Reklama

Po ponad roku na Netflix powróciła kolejna odsłona produkcji platformy, która ma równie wielu fanów, co krytyków. Jedni są pod nieustannym wrażeniem przygód Amerykanki we francuskiej stolicy, inni widzą w jej perypetiach kolejne przygody w stylu „je ne sais quoi”, i to dosłownie. Po seansie piątego sezonu „Emily w Paryżu” mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że... odnalazłam w tej fabule nową jakość.

W tym artykule:

  1. O czym jest 5. sezon „Emily w Paryżu”?
  2. „Emily w Paryżu” wreszcie z nutą nostalgii (i nie tylko)
  3. Czy warto obejrzeć 5. sezon „Emily w Paryżu”?

O czym jest 5. sezon „Emily w Paryżu”?

W 5. sezonie Emily – przynajmniej początkowo – nie jest już w Paryżu, a w ... Rzymie. Jednak zanim widz zdąży „nabrać się” na nowe miejsce zamieszkania głównej bohaterki, ta wraca już do Francji. Ja przynajmniej nie zdążyłam się do Rzymu pokazanego w serialu przywiązać na tyle, co do francuskich uliczek i zaułków. Szybko okazuje się, że wraz z bohaterką na ekranie nieustannie śledzimy losy jej współpracowników i szefowej Sylvie: wizja samodzielnego prowadzenia agencji we Włoszech staje się jedynie mrzonką. Wszystkiemu towarzyszą oczywiście sercowe perypetie Emily, okraszone odrobiną pikanterii w relacjach jej przyjaciółki Mindy (tak, gorące sceny z Alfie'm w zapowiedziach nie znalazły się przypadkowo!) i pogłębiony wątek prywatnego życia szefowej, Sylvie.

W 5. odsłonie hitu Netflixa mamy też... wątek wenecki, związany między innymi z kolejnymi zawiłościami zawodowymi Emily, a na ekranie nie brakuje (choć w zdecydowanie mniejszym wymiarze, niż dotąd) także Gabriela. Przystojny kucharz jednak przez część sezonu nie jest, ku mojemu przynajmniej zdziwieniu, w Paryżu. Sezon liczy dziesięć odcinków i za każdym razem, gdy wydaje się, że gotowe rozwiązanie (lub, jak kto woli, resumé) jest tuż-tuż, fabuła skręca ku kolejnej (ok, trochę przewidywalnej) zawiłości. Końcówka? Do złudzenia przypominająca poprzednie, ale i dająca... nadzieję, czyli dokładnie tak, jak na serialową komedię romantyczną przystało.

„Emily w Paryżu” wreszcie z nutą nostalgii (i nie tylko)

Oglądając 5. sezon „Emily w Paryżu”, mimo kolejnych pięknych lokacji i przystojnych mężczyzn, miałam nieodparte wrażenie déjà vu. I może nie tyle chodziło o inspiracje innymi produkcjami ale... nawiązań do poprzednich sezonów, a także moich własnych przeżyć, historii kolegów czy koleżanek: to z jednej strony pozytywne, bo sprawia, że mogłam wejść w tę historię bardziej osobiście. Z drugiej zaś potęgowało wrażenie pewnego kręcenia się wokół podobnych schematów, które współczesna psychologia mogłaby zdefiniować jako... eskapizm, lęk przed bliskością czy poszukiwanie adrenaliny. Ale Netflix nie diagnozuje, tylko stawia przed widzem pytania i kolejne hipotezy. Bardzo przemawia do mnie fakt, że Emily, mimo popełniania podobnych błędów, zaczyna wracać emocjonalnie do poprzednich wątków: to czyni ją (wreszcie?) bohaterką z krwi i kości.

W najnowszej odsłonie serialu Netflixa widzimy, że ogromną wartość ma przyjaźń: czy to relacja Emily z Mindy, czy odnowione stosunki Sylvie z przyjaciółką przed lat, a nawet wątek Marcello i Nico. Zdaje się, że to właśnie na te więzi kładziony jest większy nacisk niż na związki romantyczne. Te przecież, jak w każdym sezonie, mijają, a przynajmniej blakną, by zrobić miejsce dla kolejnych perypetii. Jeśli to jest wymowa 5. sezonu „Emily w Paryżu”, to jestem bardzo za nią.

Widać też, że Emily w Paryżu wreszcie czuje się jak w domu: sama fabuła zresztą nostalgicznie nawiązuje do pierwszych sezonów, gdy bohaterka stawiała pierwsze kroki w stolicy Francji. I to właśnie na tej nostalgii tkwi, według mnie, siła 5. sezonu „Emily...”. Widzimy, że bohaterka za czymś tęskni: za Stanami Zjednoczonymi, za Gabrielem, a może po prostu za cieniem dawnego życia? To myśli wszystkich nas, gloryfikujących bez końca „stare czasy” – a może właśnie, jak zresztą padło w jednym z odcinków: belle époque jest właśnie teraz?

Czy warto obejrzeć 5. sezon „Emily w Paryżu”?

Jeśli macie już za sobą poprzednie odsłony przygód Emily Cooper, zdecydowanie warto sięgnąć po ich kontynuację: nie tylko jako guilty pleasure, ale by zastanowić się nad takimi wątkami jak poczucie tożsamości, przynależności czy właśnie siła przyjaźni. Jestem pewna, że każdy z widzów odnajdzie na ekranie cząstkę siebie: choć może i trudno nam to przyznać, każdy i każda z nas ma w sobie cząstkę Emily: ambitnej, pracowitej, ale pełnej lęków; kochającej, ale chcącej chronić siebie. Wreszcie: nostalgicznej, ale z optymizmem i determinacją patrzącej w przyszłość.

5. sezon Emily w Paryżu recenzja
mat. prasowe
Reklama
Reklama
Reklama