Instagrama, były blogi.

Od bloga się wszystko zaczęło na poważnie. Swój pierwszy prowadziłem z ekipą na platformie Photoblog. Kolejny był już związany z kulturą hip-hopową, z jej początkami w Nowym Jorku. Potem jeździłem po Polsce z wykładami na ten temat. Tańcząc, robiąc zdjęcia, czy projektując ubrania w takim nurcie nie mogłem zadowolić się tylko estetyką – zawsze musiałem wiedzieć wszystko o tym, czym się zajmuję, znać historię. Blog pozwolił mi też dzielić się wiedzą, pisać o historii marek, pokazywać swoje stylizacje, zdjęcia  i jednocześnie pracować nad wizerunkiem. Potem zaczęły pojawiać się pierwsze propozycje biznesowe.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez zulu kuki (@zulukuki) Cze 10, 2019 o 9:45 PDT

Kto się odezwał?

Skate shopy, marki związane z deskorolką. Na podstawie bloga LPP zrekrutowało mnie na projektanta marki Cropp. Tam nauczyłem się rysować, pracować ze szwalnią, z materiałem.

Brzmi za grzecznie jak na Ciebie…

No trochę też kombinowałem – na odwrocie metek przemycałem swoje małe sekretne rzeczy. I ludzie to czytali, czasem było to hasztag, ślad po którym trafiali potem do mnie w internecie. Nauczyli mnie tego starsi koledzy – nawet jeśli pracujesz w korporacji i musisz działać zgodnie z komercyjnymi regułami, znajdź gdzieś kawałek swojej przestrzeni. Dziś działam też z markami, z którymi robiłem już coś autorsko w tamtym okresie. Zobacz, tu za Tobą wiszą np. nowe projekty dla marki Carhartt, które zaprezentujemy na przełomie lutego i marca. Mam emocjonalny stosunek do customów, które projektuję. Mam problem np. ze sprzedawaniem tych ubrań.

Dlaczego?

Bo cenię sobie fakt, że w większości powstają w jednym egzemplarzu. Szczególnie w czasach, gdy niemal wszystko jest masowe. Nawet, to, co jest nazywane limitowanym. Mało kto myśli o tym, że „limitowane” kolekcje butów np. adidasa wpadają na rynek w liczbie 200 000 sztuk… A może fakt, że kosztują 1000 złotych sprawia, że warto w to wierzyć?

Ty „limitujesz” swoją modę?

Większość rzeczy, które tworzę istnieje w pojedynczych egzemplarzach. Niektóre powstają tylko w celach prezentacji. Sprzedaję za to autorskie linie, kolekcje.

Jak ostatnią linię Turbokolor. Tam chyba było więcej, hmm, sztuk?

Tak, to była większa kolekcja, ale z tym jestem ok, bo tworzę dla marki. Nie zajmuję się wtedy produkcją, tak jak w przypadku swoich autorskich przedmiotów. Oczywiście wspieram wtedy markę produkcyjnie, ale na całość nie miałbym czasu. Bo, tak jak wspominałem, swój czas dzielę na kilka profesji, na pasję, na pracę w agencji, która też jest moim biznesem.

A potem to wszystko jeszcze fotografujesz.

Tak, robię zdjęcia. I to też wynika z mody – chciałem rozumieć każdy etap życia ubrania. Od konceptu, przez szwalnię, do momentu sprzedaży – łącznie z kampanią i opieką PR-ową. Chciałem też mieć doświadczenie w druku, więc zacząłem wydawać ziny.

Trochę obsesyjny selfmade.

Ja po prostu chciałem znać każdy mechanizm, żeby na żadnym etapie nikt nie powiedział mi, że się czegoś „nie da”.

W takim razie, czy istnieje ktoś, kto lepiej od Ciebie sfotografowałby Twoje ubrania. Przepraszam. Tak samo dobrze ;)

Ha, ha, jest takich osób mnóstwo. Mam zbyt dużo znajomych fotografów, żeby odpowiedź na to pytanie przestrzelić. Ale jedną z tych osób jest na pewno Łukasz Ziętek, bo pewnie zrobiłby z moimi rzeczami coś dziwnego i nieoczywistego. Łukasz, pracując nad konceptem, zawsze zaczyna nie od realiów, a od lotu w kosmos. I nie jest za bardzo chętny, żeby go ściągać na ziemię. A to mi się podoba. Zawsze trzeba mierzyć wysoko.

Nie latasz nisko. Gdzie ostatnio robiłeś coś dużego?

Tydzień temu robiłem zdjęcia dla marki Jordan w Dubaju. To dla mnie superwyróżnienie. Wziąłem tam też udział w evencie Sole DXB, kuturowym wydarzeniu, na które zaprosiła mnie moja przyjaciółka Sonya, jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w świecie djskim. Wiesz, że tam już najpierw przedstawiasz się profilem instagramowym? Wszystko jest insta i instant.

Czyli też sproszkowane i rozproszone. Jak zupki.

Tak, więc jeśli pytasz o duże, ważne rzeczy i projekty, to tak traktuję te, które wymagają czasu. Dziś stawiasz sklep internetowy i gdy proces zakupu trwa więcej niż 2-3 minuty, ludzie się frustrują. Ważne i luksusowe staje się więc to, co w opozycji. Coś, na co trzeba zaczekać. I to będzie nowy underground, nisza. Selekcja naturalna usunie z drogi tych, którzy na swoje działania nie będą mogli poświęcić więcej czasu. A klienci tych zaangażowanych będą potrzebowali więcej czasu, na zagłębienie się w temat. Dlatego to młodsze pokolenie klientów, wbrew temu, co się o nim mówi, jest bardziej wymagające.

Jednak mądrzejsze?

To ludzie, którzy chcą wiedzieć wszystko, mają wielką potrzebę sprawdzania i weryfikowania informacji. Wrócę do tego Diora – jeśli klient będzie chciał się dowiedzieć, czyja grafika jest na ubraniach Jonesa, automatycznie będzie się u niego kształtować zapotrzebowanie na sztukę współczesną. Zobacz, Kim Jones na początku swojej drogi z Diorem nawiązał też współpracę z nowojorskim artystą Kawsem. Dzieciaki teraz kupują figurki winylowe Kawsa. Pewnie gdyby nie moda, nigdy by o nich nawet nie słyszeli. Artysta zarabia, jest na niego popyt. Dla mnie ważne jest to, żeby artyści zarabiali.

Wow, piękna utopia.

Na naszym rynku tak, bo nie robimy wiele dla takich nowych konsumentów. Reserved zrobiło jakiś czas temu Illustrator Day. To był dobry projekt. Pracowaliśmy nad nim pół roku. Ale schodząc na poziom sprzedawania mody, my nie mamy nawet za bardzo gdzie tego nowego konsumenta zapraszać. Jest mało concept store’ów.

Marzyłoby Ci się dla swoich inicjatyw i ubrań takie miejsce jak Deus Ex Machina?

Tak, to jest właśnie taki model przestrzeni. Gdzie moda łączy się ze spędzaniem czasu. I gdzie jest luz, gdzie koncept nie przytłacza i nie jest wrogi człowiekowi z ulicy. Mnie fascynują jeszcze butiki z modą w Tokio. Hiroshi Fujiwara, jedna z najbardziej wpływowych osób w tej branży, w Ginzie otworzył concept store z modą, który przypomina konbini, takie 7Eleven z jedzeniem. Ubrania są w lodówkach, ręczniki są złożone jak ciastka ryżowe, a skarpety w kartonach przypominających tam na mleko. Ale nawet znana marka Comme des Garçons w Dover Street Market zrobiła sobie niezwykłą przestrzeń. Idziesz tam po wrażenia, popracować na komputerze, wypić kawę, idziesz po doświadczenie. Jeśli kupisz coś, to jest to domknięcie całej przygody. W Polsce do Vitkaca chłopaki wpadają stać w kolejce po Yeezy, ale też pograć na konsolach. Z tym, że z zewnątrz budynek nie daje ci znać, że będzie cię stać na to, co znajdziesz wewnątrz.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

x @4f_official Tym razem inaczej. Oto nowy custom bluzy stworzony przeze mnie Bazą dla tego projektu jest bluza z kapturem polskiej marki sportowej - @4f_official . Zdjęcie(by @patrycjagacka ) powstało w Tokio , gdzie marka 4F pojawi się w 2020 roku ubierając i wspierając Polską Reprezentację Olimijską. Więcej na temat nowego projektu na: zulukuki.com ____________________________ This time it will be different. It’s new custom of sweatshirt designed be me The base for this project is zip hoodie of polish sports brand - @4f_official . Photo (by @patrycjagacka ) was created in Tokyo, where 4F brand will dress and support Polish Olympic team in 2020. More about new project at: zulukuki.com ____________________________ #streetwearnomads #4fteam #WeLevitate

Post udostępniony przez zulu kuki (@zulukuki) Paź 24, 2018 o 10:57 PDT

Mam wrażenie, że w modzie, no dobrze - zaszufladkujmy, damskiej, jest takich miejsc i projektów jeszcze mniej.

Pewnie tak, chociaż może ja ich aż tyle nie widzę, bo patrzę z perspektywy mody męskiej. Ale jest tyle świetnych wątków do wykorzystania w tej materii. Jest taka fotografka, Martha Cooper. Dziś ma 80 lat. To pierwsza kobieta, która fotografowała graffiti i robi to nadal. Jej zdjęcia w latach 70. Publikował New York Post. Wszystko zaczęło się od tego, że w swoim nowojorskim sąsiedztwie spotkała chłopczyka, który pokazał jej prace na ścianach w okolicy. To dzięki temu, że zaczęła je dokumentować, Europa dowiedziała się o graffiti.

Gotowa historia do opowiedzenia w kolekcji. Trzeba podesłać ten wywiad kilku osobom, może coś uruchomi i będziesz wtedy, hmm, marketingowym /biznesowym influencerem? O ile już nim nie jesteś.

Ha, ha, póki co trafiłem chyba do kategorii „influencer lifestyle”. Dziś tak była zaadresowana do mnie jedna z ofert, która spłynęła na agencyjnego maila.

Mogę im odpisać: „bierzcie go w ciemno”.

No nie wiem, chyba robię dziś wszystko, żeby tym influencerem nie być.

A nie chcesz wykorzystać tego do robienia dobrze – ludziom, planecie, światu? Wiem, zabrzmiało, jak z przemowy miss. 

Ten temat ekologii w modzie... Samo zjawisko uświadamiania, zmiany nawyków, to wszystko jest ok. Ale mam wrażenie, że w tej branży trąci hipokryzją.

Wiesz, trudno oczekiwać od wielkiego biznesu, że na serio będzie podcinał gałąź, której się trzyma.

Mam wrażenie, że to też jeszcze kwestia konsumentów. Że modnie jest być eko, a i tak sprzedaż rośnie. Konsument wprawdzie zmienia nawyki, jasne, ale boję się, że to też tylko moda. Że jednym z głównych powodów jest chęć zaprezentowania światu, że jest się w tej części świadomego społeczeństwa, które „coś robi”. A marki, gdyby naprawdę zaczęły robić wszystko eko, przestałyby być tanie. Produkcja nie jest tania.

Ile cię kosztuje wyprodukowanie jednej dobrej bluzy?

Uszytej w Polsce? Z dobrej bawełny, którą można tu dostać? Przy minimalnym nakładzie wyprodukowanie tu bluzy kosztuje mnie od 80 do 100 złotych. Wszystko dalej zależy od finezji nadruku, detalu. Sam nie lubię ubrań z nadrukiem, ale pracując z markami komercyjnymi muszę brać pod uwagę, że to się sprzedaje. Ale wtedy to nie ja płacę za produkcję.

Co jest złego w nadrukach. Są banalne?

Nie ma nic złego, po prostu ja wolę ciekawe rozwiązania techniczne, zabawę szwem, krojem, detalem. Wiesz, w markach działa gradacja trendu – jeśli dasz swoim klientom to, co jest modne – nadruk, kolor, fluo, to pewnie oni będą szczęśliwi. Ale są też marki, które temu nie ulegają, są konsekwentne w swoich założeniach. Taką marką chcę być. We wszystkim, co robię.

Rozmawiała: Marta Kowalska

Czytaj też:

Barrakuz: "Cieszy mnie, że ludzie mają coraz większą świadomość estetyki czy panujących trendów" [#girlCrush]

Barrakuz / kolaż Ola Kviatek

Weronika Spyrka (Werushka): "Jestem wierna koreańskiej rutynie pielęgnacji skóry. Codziennie rano i przed snem myję twarz dwa razy" [#skinCrush]

Werushka / kolaż Ola Kviatek