Reklama

Magdalena Boczarska:

Zdiagnozowano u mnie w tym roku ADHD. Zaczęłam psychoedukację. To ważny moment, ale nie traktuję go jak manifestu – raczej coś, co przyszło naturalnie, w odpowiednim czasie. Długo czułam, że jest we mnie jakiś rodzaj wewnętrznego napięcia, którego nie potrafiłam nazwać. Zawsze byłam wrażliwa, czasem chaotyczna. Sądziłam, że taka po prostu jestem. Diagnoza okazała się raczej spokojnym uporządkowaniem tych elementów, a psychoedukacja dała mi narzędzia, które pomagają funkcjonować i być łagodniejszą wobec siebie. To nie tak, że nagle wszystko się zmienia, po prostu zaczynasz patrzeć na siebie z większym zrozumieniem.

Maja Chitro: O ADHD u dorosłych mówi się w zasadzie od niedawna…
I dlatego wiele osób nadal nie kojarzy go z dorosłością. Sama byłam zdziwiona, jak mało kobiet jest diagnozowanych. Często słyszy się też, że to modny temat, ale z mojego doświadczenia wynika coś zupełnie innego. Diagnoza pozwala nazwać to, co dotąd było mglistym przeczuciem, i przynosi to ulgę. Czujesz, że możesz wreszcie poskładać siebie z czułością, zamiast surowo oceniać. Otworzyło to w mojej głowie przestrzeń pozwalającą zajrzeć do swojego wnętrza z ciekawością, a nie z niepokojem.

Byłaś, jak to się ładnie określa, żywym dzieckiem?
Tak, byłam energiczna. Ale dopiero teraz rozumiem, że ADHD nie musi wyglądać jak obrazek z podręcznika. To nie tylko nadaktywność czy trudność w skupieniu. To też emocjonalność, rozpędzone myśli, skakanie między tematami, czasem trudność w domknięciu drobnych spraw. Najbardziej uderzyło mnie to, że można mieć ADHD, będąc jednocześnie osobą spokojną na zewnątrz. I dopiero z perspektywy dorosłej kobiety widzę, jak te puzzle układały się przez lata.

Jak?
Choćby prokrastynacja, która potrafi sparaliżować. Albo nadmiar emocji długo niemających ujścia. Wiele osób twórczych funkcjonuje podobnie – presja bodźców, bogaty świat wewnętrzny, intensywność przeżyć. Część z tych emocji znajduje spust w sztuce, ale część zostaje w środku i potrafi przytłoczyć. U mnie to często wyglądało tak, że zaczynałam pięć rzeczy naraz. Otwierałam jedną szafkę, kończyłam na reorganizacji całego mieszkania i oczywiście w połowie traciłam wątek.

Byłaś wcześniej na terapii?
Tak, przeszłam kilka procesów terapeutycznych. Każdy z nich był innym etapem. Terapia wiele mi ułożyła, pozwoliła zobaczyć, co niosę z sobą jako dorosła osoba. Kiedy później pojawiła się diagnoza ADHD, poczułam, że nie wywraca niczego do góry nogami, raczej domyka. Po czterdziestce odkrywanie nowych rzeczy o sobie nie jest ani późne, ani dramatyczne, to po prostu część drogi. I daje dużo ulgi, kiedy zaczynasz rozumieć nienazwane wcześniej mechanizmy.

Skoro nauczyłaś się z sobą żyć, co się wydarzyło, że pomyślałaś o diagnozie?
Chyba to, że spojrzałam trochę szerzej na rodzinne historie. Na to, jak różne doświadczenia przechodzą z pokolenia na pokolenie. W mojej rodzinie są obecne konsekwencje wojny i trudów tamtego czasu. Dopiero kiedy zostałam mamą pomyślałam, że to dobry moment, żeby przyjrzeć się temu głębiej. Nie dlatego, że coś było nie tak, ale chciałam być bardziej świadoma, nieść dalej jak najmniej niepotrzebnych obciążeń. Terapia zamknęła wiele tematów. A jeden impuls – książka polecona przez przyjaciółkę – sprawił, że poszłam na diagnozę. Testy potwierdziły ADHD i poczułam… spokój. Bo nagle okazało się, że mogę nauczyć się współpracować ze swoim „bałaganem”, a nie walczyć. I że taką też siebie lubię. Tej miłości uczę się codziennie.

Ale chyba nie zawsze jest tak łatwo.
Bywa różnie. Czasem jest przestrzeń, czasem wszystko gęstnieje. Są dni, kiedy mogę działać w lekkiej strukturze, i takie, kiedy trudno jest złapać oddech. To część procesu.

Magdalena Boczarska
Fot. Borys Synak

Kiedy więc w końcu odetchnęłaś?
Chyba wtedy, gdy zaczęłam przyznawać przed sobą, że jestem wrażliwa. A świat nie zawsze temu sprzyja. W naszym ostatnim wywiadzie rozmawiałyśmy o sytuacji na białoruskiej granicy – wtedy nikt nie wiedział, jak bardzo świat skręci w stronę niepokoju. Później przyszła wojna w Ukrainie, konflikt w Strefie Gazy. I to wszystko jako mama przeżywam intensywniej. Świat wymagający ciągłej czujności silnie wpływa na osoby, które głęboko czują. Uczę się patrzeć na to z dystansem, nie tracić jasności.

Nie boisz się o tym mówić.
Pochodzę z Krakowa, w mojej rodzinie jest obecna historia wojny, a także historia Żydów. Przez całe życie kochałam Izrael, mieszkają tam moi przyjaciele, którzy mają dziś ogromny problem, by odnaleźć się na nowo we własnej tożsamości. Po II wojnie światowej bardzo ważnym elementem było odbudowanie człowieczeństwa po Holokauście. A pamięć o ofiarach stała się jednostką oddzielającą dobro od zła. W tym, co wiąże się teraz z konfliktem palestyńsko-izraelskim, nie wolno zapomnieć o izraelskich ofiarach po terrorystycznej napaści Hamasu z 7 października 2023 roku. Ale dziś, po ponad dwóch latach, trudno nie zauważyć, że decyzje rządu Izraela noszą w sobie znamiona ludobójstwa na ludności palestyńskiej w Strefie Gazy. Nie chcę przy tym formułować prostych ocen. Mówię o tym, że świat stał się skomplikowany i pełny pęknięć, a my wszyscy – niezależnie, skąd pochodzimy – musimy poukładać nasze wartości na nowo. Jako mama zastanawiam się, jak tłumaczyć ten świat synowi. Staram się pokazywać mu jasność, nawet jeśli rzeczywistość bywa trudna.

George R.R. Martin napisał kiedyś: „Gdy mowa o jutrze, nie ma nic pewnego”…

I chyba chodzi właśnie o umiejętność odnalezienia się w niepewności. Czuję, że jestem teraz zawodowo w dobrym miejscu. Doceniam, że mogłam zrobić przerwę w filmie, wrócić do teatru, że mogę wybierać projekty bardziej świadomie. Jestem wdzięczna za długofalowe współprace reklamowe, które dają stabilność. Mam wokół siebie ludzi, na których mogę liczyć. I to jest ogromny komfort. Jednocześnie chciałabym być dla siebie łagodniejsza – bo osoby z ADHD potrafią być wobec siebie przesadnie surowe.

Zaczynasz to rozpoznawać. A nauczyłaś się wynagradzać siebie?
Uczę się. Na przykład, że warto czasami sprawić sobie drobną przyjemność albo – jeśli masz taką możliwość – rzucić wszystko i wyjechać, gdziekolwiek. Zrobić reset. Jeśli chodzi o podróże, nie mam wyrzutów sumienia. Najchętniej z bliskimi. Chwile spędzone razem, czas, są bezcenne. Uważam też, że powinnością aktora jest nieustanne inwestowanie w siebie od strony emocji, wrażeń, doświadczeń, inspiracji.

Skoro mówisz o powinnościach aktora, to jaka jest rola artysty w przestrzeni publicznej?
Bycie osobą publiczną to wielki przywilej. Jeśli czasami można dać coś od siebie światu albo opowiedzieć się po słusznej stronie i zabrać głos, to moim zdaniem warto. Z empatią, bez udawania eksperta. Kiedyś usłyszałam określenie, że to „bierny aktywizm”, nie zgadzam się. Jeśli choć jedna osoba poczuje dzięki temu wsparcie, że z jakimś poglądem na sprawę nie jest sama, ma to sens.

Magdalena Boczarska
Fot. Borys Synak

Ma to też swoją cenę.
Ale mam prawo zabrać głos i mówić o rzeczach palących. Nie jestem tylko aktorką, ale też mamą, żoną, partnerką, obywatelką, człowiekiem. I chcę spojrzeć sobie bez wstydu w oczy. I w oczy mojego dziecka. To moja walka o lepszą rzeczywistość dla niego.

Niczego nie żałujesz?
Nie. Ani w życiu, ani zawodowo. Świadomie wybieram role, wiedząc, że mój syn je kiedyś zobaczy. Podobnie myślę o moich działaniach społecznych – dziecko chłonie fakt, że mama i tata są aktorami na własnych zasadach. I bywa to zabawne. Zdarza się, że moja twarz pojawia się na billboardach. Dla synka jest to oczywiste do tego stopnia, że ostatnio zapytał kolegę w szkole, na którym budynku wisi jego mama. To pokazuje, że dziecięca perspektywa potrafi pięknie studzić emocje i prostować rzeczywistość.

Wspomniałaś o rolach – często pyta się aktorki, czy nie żałują ról i pokazywania ciała. Jakimś cudem te pytania nigdy nie docierają do aktorów

Kobiety często muszą się tłumaczyć z tego, z czego mężczyzn nikt nie rozlicza. W naszym domu rozumiemy specyfikę zawodu. Jeśli decyduję się na trudne sceny, to dlatego, że widzę sens w historii, którą opowiadam. Moje granice są wyraźne i wiem, jak o nie dbać.

Skoro mówimy o filmie – 30 stycznia premiera „Zapisków śmiertelnika”, onirycznego obrazu, w którym o trudnych tematach, choćby odchodzenia, opowiada się za pomocą mądrego, czarnego humoru. To historia mężczyzny – zdawałoby się – sukcesu, który jedzie nad morze, by popełnić samobójstwo. Grasz tam prokuratorkę.
Czekałam na tę premierę trzy lata! To mądry film. Delikatny, dowcipny, a jednocześnie odważnie poruszający temat śmierci, który w naszej kulturze jest zamiatany pod dywan. Lubię takie opowieści, które wzbudzają emocje, a jednocześnie oswajają trochę widza z tym, co trudne.

W filmie pojawiają się duchy…
Bardzo interesują mnie tradycje, rytuały, sposób, w jaki ludzie różnych kultur próbują opisywać to, czego nie da się uchwycić. Ktoś powiedział mi, że nieważne, w co się wierzy – ważne, żeby wierzyć. Duchowość jest mi bliska, ale nie w sensie dosłownych zjawisk. W naszych słowiańskich tradycjach pojawiało się przekonanie, że jesienią świat żywych i świat umarłych są bliżej siebie. To dla mnie ciekawa opowieść o tym, jak bardzo ludzie potrzebowali symboli, by poradzić sobie z lękiem przed przemijaniem.

To niejedyny film z Twoim udziałem wykorzystujący wierzenia i duchy. Jesienią 2026 roku do kin wejdzie inspirowany kaszubskim folklorem horror „Opi”.
Właśnie skończyliśmy do niego zdjęcia. W kulturze Słowian mówiło się, że dzieci w czepku urodzone (w nienaruszonych błonach płodowych – przyp. red.) zwiastują szczęście. Kaszubi z kolei uważali, że w czepku rodzi się opi – upiór. Najpierw więc czepek palono i ścierano, a potem podawano dziecku z mlekiem. Gdy maluchom wyrastały jedynki, wyrywano je i kazano im nosić na szyi. Po śmierci obcinano głowę, by opi nie mógł powstać z grobu, pukać do szyb i zabijać żywych. W latach 50. i 60. XX wieku wydało się to jednak Kaszubom zbyt drastyczne, więc obcinali tylko palec, po czym wrzucali go do kubka z kawą, którą później wypijała rodzina. W znacznej mierze jest to też film oparty na faktach… W „Opi” pojawią się trzy pokolenia kobiet i tylko cztery aktorki. Intymny, kobiecy obraz.

Ta intymność i kobiecość w scenariuszu sprawiły, że przyjęłaś propozycję roli od reżyserki Marty Giec?
Też, ale przede wszystkim energia Marty. Jej spojrzenie, wrażliwość. Poczułam, że chcę być częścią tej historii i jej filmowego debiutu. To intuicja, a ta rzadko mnie zawodzi.

Magdalena Boczarska
Fot. Borys Synak

A co w ogóle musi Cię zainteresować w filmie, żebyś chciała w nim grać?
Potrzebuję czuć, że bohaterka jest traktowana podmiotowo, że ma coś do przeżycia, nie jest tylko dodatkiem. Lubię, kiedy film ma warstwę, która zostaje z widzem dłużej. Choć sama rozrywka też ma w sobie ogromną wartość – śmiech, oddech, oderwanie od codzienności to także misja. Aktorów, jeszcze przed wojną, nazywano komediantami. Ostatnio mój syn zapytał: „Idziesz znów do swojej pracy, w której się tak wygłupiasz?”. A ja się przejmuję, analizuję…

Często to robisz?
Niestety tak. Od dziecka byłam uczona samodzielności, odpowiedzialności, dlatego dziś uczę się, że mogę czasem prosić o pomoc. Że nie muszę sama ogarniać wszystkiego.

Długo Ci zajęło nauczenie się odpuszczania w relacji?
Niedawno zaczęłam.

Coś pękło?
Nie, to naturalny proces. Urodziłam dziecko, stworzyłam ognisko, wsadziłam ten wagon na tory i pozwoliłam mu jechać. I czasami tylko zerkam, czy jedzie w dobrym kierunku.

Twoja diagnoza była pomocna w tych kwestiach?
Wiesz, że tak? Bo potrafię dziś powiedzieć: „Przepraszam, w ogóle tak nie myślę, nie chcę się kłócić. To nie ja, tylko moje ADHD”, więc ta świadomość dużo zmienia.

A dużo się kłócisz?
Mało, ale jeśli już, to na zabój! Na szczęście krótko i potem szybko się godzę.

Na koniec, podsumowując tę rozmowę – jak nie zatracać zdolności do odczuwania uroków świata? Bo mimo że żyjemy w niespokojnych czasach, świat jest piękny.
Mój syn mnie tego uczy. Dzieci zachwycają się codziennością, każdą drobnostką. I ta umiejętność jest zaraźliwa. Staram się ją w sobie pielęgnować.

To perspektywa Magdy-mamy. A Twoja osobista?
Mamy z Mateuszem rytuał – co wieczór opowiadamy sobie jedną dobrą rzecz, która wydarzyła się w ciągu dnia. Nawet jeśli to jest coś malutkiego: spacer czy kawa wypita w spokoju. Nauczyłam się zasypiać z czymś pozytywnym, nie z napięciem. I nie chodzi o to, żeby każdy dzień był produktywny, bo nie da się go zawsze przeżyć na sto procent. Czasem leżysz pod kocem, zmęczona, z nieumytymi naczyniami w kuchni – i to też jest w porządku. Można wtedy powiedzieć sobie: „To też było ekstra. Dobrze, że dałam sobie do tego prawo”.

Magdalena Boczarska
Fot. Borys Synak
Reklama
Reklama
Reklama