Reklama

Gabi Trojanowska, ELLE.pl: W najnowszej książce, „To samo, ale inaczej. Opowiedz siebie na nowo” porusza Pani kwestię narracji, jaką budujemy wokół swojego życia. W jednym z ostatnich wpisów na Instagramie napisała Pani z kolei: „Ludzie nie zazdroszczą innym ich życia, zazdroszczą im tego, jak to życie potrafią opowiadać”. Dlaczego tak mamy?

Joanna Flis: Fascynujące życie to takie, któremu potrafimy nadać sens — w którym nawet trudne doświadczenia nas ubogacają i rozwijają. Ale tak naprawdę nie ma idealnych życiorysów. Każdemu z nas przydarzają się różne rzeczy, a to, jak je opowiemy, zależy już tylko od nas.

Są ludzie, którzy odkryli, że mogą być narratorami własnej historii – zwracają uwagę na to, co wartościowe, nadają sens wydarzeniom, wyciągają wnioski. I właśnie dlatego ich słuchamy z podziwem. Odkryli moc opowieści. Większość z nas pozwala, by nasze historie opowiadali inni. Tworzymy je z fragmentów wspomnień, z cudzych słów: a przecież to my możemy je kształtować.

Nie zazdrościmy ludziom ich biografii, tylko tego, jak potrafią o niej mówić. Bo nikt nie chciałby przeżyć dwudziestu lat uzależnienia — ale każdy chciałby umieć opowiedzieć o tym w sposób, który daje siłę. To właśnie sztuka — nie sztuczka — umieć tak opowiadać o swoim życiu, by widzieć w nim wartość i sens. Czasem więc najbardziej fascynujące życia to po prostu... najbardziej fascynujące opowieści o nich.

W jednym z odcinków podcastu „Madame Monday po dorosłemu” mówiła Pani z kolei o tym, jak trudno jest po prostu żyć zwyczajnie. Czy nie jest tak, że tworzymy sobie różne historie — o pracy, partnerze, życiu, które „powinno wyglądać inaczej” — żeby uciec od codzienności? I czy przez to nie tracimy kontaktu z tym, co jest tu i teraz, wchodząc w rolę ofiary, która wierzy, że świat sprzysiągł się przeciwko niej?

Kiedy myślimy: „otaczają mnie sami toksyczni ludzie”, zamykamy się na inne perspektywy. Taka narracja zubaża, bo skupiamy się tylko na potwierdzaniu własnych przekonań. Dlatego dobra opowieść o życiu to ta, w której mieszczą się różne punkty widzenia.

Żyjemy w świecie, który narzuca nam wizję „ciekawego życia” — pełnego podróży, sukcesów i przygód. A przecież można w fascynujący sposób opowiadać także o zwyczajności.

Często zazdrościmy innym nie samego życia, tylko sposobu, w jaki o nim mówią. Bo odkrywamy, że to nie miejsce — Bali czy dom pod miastem — czyni życie wyjątkowym, ale to, jak o nim opowiadamy.

Z jakimi narracjami spotyka się Pani najczęściej w swojej praktyce terapeutycznej? Czy dominują te „pozytywne” czy „negatywne” opowieści?

Zawsze przyglądam się temu uważnie, bo dopiero wtedy można zacząć pytać o wyjątki: Czy naprawdę zawsze tak było? Czy są momenty, które pokazują coś innego? To właśnie początek właściwej pracy — poszerzania opowieści i wychodzenia poza schemat.

Wielu ludzi nosi w sobie przekonanie: „Jestem ofiarą”, „Mam pecha”, „Spotykam tylko niedostępnych emocjonalnie mężczyzn”: a często to my sami tworzymy te historie. Interpretujemy cudze zachowania przez pryzmat własnych lęków.

Dopóki wierzymy w taką narrację, dopasowujemy do niej każdą sytuację. Kiedy uświadomimy sobie, że to my ją tworzymy — to może być prawdziwy game changer.

Joanna Flis o nowej książce
fot. Dawid Żuchowicz

A jaką rolę w tym wszystkim odgrywa język, którego używamy? Przychodzi mi do głowy trochę już wyświechtany przykład — słowa „zawsze” i „nigdy”. Czy są jeszcze inne zwroty, które Pani zauważa w tym, jak o sobie opowiadamy?

Coraz częściej zamiast mówić o sobie — etykietujemy się. Kiedyś ludzie określali się surowo: „Jestem głupia”, „Bez nadziei”. Dziś robimy to językiem terapii: „Mam ADHD”, „Jestem w spektrum”, „To narcyz”.

To pewien skrót myślowy, ale też pułapka. Bo kiedy nie mówimy o emocjach i potrzebach, a tylko o diagnozach, sprowadzamy siebie do kategorii medycznych. Język terapii potrafi nas ograniczyć — zamiast mówić wprost, co czujemy, szukamy fachowych określeń.

Tymczasem język może poszerzać nasze myślenie o sobie albo je zawężać. Tak jak słowo „czułość”, które Olga Tokarczuk przywróciła do powszechnego użytku — otworzyło wielu ludzi na refleksję nad sobą.

Dziś jednak język znowu się zamyka. Zaczynamy mówić o sobie mechanicznie, przez pryzmat etykiet, a to utrudnia prawdziwe poznanie — siebie i innych.

Często wydaje się, że jesteśmy bardzo świadomi, mamy o sobie samych dużą wiedzę. Tymczasem te definicje też potrafią być ramą, ograniczeniem — to naprawdę daje do myślenia.

Nie chcemy być oceniani przez pryzmat płci czy stereotypów, a jednocześnie coraz częściej sami zamykamy się w diagnostycznych etykietach. Gdy mówię: „Jestem w spektrum”, „Jestem DDA”, sprowadzam siebie do jednej kategorii, choć jestem kimś znacznie więcej — człowiekiem z marzeniami, planami, doświadczeniem.

Język ma ogromną moc. Terapeuta narracyjny zachęca, by mówić o sobie szeroko, bogato, bez ramek. Tymczasem dziś wiele osób upraszcza swoją opowieść, jakby bało się własnej złożoności.

Powiedziała Pani sporo o tym, co nas blokuje przed autentycznością i przed opowiadaniem swojej historii w sposób szeroki, prawdziwy i otwarty. Czym właściwie jest terapia narracyjna, o której pisze Pani w książce „To samo, ale inaczej (…)” i co oznacza „opowiadanie siebie na nowo”?

Każdy z nas ma jakąś wiedzę o sobie. I ta wiedza stanowi podstawę naszej tożsamości. Dzięki niej możemy odpowiedzieć sobie na pytania: Kim jestem? Jakie mam możliwości, zasoby i ograniczenia? Dokąd zmierzam? O czym marzę?

Terapia narracyjna polega na tym, by przyjrzeć się temu, jak o sobie opowiadamy — które elementy tej historii są naprawdę nasze, a które zostały nam narzucone przez innych. Uświadomienie sobie tego to pierwszy krok do zmiany sposobu, w jaki siebie postrzegamy.

A w Polsce trochę tego brakuje. Bo nie wolno się przechwalać. Bo „nie wypada”. Bo mamy być skromni, pokorni, krytyczni wobec siebie. I przez to większość z nas ma opowieść o sobie opartą na rozliczaniu, na wyliczaniu wad, na poczuciu, że „jestem gorsza”, że „mogłabym być lepsza”.

Terapia narracyjna pozwala to zobaczyć i pracować dokładnie w tym miejscu, od którego zależy, co o sobie myślimy i jak siebie traktujemy. Dlatego jest tak skuteczna — i tak dostępna dla każdego.

W książce zamieściła Pani ćwiczenia. Czy mogą one zastąpić terapię, czy raczej ją uzupełnić? A może czasem wystarczy zwykła rozmowa lub impuls do zmiany, by coś w nas się poruszyło?

To zależy od tego, jak głęboko chcemy pracować. Jeśli mierzymy się z trudnymi emocjami czy zaburzeniami, potrzebny jest terapeuta. Ale jeśli po prostu chcemy lepiej rozumieć własne opowieści i nauczyć się mówić o sobie z większym szacunkiem — książka w zupełności wystarczy.

Czasem wystarczy też jedno zdanie od kogoś: „Jesteś empatyczna” — i nagle zaczynamy to w sobie zauważać. Tak działa język: potrafi zmieniać nasze myślenie o sobie.

W gruncie rzeczy codziennie opowiadamy siebie na nowo. Terapia narracyjna polega na tym, by robić to świadomie — dostrzegać to, co w nas dobre, i uczyć się patrzeć na siebie łagodniej.

W poprzedniej książce „Gry rodzinne. Jak myślenie systemowe może uratować Ciebie, Twoją rodzinę i świat”, pisała Pani o tym, jak pewne schematy w relacjach potrafią ograniczać naszą indywidualność i wpływać na to, jak o sobie myślimy. Czy opowiadanie siebie na nowo może być sposobem, by te gry zakończyć?

To są rzeczy bardzo ze sobą powiązane. Jedna i druga metoda wywodzi się z terapii systemowej. W „Grach rodzinnych (…)” kluczowa była umiejętność nieprzyjmowania „zaproszeń i delegacji” rodzinnych.

Rodzina — często nieświadomie — „zaprasza” nas do pozostania w starej roli. Do trwania w opowieści, w której już nas osadziła. Odzyskiwanie władzy nad tą opowieścią to właśnie moment, w którym przestajemy przyjmować te zaproszenia.

To są fragmenty narracji, w których to my decydujemy, jak będziemy o sobie myśleć. Bo przecież rodzina również „zaprasza” nas do określonego myślenia o sobie. Duża część naszej opowieści o nas samych pochodzi z dzieciństwa — od osób, które były nam najbliższe.

Czasem to rodzeństwo opowiadało nas w pewien sposób. Wiele osób mówi mi: „To od siostry w kółko słyszałam, że jestem rozkapryszonym bachorem”. I potem ktoś żyje z tym „rozkapryszonym bachorem” w sobie przez czterdzieści lat. Zastanawia się: czy ja naprawdę jestem rozkapryszona, czy nie? czy mogę się sprzeciwić? czy mam prawo zawalczyć o swoje?

W terapii narracyjnej przychodzi moment, w którym można tę „nitkę rozkapryszonego bachora” po prostu oddać siostrze — i wyrzucić z worka pod tytułem wiedza o sobie.

Powoli zbliża się Boże Narodzenie, zaczynamy szukać prezentów dla bliskich — czy książka „To samo, ale inaczej (...)” może być dobrym prezentem pod choinkę? I jeśli tak, to dla kogo?

Myślę, że ta książka jest dla każdego — i dla osób w średnim wieku, i dla młodszych, którzy dopiero zaczynają świadomie opowiadać siebie. Dla tych, którzy chcą się uwolnić od narracji, które uwewnętrznili w procesie dorastania czy dojrzewania.

Starałam się napisać „To samo, ale inaczej (…)” w sposób przystępny i zrozumiały. To niekoniecznie jest lektura „od deski do deski” — można wracać do wybranych fragmentów, wybierać konkretne ćwiczenia. Chciałam, by to narzędzie było naprawdę dla wszystkich: i chyba się to udało.

Joanna Flis
fot. Dawid Żuchowicz

Najnowsza książka Joanny Flis „To samo, ale inaczej. Opowiedz siebie na nowo” ukazała się nakładem wyd. „Agora” 12 listopada 2025 roku.

JOANNA FLIS jest psycholożką, certyfikowaną psychoterapeutką uzależnień i współuzależnienia, psychoterapeutką systemową w procesie certyfikacji. Autorka książek: „Współuzależnieni. Jak zatroszczyć się o siebie i budować zdrowe relacje z osobami uzależnionymi”, „Co ze mną nie tak? O życiu w dysfunkcyjnym domu, środowisku, w Polsce i o tym, jak sobie z tym (nie) radzimy”, „Madame Monday. Po dorosłemu” oraz „Gry rodzinne. Jak myślenie systemowe może uratować ciebie, twoją rodzinę i świat”. Mówczyni TEDx. Autorka podcastu „Madame Monday – po dorosłemu”. Zaangażowana jest w projekt Młode Głowy realizowany przez Fundację Unaweza Martyny Wojciechowskiej.

Reklama
Reklama
Reklama