Z Anną Chlumsky dla ELLE.pl rozmawia Katarzyna Kasperska 


ELLE: Rola Amy Brookheimer w „Figurantce” jest, jak do tej pory, twoją najbardziej znaczącą kreacją od czasu powrotu do aktorstwa. Czy trudno jest ci pozbyć się piętna „dziecięcej gwiazdy”, które być może wciąż kładzie cień na twoją dorosłą karierę?

Anna Chlumsky: Sama nie wiem. Bardzo wiele zawdzięczam filmowi „Moja dziewczyna”, ale niechętnie sięgam do niego pamięcią. Nie dlatego, że mam złe wspomnienia, czy też wstydzę się tego występu. To wszystko jawi mi się dziś jako odległy sen, który nigdy nie miał miejsca w rzeczywistości. Jedno lato. Miałam 10-11 lat. Było super. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili i nieustanie mnie rozpuszczali. To chyba siebie i tego, jak samą siebie pamiętam, nie lubię z tamtego okresu.

Dlaczego? Byłaś dzieckiem.

Uwierz mi, wszyscy z dorosłej ekipy byli dla nas bardzo mili. Reżyser, asystenci, a nawet sam Dan Aykroyd czy rewelacyjna Jamie Lee Curtis rozpływali się nad nami w zachwycie i rozpieszczali do granic możliwości. Niemniej, kiedy starszy człowiek zrywa się z planu i biegnie specjalnie do sklepu, bo jakaś małolata zażyczyła sobie mleko do picia między ujęciami - nie wpłynie to dobrze na jej perspektywę świata. Byłam smarkulą. Dopiero liceum, kontakt z równieśnikami, a następnie studia mnie wyprostowały. Ale faktycznie nie lubię siebie wspominać z tamtego okresu, kiedy to „sodówka” uderzyła mi głowy. 

Wiele dziecięcych gwiazd, szczególnie w latach 90., nie było w stanie uchronić się przed pułapkami sławy. Ich kariery (niekiedy też życie) skończyły się przedwcześnie z różnych powodów…

Cieszę się, że ze wsparciem rodziny poświęciłam moje dalsze lata na edukację. Nie zrozum mnie źle, praca na planie była dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Do dziś uważam, że moje dzieciństwo jest warte pozazdroszczenia. Ale dlatego też, tym bardziej cieszę się, że miałam dobrze poukładane priorytety i nadszedł dla mnie czas na szkołę.

Po studiach ponownie próbowałaś podjąć pracę z dala od czerwonych dywanów i obiektywów kamery...

Tak, pracowałam w Nowym Jorku jako koneserka lokalnych restauracji, można nawet powiedzieć: aspirująca krytyczka kulinarna. Łapałam się wielu zajęć. Studiowałam stosunki międzynarodowe; Sprawowałam stanowisko w wydawnictwie książek fantasy. Próbowałam swoich sił w kilu zawodach, aż w końcu postanowiłam powrócić do moich aktorskich korzeni.

Wróciłaś do aktorstwa w 2005 roku. Czy tym razem już na stałe?

Tego nie wiem. Obecnie jestem bardziej żoną i matką - mam dwie małe córeczki w domu. To im poświęcam się najbardziej. Jeżeli jednak raz rocznie zostanę zaangażowana do filmu lub produkcji telewizyjnej - uznam to za swój sukces i idealne połączenie życia prywatnego z zawodowym. 

Jesteś wierząca, co chętnie podkreślasz w wywiadach. Jak ciężkim moralnie wyzwaniem była dla ciebie praca na planie serialu „Figurantka”?

Jestem religijna, to prawda. Modlę się każdego dnia. Ale to nie zmienia faktu, że mam niewyparzoną gębę i z tego też jestem znana wśród moich bliskich. Rola Amy Brookheimer nie była dla mnie aż tak trudnym wyczynem (śmiech). Początkowo zmagałam się z motywacją mojej bohaterki. Trudno było mi odkryć źródło jej zachowań. Starałam się rozłożyć charakterystykę Amy na czynniki pierwsze i dojść do wspólnej płaszczyzny, która jest nam tożsama. Potrzebowałam wspólnego mianownika. Od tego wszystko się zaczęło. Z każdym rokiem było mi coraz łatwiej ją zrozumieć. Moim najsilniejszym fundamentem był zawsze nasz scenariusz. Doskonale rozpisane sytuacje między bohaterami serialu pozwoliły odnaleźć mi w mojej bohaterce czynnik ludzki. Co jest jej pasją? Do czego dąży? To wniosło wiele człowieczeństwa do mojej kreacji i pozwoliło mi utożsamić się z nią. Pomimo intryg, wulgaryzmów i tego całego niegodziwego szaleństwa, w którym przyszło jej pracować i spełniać się zawodowo - doskonale ją rozumiem.

Cel zawsze uświęca środki?

Nie, ale pamiętajmy, że bohaterowie „Figurantki”, którzy reprezentują najgorsze ludzkie aspiracje, nie myślą o sobie w kategoriach „złych osób”. Każdy z nich działa we własnym interesie najlepiej jak tylko potrafi. Są przekonani, że robią dobrze lub też wybierają dla siebie mniejsze zło. Na tym też polega tragedia.

Jak wspominasz współpracę z Julią Louis-Dreyfus?

Julia to jedna z najserdeczniejszych i najbardziej pracowitych osób jakie znam w branży. Razem z pomysłodawcą serialu - Armando Iannucci - stworzyli na planie atmosferę, w której każdy nowoprzybyły członek ekipy był równie istotny i wartościowy jak czołowe gwiazdy produkcji. Tak było od pierwszych odcinków serialu „Figurantka” aż do ostatniego ujęcia. Julia Louis-Dryefus jest mądrą, szalenie utalentowaną, zawsze chętną do współpracy i niezwykle ciepłą osobą. Ona nadawał ton pracy dla całej ekipy. Kiedy już wszyscy byli zbyt zmęczeni, żeby grać, a co dopiero pamiętać o kurtuazji, Julia pełna energii pojawiała się znikąd i jakąś dowcipną uwagą lub serdeczną obserwacją rozładowywała całe napięcie. Nawet kiedy zdiagnozowano u niej nowotwór piersi pracowała bardzo ciężko. Pierwsza przychodziła na plan i ostatnia z niego schodziła.

Była dla was wzorem?

Tak, ale jako nasza przyjaciółka, a nie telewizyjne guru. Ona jest niewyobrażalnie oddana swojej pracy. Nie mam zielonego pojęcia skąd czerpała na to wszystko energię. Za co jestem jej najbardziej wdzięczna, to za pasję, którą nas wszystkich zaraziła do tego projektu. Każdy starał się być lepszą wersją samego siebie, jako aktor i nie tylko, kiedy Julia pojawiała się w pobliżu. 

Grając postać Amy od tylu lat, czy zdażyło ci się dopuścić jej wątpliwą moralność do głosu w twoim życiu prywatnym? 

Od zawsze miałam niewyparzoną gębę, więc to jedna z niewielu rzeczy, które mamy wspólne i która nie zmieniły się po zamknięciu produkcji. Zawsze zachowywałam się niestosownie i używałam wulgarnego języka. Teraz mój brak manier mogłabym zrzucić na twórców serialu i tłumaczyć wszystkim dookoła, że taką mam pracę. Płacą mi za to (śmiech). Od kiedy zostałam matką, staram się mniej przeklinać w obecności dzieci, ale w trakcie realizacji serialu ciężko mi było oduczyć się pewnych nawyków językowych. To jak z pamięcią mięśniową (śmiech). Z pewnością ktoś, kto zawodowo wystawia na scenie dramaty Szekspira, również na codzień posługuje się bardziej wyrafinowanym słownictwem i budową zdania za tego przyczyną. To wręcz wysiłek fizyczny, kiedy starasz się w sobie to powstrzymać.

Czy za sprawą „Figurantki” patrzysz łaskawszym okiem na obecną politykę USA i Donalda Trumpa u władzy?

Osobiście uważam, że każdy człowiek zasługuje na ziarno empatii z naszej strony. Waham się teraz, kiedy wypowiadam te słowa na głos, ale tak. Wierzę, że z tragedii lub też kryzysu może zrodzić się pozytywny przełom. Dla obecnego prezydenta USA być może nie ma we mnie sympatii, ale jest znikoma ilość empatii. Z nadzieją patrzę w przyszłość. Z drugiej strony, czy każdy polityk zasługuje na nasze wstawiennictwo? Szczególnie po tych wszystkich zatrważających działaniach, które doprowadziły obywateli na stan załamania nerwowego? Oczywiście, że nie. W pierwszej kolejności zawsze będę miała więcej empatii dla osób, których politycy skrzywdzili bezpośrednio. Niemniej zawsze staram się odnaleźć w każdym ludzki element. Czasami udaje mi to z większym sukcesem, a czasami muszę sobie porządnie przekląć.