Świąteczno-norweska perełka na Netflix. „Święta jak zwykle” to film, który udowadnia, że tradycje mogą łączyć - nie dzielić
Odpuśćcie sobie w tym roku „Kevina” i pozwólcie sobie na coś świeższego, bardziej autentycznego, a jednocześnie niezwykle „cosy”, pełnego rodzinnego chaosu i czułych emocji. Norwegowie znów udowadniają, że potrafią stworzyć kino, które nie tylko bawi, ale też dotyka najczulszych strun.

Święta mają swoje własne, niepodważalne zasady - i choć przez cały rok lubimy eksperymentować w kuchni, testować nowe smaki i dać się zaskakiwać kuchennym „fusion”, to w grudniu… absolutnie nie ma na to przestrzeni. W każdym domu istnieje ta jedna potrawa, która musi znaleźć się na stole, inaczej Boże Narodzenie po prostu „się nie liczy”. Sałatka jarzynowa z groszkiem zamiast kukurydzy? Nigdy w życiu. Barszcz w miejsce zupy grzybowej? Brzmi jak herezja. A jeśli ktoś odważyłby się zasugerować, że może w tym roku zrezygnujemy z makowca albo - o zgrozo - że sernik mamy bez rodzynek i skórki pomarańczowej nie jest must have… no cóż, emocje mogłyby sięgnąć poziomu skandynawskiego thrilleru.
Problem zaczyna się wtedy, gdy na te nasze ukochane, oswojone od lat rytuały trafia ktoś nowy - druga połówka, której kuchenne tradycje mówią coś zupełnie innego. Ona proponuje, by na stole wigilijnym pojawiło się danie z jej domu. On chciałby przygotować święta „jak u siebie”. I nagle okazuje się, że zderzają się nie tylko smaki, ale całe światy. Dokładnie tak jak w tej norweskiej komedii, w której świąteczne menu staje się polem najczulszych, ale i najzabawniejszych starć.
„Święta jak zwykle” to jedna z najpiękniejszych świątecznych produkcji Netfliksa ostatnich sezonów - pełna humoru, kulturowych zderzeń i tej skandynawskiej wrażliwości, która działa jak antydepresant w grudniowe wieczory. To idealna propozycja na „holiday mood boosting”, a przy okazji film, który udowadnia, że tradycja to nie muzeum - to przestrzeń, która powinna ewoluować i dawać miejsce na nowe historie.
„Święta jak zwykle” film świąteczny na Netflix o... norweskich tradycjach
W lawinie świątecznych filmów pojawiających się na platformach streamingowych ta produkcja wyróżnia się od pierwszych minut. „Święta jak zwykle” szturmem zdobyła ranking najpopularniejszych filmów Netflixa i wcale się temu nie dziwimy. To opowieść o Thei - Norweżce z południa kraju, i jej narzeczonym Jashanie, który ma indyjskie korzenie. Para właśnie się zaręczyła i chce podzielić się radosną nowiną z rodziną Thei. Wybierają Telemark - region, gdzie święta mają bardzo klarowny kształt, a zwyczaje są jak święta księga: niepodważalne.
W teorii brzmi to jak „family reunion vibes”, ale szybko okazuje się, że w praktyce będzie to raczej… survival.
Chcesz zobaczyć tę treść?
Aby wyświetlić tę treść, potrzebujemy Twojej zgody, aby YouTube i jego niezbędne cele mogły załadować treści na tej stronie.
Zderzenie kultur, czyli co dzieje się, kiedy pinnekjott spotyka indyjskie przyprawy
Święta u rodziny Thei nie są najlepszym momentem na eksperymenty. Pinnekjott, lutefisk, svineribbe - to nie tylko potrawy, to fundamenty, których nie wolno naruszać. Norwegowie mogą być otwarci i postępowi w wielu kwestiach, ale świąteczny stół - trochę jak w polskich domach - rządzi się własnymi prawami.
Dlatego próba wprowadzenia przez Jashana odrobiny indyjskiego twistu do wigilii wywołuje nie tyle kulinarne zaskoczenie, co mały rodzinny armagedon. Dodatkowo w tle przewija się niechęć mamy Thei, która wyobrażała sobie „idealnego, wymarzonego zięcia” zupełnie inaczej. Jashan staje się więc bohaterem serii komicznych, ale też krępujących sytuacji, które - paradoksalnie - czynią go najbardziej sympatyczną postacią filmu.
Autentyczność, której nie da się udawać. Skandynawskie kino znów wygrywa szczerością
Petter Holmsen, reżyser filmu, stawia na autentyczność - i to właśnie ona jest największą siłą tej opowieści. Skandynawskie kino od lat słynie z tego, że zamiast koloryzować, pokazuje rzeczywistość taką, jaka jest. Tu nie ma sztucznej dramaturgii ani „Hallmarkowych” rozwiązań. Są realne konflikty, różnice kulturowe, drobne napięcia i pytania, które każda para mieszana kulturowo zadaje sobie prędzej czy później.
A jednocześnie jest tu mnóstwo humoru, ciepła i rodzinnej energii. Każda z postaci dostaje swoje „five minutes”, swoją mikrohistorię, swój charakter - nikt nie jest dodatkiem. Nawet jeśli ktoś wkurza, to robi to w sposób, który znamy z własnych domów.
Rom-com z ważnym przesłaniem: tradycje mogą nas różnić, ale nie muszą nas rozdzielać
To film, który wyłamuje się ze schematu „świątecznej komedii romantycznej” w stylu „feel-good-only”. Jest tu oczywiście miłość, są nieporozumienia, jest nawet ex pojawiający się w najmniej odpowiednim momencie (trochę jak z klasycznego „holiday rom-com chaos”). Ale sedno jest zupełnie inne. „Święta jak zwykle” przypomina, że tradycje pełnią rolę, ale nie są po to, by tworzyć granice. Mogą być mostem - o ile pozwolimy sobie na ciekawość i otwartość. I to jest najpiękniejsze w tym filmie.
Bo w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, czy na świątecznym stole pojawi się barszcz, zupa grzybowa, curry czy lutefisk. Liczy się to, czy potrafimy usiąść obok siebie i naprawdę się słuchać.

