Reklama

Dla mnie moda jest jak lustro: powinna odzwierciedlać czasy, w których żyjemy. A jeśli tak nie jest, to nie jest to moda. Bo nikt nie będzie tego nosił – mówi Anna Sui. Ta ­zasada przyświeca projektantce od początku. Jej styl zdefiniował się na przełomie lat 70. i 80. To był moment wyjątkowy dla popkultury – kończyła się era disco, a zaczynały buntownicze czasy punka. Świetnie oddawały to wczesne projekty Sui – błyszczące, cekinowe fasony mieszały się z podartymi dżinsami, kabaretkami i glamrockowymi akcesoriami. Podobny eklektyczny miks stanie się charakterystyczny dla projektantki i określi jej twórczość na kolejne lata. W każdej z jej kolekcji można doszukać się dziesiątek inspiracji. Raz na jej wybiegach maszerują grunge’owe lolity w orientalnej biżuterii, kiedy indziej hinduskie księżniczki z dodatkami w stylu hippie, a sezon później – indiańskie wojowniczki w fasonach z azteckimi nadrukami. Sui potrafi zręcznie bawić się wieloma stylami i estetykami z różnych epok jednocześnie, ale swoje kolekcje buduje wokół wspólnego mianownika – wzorzystych, patchworkowych tkanin. Często pochodzą one z egzotycznych zakątków świata. Zresztą sama projektantka przyznaje: „Czasem brakuje mi pomysłu i mam ochotę się poddać, ale wpada mi w ręce jakaś wyjątkowa tkanina i nakreśla mi koncepcję całej kolekcji”.

Reklama

Przylgnęło do niej wiele określeń: królowa boho, etniczna rewolucjonistka czy dama vintage. Szczególnie trafne jest to ostatnie, bo wiele z projektów Sui wygląda jak zdobycz z niszowego second-handu. Styl retro to jej absolutny konik. Kochała go już w dzieciństwie. Urodziła się w Detroit w stanie Michigan. Jej rodzice, potomkowie ­prominentnych rodów, wyemigrowali z Chin do Paryża, a poznali się na Sorbonie, gdzie jej ojciec studiował inżynierię, a matka malarstwo. To właśnie po niej Sui odziedziczyła miłość do mody. Razem jeździła na zakupy w poszukiwaniu oryginalnych tkanin. Ze skrawków mała Anna robiła ubrania dla lalek. Gdy była nastolatką, większość swojej garderoby szyła sama, a gdy zdawała do prestiżowej szkoły mody Parsons w Nowym Jorku, właściwie miała już fach w ręku. Lata spędzone na tej uczelni ukształtowały ją, tam też zawarła przyjaźnie, które miały znaczący wpływ na jej dalszą karierę. W Parsons poznała młodego fotografa Stevena Meisela, z którym zaczęła pracować przy sesjach jako stylistka. To on wprowadził ją do świata nowojorskiej bohemy lat 80. Wraz z Markiem Jacobsem, Keithem Haringiem tworzyli młodą, artystyczną socjetę miasta, do której wkrótce dołączyły zdobywające popularność w latach 80. supermodelki, takie jak Linda Evangelista, Christy Turlington czy Naomi Campbell. Punkt zwrotny w karierze nastąpił, gdy Madonna włożyła sukienkę od Sui na show Jeana-Paula Gaultiera. To ośmieliło projektantkę, by w 1991 roku zorganizować pierwszy pokaz. Zaprzyjaźnione modelki wystąpiły w nim praktycznie za darmo. Za udział zamiast bajońskich gaży wzięły tylko ubrania. Kolekcję entuzjastycznie przyjęli krytycy. Dziewczęce, komiksowo-grunge’owe projekty okazały się idealną alternatywą dla seksownych propozycji popularnych wówczas włoskich twórców lansujących seksowny glamour.

Premierowy pokaz rozpoczął pasmo sukcesów, które trwało praktycznie przez całe lata 90. Sui była jedną z najważniejszych projektantek, które zdefiniowały styl tej epoki. W jej ubraniach regularnie pokazywały się Kate Moss, Liv Tyler, Courtney Love czy Gwen Stefani, a gitarzysta Dave Navarro z Red Hot Chili Peppers wystąpił nawet w jej pokazie. Rok po debiucie na wybiegu projektantka otworzyła butik w Nowym Jorku, na Soho. W następnych latach powstały ­kolejne, m.in. w Hollywood i Tokio. Dziś jej ubrania są sprzedawane w ponad 300 butikach na całym świecie i w 50 flagowych ­salonach w ośmiu krajach. Każdy jest unikatowy, np. ten w Nowym Jorku ozdabiają wiktoriańskie meble, rockandrollowe plakaty i głowy lalek, a jego ściany są pomalowane na fioletowo. Ten design w stu procentach odzwierciedla ekscentryczny styl ubierania się samej Sui, bez dwóch zdań najlepszej ambasadorki swojej marki. Równie wielkim hitem co kolekcje okazał się pierwszy ­zapach stworzony przez projektantkę w 1999 roku – Anna Sui Classics. Co ciekawe, flakony jej perfum, podobnie jak elementy wyposażenia wnętrz, kosmetyki i akcesoria, ze względu na kunsztowny, oryginalny design są często kolekcjonowane. W 2009 roku Sui została uhonorowana Nagrodą CFDA, tzw. Oscarem świata mody. Niedługo potem, zapytana o swój przepis na sukces, odpowiedziała: „Trzeba skoncentrować się na marzeniach, nawet jeśli wychodzą poza zwyczajowe wyobrażenia. Jak inaczej zwykła dziewczyna z przedmieść Detroit mogłaby odnieść taki sukces w Nowym Jorku? Po prostu odważyłam się o tym marzyć”.

Podobno już jako mała dziewczynka wiedziałaś, że chcesz być projektantką...
ANNA SUI Tak, mówiłam to ponoć już w wieku czterech lat! Jestem ciekawa, skąd w ogóle wziął się taki pomysł, chyba z telewizji. Zawsze sobie wyobrażałam, że projektant to osoba, która otacza się pięknymi tkaninami, ma na biurku otwarte zeszyty ze szkicami, drapuje tkaniny na manekinach, a w trakcie pracy wychodzi na lunch. W dzieciństwie wydawał mi się to bardzo luksusowy zawód.

Co sprawiło, że zdecydowałaś się podążać za marzeniami z dzieciństwa?
Pamiętam, że kiedyś przeczytałam artykuł w magazynie „Life” o dwóch dziewczynach, które ukończyły Parsons School of Design, przeprowadziły się do Paryża, a Elizabeth Taylor i Richard Burton otworzyli im tam pierwszy butik. Jako dziecko od razu pomyślałam: „Wow, to jest recepta na sukces! Teraz wystarczy, że przeprowadzę się do Nowego Jorku i dostanę do Parsons”. Kilkanaście lat później ten artykuł wpadł mi w ręce jeszcze raz. Zdałam sobie wtedy sprawę, że ojcem jednej z tych dziewczyn był legendarny fotograf Irving Penn, co z pewnością mocno przyczyniło się do tego sukcesu. Chcę przez to powiedzieć, że marzenia potrafią zaprowadzić nas dalej, niż się wydaje.

W Twoich kolekcjach widać inspiracje z różnych zakątków świata. Czy myślisz, że Twoje orientalne korzenie wpłynęły na Ciebie jako projektantkę?
Mój sukces to wielka zasługa moich rodziców. Po tacie odziedziczyłam biznesowe podejście, a artystyczne po mamie. Po ślubie przez trzy lata podróżowali po Europie i dopiero ­potem na stałe osiedlili się w Stanach. Tata kontynuował ­wtedy studia na Uniwersytecie Michigan, a ja urodziłam się w Detroit. Wychowywali mnie w chińskiej kulturze, a jednocześnie opowiadali o tych wszystkich miejscach, w których mieszkali. To sprawiło, że sama nie bałam się nigdy perspektywy przeprowadzki do innego kraju i świat wcale nie był dla mnie taki nie do zdobycia. Ich doświadczenia były dla mnie wielką nauką.

Byłaś niekwestionowaną ikoną lat 90. Zdarza się, że tęsknisz za modą z tamtych czasów?
Wtedy nawet sobie nie wyobrażałam, że mogłabym pokazać kolekcję na wybiegu, choć wielu moich znajomych pracowało w świecie mody, jak Steven Meisel, Paul Cavaco (redaktor), Garren (fryzjer) czy François Nars (makijażysta), nie wspominając o najpopularniejszych wówczas modelkach, takich jak Linda Evangelista, Naomi Campbell czy Christy Turlington. Moje mieszkanie było ciągłym miejscem spotkań, wszyscy do niego przychodzili, szczególnie na moje urodziny. To przyjaciele mnie namówili, żebym wreszcie pokazała swoje pomysły na wybiegu. To było pod koniec lat 80., kiedy w modzie panował power dressing, a triumfowały takie domy mody jak Chanel, Lacroix i Versace. Sama myśl o tym, że będę musiała z nimi konkurować, wydawała mi się przerażająca. Wiedziałam, że jeśli chcę coś zdziałać, muszę zabrać głos, wyróżnić się.

Punk, grunge, goth, boho. Regularnie czerpiesz ze stylu subkultur. Która z nich jest Ci najbliższa?
Moje wyczucie mody nigdy się nie zmieniło. Kiedy zaczynałam projektować, chciałam ubierać gwiazdy rocka i ludzi, którzy chodzili na ich koncerty. I szczerze mówiąc, nadal to robię. Muzyka zawsze miała na mnie duży wpływ, a Rolling Stonesi byli moimi ikonami stylu. Kiedy projektuję, czasem się zastanawiam, czy włożyłby to Keith Richards lub Anita Pallenberg. W naturalny sposób rockowe elementy przemycam do swoich kolekcji – widać to dobrze na spodniach w prążki, falbaniastych koszulach, wysokich butach, i do swojej szafy.

Co inspiruje Cię do tworzenia kolejnych kolekcji?
Wszystko, co mnie otacza! I nowe miejsca, które zwiedzam, i te, do których chodzę non stop. Czasem wystarczy, że zobaczę coś ciekawego zza szyby taksówki. Największy wpływ mają na mnie te rzeczy, które kocham najbardziej – filmy, wystawy, muzyka, książki, podróże, wizyty na pchlich targach. I historia mody. Uwielbiam odkrywać jej nowe strony, interesuje mnie np. to, jaki wpływ miała moda na politykę w danej epoce. Moja ukochana dekada to lata 60., to dla mnie wciąż największe źródło inspiracji.

Kiedy patrzysz wstecz na swoją karierę, co wydaje Ci się najtrudniejsze w tym zawodzie?
Największym problemem były pieniądze. Zaczynałam, ­mając 300 dolarów w kieszeni – trudno z takim budżetem zrobić dobry biznesplan. Aby utrzymać firmę, przez 10 lat musiałam dorabiać na boku. Zdarzały się momenty, kiedy po wypłacie dla pracowników sama zostawałam z niczym. Poza tym zawsze inwestowałam każde zarobione pieniądze, ­dlatego czasem nie stać mnie było nawet na bilet do metra, więc chodziłam do biura w Garment Center na piechotę. W tamtych czasach dostawałam wiele ofert od magazynów o modzie, aby pracować w nich jako redaktorka lub stylistka. Odrzucałam je, bo myślałam tylko o jednym – że chcę być projektantką. Miałam jasno określony cel, nie schodziłam z obranej przez siebie ścieżki. Trzeba być zawsze skoncentrowanym na tym, czego się pragnie – to jest mój klucz do sukcesu. Czasami to wymaga wielu poświęceń, i każdy sam musi zdecydować, czy warto.

Reklama

Kolekcje Anny Sui dostępne są na E-Garderobe.com

Reklama
Reklama
Reklama