Reklama

Hanna Lis: Pamiętasz moment, w którym pomyślałaś: „Chcę być dziennikarką”?

Arleta Zalewska: Nie planowałam dziennikarstwa, chciałam być marynarzem, ale z powodu wady wzroku nie dostałam się na nawigację w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie. To była dla mnie katastrofa. Na szczęście szybko włączyłam plan awaryjny, pomyślałam: „Dobra, pójdę na Politechnikę Gdańską, potem naprawię wzrok i spróbuję jeszcze raz”. Ale już nie spróbowałam, bo się zakochałam. W dziennikarstwie. Ludzie z telewizji akademickiej powiedzieli nam, że w archiwach uczelni leżą stare kamery i sprzęty do nagrywania. Odnaleźliśmy je, odkurzyliśmy i zaczęliśmy filmować życie uczelni. Pamiętam pierwsze poważne zadanie dziennikarskie. To był maj 2007 roku. Donald Tusk, wtedy lider opozycji, przyjechał do nas jako gość specjalny. Czas burzliwej polityki — rządy PiS-u się sypią, trwa awantura o ustawę lustracyjną, milion dziennikarzy kłębiących się przed budynkiem uczelni. I wtedy wychodzę ja, pierwszy raz z mikrofonem, i pytam: „Jak pan wspomina czasy studenckie?”. Wszyscy dziennikarze patrzyli na mnie, jakbym była niespełna rozumu. Ale Donald Tusk odpowiedział, żartując, że właśnie na uczelni poznał żonę. Rzucił kilka anegdot z tamtych czasów. To było moje „pierwsze wejście na antenę”. I to wtedy przyszła myśl: „Też tak chcę. Chcę kiedyś stać wśród prawdziwych dziennikarzy”.

Czyli z porażki – wady wzroku, niezrealizowanego marzenia – wynikła zupełnie nowa droga. Szłam tą samą ścieżką newsów i dziennikarstwa politycznego przez wiele lat, ale gdy dziś młodzi ludzie pytają mnie, czy i dlaczego warto uprawiać ten zawód, to nie wiem, co odpowiedzieć.

Moja odpowiedź byłaby prosta: „Bo warto robić w życiu to, co się kocha i co jest twoją pasją”. Uwielbiam rozmawiać z ludźmi, poznawać inne punkty widzenia, pytać i słuchać. Ta ciekawość historii i tematów mnie napędza. Genialny jest ten moment, kiedy rano wchodzę do gmachu Sejmu i myślę: „Gotowa? No to ruszamy”.

A masz poczucie tego, że możesz coś realnie zmienić na lepsze? Kiedyś Woodward i Bernstein, ujawniając aferę Watergate, doprowadzili do dymisji prezydenta Nixona. Dziś wy, dziennikarze polityczni, niemal codziennie odsłaniacie grube afery, machlojki i krętactwa polityków. I co? I nic, nie ma katharsis. Czy dziennikarze aby na pewno nadal są czwartą władzą?

Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. I tak, masz rację — polityka stała się bardziej cyniczna, jeszcze bardziej populistyczna. Politycy kłamią i manipulują, ale tym bardziej dziennikarstwo, które uprawiam i w które wierzę, wciąż ma znaczenie. Może nie dymisjonujemy już rządów jednym artykułem, ale wpływamy na ludzi, ujawniając afery i każdego dnia o 19.00 w „Faktach” TVN, pokazując kontekst wydarzeń politycznych i społecznych. Albo od kilku miesięcy w „Podcaście politycznym” w TVN24+ z Konradem Piaseckim — przedstawiając kulisy, analizując i wyjaśniając polską politykę. Wielu dziennikarzy w Polsce, w różnych redakcjach, wciąż patrzy politykom na ręce. I to jest ogromna wartość.

Mam wrażenie, że coraz częściej to AI uczy ludzi myśleć — a raczej oducza samodzielnego myślenia. Big Tech ma dziś większą władzę niż większość rządów. Nie uważasz, że internet niszczy demokrację?

Uważam, że walka trwa. Nie traktuję nowych technologii jak wroga, ale jak szansę. Uczę się tego świata, chcę za nim nadążać. Media społecznościowe to dziś miejsce, gdzie gromadzą się ludzie, więc i my musimy tam być. Ale być mądrze. Trzymać się zasad, wartości i robić wiarygodne dziennikarstwo. To sprawia, że tradycyjne media nadal mają sens.

No właśnie — mądrość i zasady. Coś, o czym coraz rzadziej się mówi. W czasach, gdy liczy się tiktokowa szybkość i instagramowa emocja, a nie pogłębiona analiza i refleksja, jak zachować w tym zawodzie kręgosłup?

Odpowiem za jakieś 10, 20 lat, jeśli dotrwam! A tak zupełnie serio — w tej pracy chyba najtrudniejsze jest to, żeby zachować siebie i nie dać się presji. W newsach wszystko dzieje się błyskawicznie, kusi nas, żeby relacjonować i komentować tu i teraz. Ale są sprawy, które wymagają dłuższej chwili zastanowienia. Pojęłam to z czasem. Nauczyłam się mówić: „nie wiem” albo „muszę jeszcze sprawdzić”, i że to nie jest wstyd ani słabość, tylko mądrość i odpowiedzialność. A kręgosłup to dla mnie świadomość, po co to robię. Nie po to, żeby być zawsze pierwsza, tylko żeby być zawsze rzetelna. Nie po to, żeby błyszczeć, tylko żeby coś wnieść i żeby przetrwać w tym świecie jeszcze wiele lat. I choć brzmi to może banalnie, to właśnie w tym — w prostych zasadach — jest największa siła.

Polityka to brutalny świat. Dużo w nim ego, rywalizacji, przekrzykiwania. Ty wnosisz do tego środowiska coś zupełnie innego — spokój, uważność, w jakimś sensie kobiecą czułość. To siła czy ryzyko?

Siła. Przez lata uczono nas, że w tym zawodzie — zwłaszcza w dziennikarstwie politycznym — trzeba być twardym i odpornym. A ja wierzę, że można być skutecznym, a jednocześnie wrażliwym i empatycznym, że to się nie wyklucza. Wierzę, że można dobrze przepytywać, jednocześnie słuchając i dając ludziom przestrzeń. Czasem jedno spojrzenie, jedno pytanie zadane spokojnie działają mocniej niż najostrzejszy komentarz. Co oczywiście nie oznacza, że ich nie stosuję. Dla mnie kobiecość to siła, która ma swój wyjątkowy wymiar. Czasem bardziej miękki, ale w żadnym wypadku słabszy. I myślę, że właśnie takiej energii dziś potrzebujemy: mniej krzyku, więcej zrozumienia. Dla mnie wrażliwość wcale nie jest słabością. To odwaga, tylko w innej formie.

Czy kiedykolwiek miałaś poczucie, że musisz być w medialnym świecie twardsza, bo jesteś kobietą?

Ostatnio się nad tym zastanawiałam i jeśli o mnie chodzi — nie mam takich doświadczeń. Mam szczęście do ludzi i do miejsca, w którym pracuję. Dla mnie większym wyzwaniem niż płeć był wiek. Zawsze wyglądałam młodo. Kiedy miałam dwadzieścia parę lat, brano mnie za licealistkę. Kiedy trzydzieści — wciąż słyszałam, że wyglądam na dwadzieścia. I to był duży problem. Twarz dziewczynki nie budzi zaufania, szczególnie w telewizji, gdy mówi się o polityce. Długo z tym walczyłam.

Pamiętam, że kiedy zaczynałam, też miałam kompleks „tej młodej dziewczyny z telewizji”. Żeby dodać sobie powagi, chodziłam sztywna jak żołnierz i zawsze w marynarce. A u Ciebie? Garnitur — Twój znak rozpoznawczy — to była zbroja czy estetyczny wybór?

Na początku zdecydowanie zbroja. Garnitur i mocne oprawki miały dodać mi lat i powagi. Ale z czasem stały się po prostu częścią mnie. Dziś nie mogę żyć bez garniturów. Uważam, że to, jak wyglądam, to nie tylko forma komunikacji, ale przede wszystkim wyraz szacunku do widzów. Kiedy włączają telewizor czy odpalają aplikację na telefonach, chcę, żeby widzieli kogoś, kto na spotkanie z nimi jest przygotowany nie tylko merytorycznie, lecz także wizualnie. Dla mnie to zawsze wyjątkowe wydarzenie.

Czy w mediach istnieje dziś coś takiego jak siostrzeństwo? Kobiety naprawdę się wspierają? Bo kiedy ja zaczynałam, to na palcach jednej ręki mogłabym policzyć te, które dmuchały mi w skrzydła. Reszta raczej nie ukrywałała, że jestem potencjalną konkurencją. Jak jest teraz?

Świetnie, że o to pytasz, bo ja mam w tej kwestii ogromne szczęście. I w redakcji, i poza nią otaczają mnie fantastyczne kobiety. Mam przyjaciółki w różnych mediach — w telewizji, radiu, internecie — i są to długotrwałe relacje. Od trzech lat organizuję u siebie w domu spotkania kobiet z różnych redakcji. Jest nas ponad trzydzieści. Rozmawiamy, śmiejemy się, wspieramy, wymieniamy doświadczeniami. Zawsze wychodzimy z poczuciem, że każda z nas potrzebuje tej wspólnoty. I to nie jest żadna deklaratywna idea — to realne wsparcie. Czasem to jedno zdanie, SMS z gratulacjami, czasem telefon, kiedy coś się wali. Ta energia kobiet wokół mnie to naprawdę mój system bezpieczeństwa. Kamizelka ratunkowa, jak to nazywam.

Czyli taka kobieca sieć bezpieczeństwa?

Właśnie. I nie chodzi o to, żeby wykluczać facetów — mam wielu przyjaciół mężczyzn — ale to, co dają kobiety, jest inne. Potrafią oswoić lęk, zanim zdążysz go nazwać. Wiele z nich pojawiło się w moim życiu w ostatnich latach, a są dziś dla mnie jak rodzina. Gdyby nie one, nie byłabym tu, gdzie jestem — ani zawodowo, ani prywatnie. To dzięki nim uwierzyłam, że można w tym zawodzie być ambitną, wrażliwą i dobrą jednocześnie. I żeby była jasność — świetnie dogaduję się z mężczyznami. Mam masę fantastycznych facetów w życiu i pracy — genialne relacje, przyjaźnie. Ale to żeńska mądrość, intuicja, wrażliwość, spontaniczność dają moc. I kiedy masz wokół siebie takie kobiety, jakie mam ja, jesteś silniejsza. Łatwiej iść przez życie. Boję się nawet myśleć, co by było, gdyby którejś zabrakło. Ale chyba od zawsze miałam szczęście — zaczynając od mamy Ewy i siostry Kamili. Choć mieszkają daleko i widujemy się rzadko, wiem, że zawsze są. To daje ogromne wsparcie.

Tuż przed naszą rozmową scrollowałam Instagram i trafiłam na post Twojej redakcyjnej koleżanki Magdy Łucyan. Napisał do niej Jurek z Częstochowy: „Pani Magdo, jak to możliwe, że zgarnia pani wszystkie nagrody dziennikarskie? Jaki bogaty i wszechwładny mężczyzna za panią stoi?”. Więc, pani Arleto — jaki bogaty i wszechwładny mężczyzna za Panią stoi?

Matko Boska… tak, widziałam. Magdę prywatnie uwielbiam, a zawodowo niezwykle cenię, więc odpowiem jak Madzia: 18 lat pracy, tysiące materiałów, wywiadów, wejść na żywo, programów, a ostatnio podcastów. Mało? Za mną jest więc tylko doświadczenie i ciężka praca. A jeśli ktoś na serio chciałby zapytać o „wszechwładnych” mężczyzn w moim życiu, to stoją oni nie za mną, lecz obok mnie. To mój partner Kuba, z którym znamy się od liceum, czyli od ponad 25 lat, i z którym razem idziemy przez życie, rozwijając się, wspierając i inspirując nawzajem. Oraz mój tata Kordian, który od zawsze był dla mnie wzorem partnerstwa. Był partnerskim mężem, zanim to słowo w ogóle zaczęło być modne. Pokazywał, że można ciężko pracować, a potem wspierać żonę, gotować, zajmować się dziećmi i budować razem dom.

Czyli miałaś to szczęście, że dorastałaś w domu, w którym partnerstwo nie było hasłem, tylko codziennością. To chyba daje solidny fundament — i w pracy, i w relacjach.

Tak, i jestem za to niezwykle wdzięczna. Wychowałam się w domu, w którym była akceptacja, zaufanie i miłość. Dopiero po latach zrozumiałam, jak to jest rzadkie. Rodzice nigdy nie formułowali wobec mnie oczekiwań, nie wyznaczali wygórowanych celów ani granic nie do przekroczenia — pozwalali próbować, błądzić, wybierać. A przede wszystkim akceptowali to, kim jestem i co robię. To z domu wyniosłam balans siły i empatii. To, że mogę być niezależna, a także wdzięczna. Że mogę się rozwijać, ale nie muszę wszystkiego kontrolować. Że wiem, gdzie wracać. Bo w tej pracy, w tym tempie łatwo się zgubić. A ja mam to szczęście, że zawsze mam do kogo wrócić — do ludzi, którzy nie pytają, jak mi poszło w pracy, tylko mówią, że są dumni i czy mogłabym w końcu odpocząć.

To ogromny dar — taki fundament.

I wielki komfort. Do dziś wiem, że dom tam jest. Nawet jeśli żyjemy w różnych miejscach, mamy grupę „Rodzinka” na WhatsAppie — to taki wirtualny pokój, w którym zawsze ktoś jest i zawsze ktoś znajdzie czas na rozmowę. To oni mnie wychowali, ale ukształtowały mnie moje błędy, sukcesy i decyzje.

I kształtują przyszłość?

Pewnie tak. Ale wiesz, ja nigdy nie planuję daleko do przodu. Za to organizuję szczegółowo najbliższe 24 godziny — mój wzrok dalej nie sięga. Życie nauczyło mnie, że plany mają mniejszą wartość niż uważność. Nie wyznaczam sobie celów na rok czy dwa ani nie mam listy marzeń do odhaczania. Wolę myśleć o tym, co mogę zrobić dobrze tu i teraz — w tej rozmowie, w tym dniu, w tym programie. Bo jak zaczynasz żyć naprawdę w teraźniejszości, to przestajesz się bać, że coś cię ominie. Planowanie zastąpiła mi ciekawość.

Znam newsroom. Wiem, jaką adrenalinę daje, jaką ciekawość zaspokaja. Wychodzisz z niego, a w głowie wciąż trwa emisja, nie możesz zasnąć, bo jeszcze długo „idzie” ci to tempo. Ale trzeba się kiedyś odłączyć. Czym jest Twoja bezpieczna przestrzeń? Co cię odcina od adrenaliny, która jest cudowna, ale też potrafi być destrukcyjna?

Kiedyś nie potrafiłam się odłączać — nawet na wakacjach byłam „w pracy”. Dopiero po latach zrozumiałam, że mogę nie sprawdzać wszystkiego i to jest OK! Ale to przyszło z wiekiem i było wyzwaniem. Praca daje mi dopaminę.

Znam to uczucie.

Długo miałam wrażenie, że bez tej energii nie istnieję. Że jak mnie nie ma w newsroomie, to mnie w ogóle nie ma. Ta nieobecność, gdy coś się dzieje, sprawiała mi wręcz fizyczny ból. Dziś wiem, że można inaczej. Nauczyłam się akceptować ciszę. I potrzebować jej. Ale szukałam zamiennika.

Boks?

Tak, ogólnie sport. Zawsze coś trenowałam. Przez kilka lat grałam w hokeja z chłopakami z naszej drużyny TVN — późne treningi, charytatywne mecze, rywalizacja, mnóstwo emocji. Dziś to boks. Nie po to, żeby się wyładować, przeciwnie — to dla mnie praca nad ciałem i głową. Nad koncentracją.

Wydaje mi się, że słowo klucz to „równowaga”. Bez niej prędzej czy później dopada wypalenie. Wszystkie tego potrzebujemy — nieważne, czy pracujemy w newsroomie, w warzywniaku czy w szpitalu. Musimy mieć swoją bezpieczną przestrzeń, coś, co odcina od zgiełku, pozwala złapać oddech i przypomina, kim jesteśmy poza pracą.

Tak, choć nie postrzegam „równowagi” dosłownie. Ona nie polega na tym, że po obu stronach jest tyle samo czasu. Dobieram proporcje do momentu, w którym jestem. Komuś może się wydawać, że pracuję za dużo, ale ja czuję balans, bo wiem, dlaczego to robię. Jeśli przeginam i tracę równowagę — wciskam hamulec. Odmawiam, nie biorę wszystkiego. Nie gonię. Nie dlatego, że brakuje mi ambicji, tylko po to, żeby mieć przestrzeń, której potrzebuję — dla siebie, Kuby, przyjaciół, sportu, muzyki.

Kiedyś też myślałam, że jak tylko przestanę, to świat się rozpadnie. A on się wcale nie rozpada i im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej dla nas.

Dziś wiem, co mnie ładuje — sport, wyjazdy, koncerty, wieczory z przyjaciółkami, mokotowskie spacery. Proste rzeczy dają mi szczęście. I myślę, że to mój największy sukces — po tylu latach w tym zawodzie potrafię utrzymać równowagę. Ale wiem też, że każdego dnia trzeba pracować nad tą harmonią. Dosłownie każdego!

A powiedz mi, co my, kobiety dziennikarki, powinnyśmy dziś naświetlać? Czego nie odpuścić w debacie publicznej, jeśli chodzi o nasze prawa, aspiracje?

Długo buntowałam się przeciwko temu, żeby przypisywać kobietom „specjalne” tematy tylko dlatego, że są kobietami. Dziś już wiem — również dzięki mądrym przyjaciółkom — że to niezwykle ważne. Dlatego jeśli miałabym wskazać jedną rzecz, o której warto mówić głośno, powiedziałabym: nie odpuszczajmy siebie. Nie bójmy się poruszać spraw, które są dla nas ważne — w pracy, w domu, w relacjach, w codzienności. Dla każdej z nas te tematy będą inne. Jedna walczy o równe płace, druga o chwilę spokoju dla siebie, trzecia o dostęp do przedszkola, a jeszcze inna o szacunek w miejscu pracy. Wszystko to ma znaczenie. Kobiety są odważne. Czasem tylko trzeba nam przypomnieć, że nie musimy tego światu udowadniać.

Reklama
Reklama
Reklama