Reklama

Aktorzy grający pianistów albo innych muzyków klasycznych na planach filmowych dostają profesjonalne wsparcie. Dłonie Adriena Brody’ego w „Pianiście” Polańskiego w zbliżeniu na fortepian należały tak naprawdę do jednego z najwybitniejszych współczesnych pianistów, Janusza Olejniczaka. To on zresztą powiedział Erykowi, słysząc jego próby, że ma talent. Gdy rozmawialiśmy dokładnie rok temu, Kulm wchodził na plan, by wcielić się w najsłynniejszego polskiego kompozytora. Będzie więc o Chopinie, człowieku z krwi i nerwów, nie tylko z marmuru. Bo zakładanie masek albo przyprawianie gęb, jakby powiedział Gombrowicz, Kulma nie interesuje. Ani w pracy. Ani w życiu.

Przypomnę Ci, jak skończyliśmy naszą ostatnią rozmowę rok temu. Polecałeś książkę „Odwaga bycia nielubianym”. Co stało się z tą odwagą 12 miesięcy później?

ERYK KULM: Ja chyba w ogóle nie mam w sobie jakiejś wielkiej odwagi. Mam za to chęć nie żyć w strachu. Ważniejsze jest dla mnie ułożenie się z sobą nawet kosztem akceptacji u innych ludzi niż ciągły niepokój, czy robię wszystko wystarczająco. Więcej energii tracę na domyślaniu się, jak zaspokoić potrzeby innych niż na skupianiu się na sobie i lubieniu tego, co czuję. A jednak takie myślenie jest formą odwagi. Dla mnie to raczej zobowiązanie wobec siebie. To nie dowód na odwagę, po prostu nie umiem już inaczej. Nie chce mi się udawać.

Skoro z uwagą przyglądasz się własnym potrzebom, to czemu jeszcze?

Drugiemu człowiekowi. Interesuje mnie to, co się z nim dzieje, co mówi. Miałem w swoim życiu okres,kiedy czułem się niewygodnie w towarzystwie innych. Ludzie często przekraczają granice empatii. W moim towarzystwie zdarzało się, że ktoś chciał pokazać swoją siłę, ważność, bo nagle z niewiadomych przyczyn czuł się zagrożony – a to nigdy nie było moją intencją. Długo to trawiłem, aż zrozumiałem, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Dosłownie – tacy sami. Moim zdaniem nie ma na świecie jednej tak naprawdę pewnej siebie osoby. Pewność siebie to tylko i wyłącznie bariera między tobą a światem, wytworzona na potrzeby własnego bezpieczeństwa. Dlatego każda pewna siebie osoba, gdy siadasz przy niej i rozmawiasz, zaczyna płakać. Poza tym mam dziś krótszy lont na small talk. Nigdy nie był przesadnie długi, ale wyraźnie się skrócił… Dla mnie spotkanie z drugim człowiekiem ma być od serca albo dla śmiechu.

Eryk Kulm wywiad
Gosia Turczyńska Gosia Turczyńska

Poszukiwanie sensu przychodzi z wiekiem.

Kiedyś zdawało mi się, że jak się dorasta, to zaczyna się doceniać czas, ponieważ czujesz, że on mija. Teraz myślę, że gdy ciągle słyszysz to samo, zaczyna cię to po prostu nużyć. Przeprowadziłem w życiu z 2000 small talków. Za dobrze je już znam.

Skoro o czasie, w „Odwadze bycia nielubianym” filozof tłumaczy pewne niebezpieczeństwo – odkładania życia na później, gdy z jakichś przyczyn decydujemy, że zrobimy coś, gdy nadejdzie właściwy czas. Załatwiasz swoje sprawy od razu czy raczej czekasz na odpowiedni moment?

Odkładam mniej, niż mi się wydaje. Za to żałuję wielu rzeczy, których nie zrobiłem. Teraz nadrabiam, choćby podróżowanie. Staram się więc robić, jak najwięcej potrafię – składają się na to drobnostki. Kilka lat temu układałem sobie w głowie wielkie marzenia i myślałem: „To kiedyś”. Dzisiaj myślę: „Albo teraz, albo nie ma co o tym rozmyślać”. Dlatego zacząłem skupiać się na projektach okołoartystycznych, pozaaktorskich. Coś, czego zawsze chciałem spróbować. Bałem się dotąd w życiu konfrontacji, dlatego uciekałem od brania odpowiedzialności za swoje wybory. Intuicja mnie pcha i jeśli mówi, że to odpowiedni czas, by coś zrobić, słucham jej. Jest to często niezgrabne, ale trudne rzeczy takie bywają.

A to był odpowiedni czas na zagranie Chopina?

Chyba był, bo to się wydarzyło. Właściwie to ostatni moment, bo grałem i 25-, i 39-latka. Wolałbym tylko mieć więcej czasu na przygotowanie, żeby czuć więcej luzu w rękach.

Bo w filmie „Chopin, Chopin!” sam grasz na fortepianie, co zwykle aktorom wchodzącym w role muzyków się nie zdarza.

Intensywne przygotowania do gry na fortepianie zacząłem 12 stycznia, potem wylądowałem sam we Francji, wróciłem z niej na początku maja, a zdjęcia zaczynaliśmy w lipcu. Ale gdybym miał na to wszystko rok… Albo chociaż dwa miesiące dłużej, nie musiałbym ćwiczyć tyle w trakcie zdjęć. To było trudne. Kończyłem plan i siadałem do fortepianu. Michał (Kwieciński, reżyser – przyp. red.) na samym początku powiedział, że chciałby, żebym to ja grał utwory Chopina. Kupił mnie tym, że jeszcze nikt dotąd tego nie robił, a ja, gdy słyszę coś takiego, wchodzę w projekt od razu. Po czasie przyszedł moment, kiedy już tylko Michał wierzył, że mi się uda. Aż doszło do spotkania z Januszem Olejniczakiem, przed którym miałem zagrać utwory tak, jak umiem. Zagrałem dwa, a potem scherzo h-moll – prawdziwe piekło!

Chopin był wykorzystywany w historii często propagandowo. Zbudowano mu pomnik, przez który trudno było usłyszeć to, co miał do przekazania. Co zrobiłeś, by Chopin nie pozostał figurą z brązu, ale żeby w końcu składał się z krwi i nerwów?

Nie zastanawiałem się nad grą w trakcie grania, budowałem tę postać kompleksowo. Nad rolą, podobnie jak przy „Filipie”, pracowałem z Anią Skorupą, coachką aktorstwa. Naprawdę budowaliśmy tę rolę. Byłem na nią wrażliwy, otwarty, szybko szło. Mówimy o Chopinie, którego od małego czuję i przy którego muzyce zawsze płaczę, kiedy ją słyszę, więc łatwiej było mi w to wejść. Aktorstwo to szamanizm w czystej postaci. Stajesz się naczyniem, przez które przemawia energia granej przez ciebie postaci. A energia Chopina jest wyczuwalna.

Eryk Kulm ELLE
Gosia Turczyńska Gosia Turczyńska

Zmienił mi się tembr głosu, wszystko. Ania zadała mi, będącemu w postaci Chopina, pytanie, dlaczego zacząłem grać. Nagle przed oczami stanęła mi cała scena – dom Fryderyka, jego mama, siostry. Tak to jest – jak ten moment chwyta, musisz działać. W filmie zobaczysz jedną ze scen, które rozklejają. Uderza tu połączenie patriotyzmu, Chopina, jego wyjazdu do Francji, odwagi, tego, że dał radę. Był sam i sam na to wszystko zapracował. To porusza. Są momenty w filmie, z którymi emocjonalnie nie potrafimy wygrać.

Mocno oddziałuje też filmowe opowiadanie o emocjach czystym, prostym językiem.

Oczywiście, bo chodzi o człowieka.

Człowieka – nie pomnik czy nieuchwytne wyobrażenie.

Michała interesuje wnętrze, to, co dzieje się w środku. Naciskał więc, żeby były bliskie plany, by zaglądać w Chopina, próbować dowiedzieć się, jak reagował na rzeczywistość, złapać go. Ważny jest tu dźwięk, oddech. Cały czas jesteśmy z pianistą blisko. I mimo rozmachu scenograficznego podoba mi się ten rodzaj nonszalancji w zbliżeniach.

A Ty naprawdę dalej płaczesz, jak słyszysz muzykę Chopina? Nie masz jej już trochę dość?

Nie, kiedy jestem w Warszawie, ćwiczę na fortepianie praktycznie codziennie. Dla mnie muzyka jest najwyższą formą sztuki. Nic nigdy nie wejdzie mi tak pod serce jak ona. Mam wielką potrzebę tworzyć. W muzyce jest coś czystego. Albo działa, albo nie. W aktorstwie z kolei czasem można tę prawdę zgubić. Każdy tłumaczy swój film na własny sposób. Muzyka jest za to bezpośrednia. A jeśli dojdzie kobiecy wokal… Zresztą Chopin uważał, że jest on najpiękniejszym instrumentem.

Stąd charakterystyczna dla niego śpiewność fortepianu. Ale mówisz o prawdzie muzyki. Istnieje przecież też prawda ekranu.

Oczywiście. I kiedy jej nie ma, projekt traci rozpęd. Od razu tę prawdę rozpoznajesz. Tylko w filmie musi się na to złożyć bardzo wiele elementów, żeby wyszło. A żeby się pojawiły, musisz zapłacić. By zapłacić, musisz mieć pieniądze. Żeby je mieć, widz musi iść do kina. Długa droga. Jednak film jest wspaniałą formą sztuki. Istnieje obraz, a także muzyka, która go podbija. Jedno działa na drugie. Filmami możesz zmieniać świat, ludzi.

Wzruszasz się częściej przy muzyce czy filmach?

Ostatnio przy muzyce, bo oglądam mniej filmów.

Zostaje w Tobie coś z postaci, które grasz, czy po zejściu z planu odcinasz je grubą kreską?

Różnie. Ciężkie role zostają długo. Rzadko są to miłe historie, zwykle graniczne. Więc żeby znaleźć w nich prawdę, musisz pewne rzeczy przeżyć. Przy Chopinie wszedłem w chorobę i śmierć. Długo „przytulałem” więc samotność, pewien rodzaj niezrozumienia. Przez trzy i pół miesiąca we Francji, zamknięty w domku w górach, byłem w zasadzie zupełnie sam. Pięknie, ale samotnie. Ćwiczyłem sześć godzin dziennie, uczyłem się francuskiego i czytałem o Chopinie. Po powrocie nadal był fortepian, obcowałem z bezsilnością, tym, że nie potrafię grać lepiej. Frustrowało mnie to. A frustracja towarzyszyła podobno Chopinowi w trakcie komponowania. Potrafił siedzieć dwa miesiące nad nutą, której szukał. Więc w sumie przez rok nie byłem do końca sobą. Po takim czasie naprawdę długo wychodzi się z roli.

Eryk Kulm wywiad
Gosia Turczyńska Gosia Turczyńska

Dochodzi do tego język – w 80 proc. scen grasz po francusku.

Ale emocje odczuwam tak samo intensywnie, niezależnie od tego, w jakim języku je wyrażam. Czy był to niemiecki w „Filipie”, czy francuski w „Chopin, Chopin!”. Jeśli wiesz, co chcesz powiedzieć, co przekazać, język, w którym to zrobisz, jest nieistotny. O ile, oczywiście, dobrze się wszystkiego nauczysz. To był bardzo ciężki rok. Graniczny. Rzuciliśmy się na coś, zdawać by się mogło, niemożliwego. Ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych.

Porozmawiajmy więc o kostiumie, bo i te wyróżniają ten obraz, ale i samego artystę. W kontekście społecznym ubranie może stanowić degradację lub awans. Zawsze stanowi wypowiedź. Co daje Tobie?

Przez większość życia cierpiałem na brak poczucia własnej wartości. Zakładałem wtedy maskę – na płaszczyźnie zawodowej, prywatnej, nawet romantycznej. To nie było kłamstwo, ale nie chciałem brać na siebie żadnej odpowiedzialności. Udawałem, że jest fajnie, bo nie dostrzegałem życia w pełni jego kolorów. Więc ukochałem sobie kiedyś czerń i takie rzeczy wkładałem. Od jakiegoś czasu się to zmieniło. Wiele sytuacji potrafi mnie rozbawić, inaczej reaguję. Zrozumiałem, że życie jest swego rodzaju żartem. Zdałem sobie sprawę, że ta moja dziwność, którą ludzie często krytykowali, to cały ja – jestem taki, żeby się sam z sobą nie nudzić. Odkąd to zrozumiałem, zacząłem wkładać różne śmieszne, kolorowe rzeczy. Skoro uważam, że żyjemy w symulacji – przy czym polecam książkę Thomasa Campbella „My Big TOE” – nie mogę się przejmować każdym drobiazgiem. Faktem jest, że jako ludzie bywamy małostkowi, zawistni, egoistyczni… I że to nie jest złe, bo rodzi się ze strachu. Kierując się strachem, czujesz się wyizolowany. A gdy kierujesz się miłością, stajesz się jednością. Mamy w sobie te dwa faktory. Trzeba je zrozumieć i zaakceptować.

Reklama
Reklama
Reklama