Jędrzej Hycnar: „Aktorstwo wypełnia moją 'starą duszę'” [WYWIAD]
Jego nazwisko jest obecnie odmieniane w polskich mediach i środowisku artystycznym przez niemal wszystkie przypadki. Zagrał w 2. części kultowego filmu Juliusza Machulskiego „Vinci”, a za rolę w „Napadzie” nominowany był do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. Niebawem zobaczymy go zaś w 2. sezonie uwielbianego serialu „1670” . Z Jędrzejem Hycnarem rozmawiamy o aktorskich wyzwaniach, nowych gatunkach, planach na przyszłość i ... Jamesie Deanie.

Gabriela Cąber, ELLE.pl: Wspominałeś w innych wywiadach, że w pewien sposób „wywróżyłeś” albo zamanifestowałeś sobie rolę w 2. części „Vinci”. Gdy to się już spełniło, czy towarzyszyła Ci bardziej ekscytacja związana z udziałem w filmie, czy jednak przeważała presja?
Jędrzej Hycnar: Nie czułem większej presji w tym projekcie. Od początku panowała naprawdę przyjazna atmosfera, którą tworzył Julek (Juliusz Machulski – przyp. red.). Oprócz tego, że wszyscy byliśmy na równi – zarówno ta „pierwsza liga” wspaniałych polskich aktorów i aktorek, jak i my, młodzi – to tworzyliśmy przestrzeń luzu i wsparcia. I wydaje mi się, że właśnie z tego luzu coś się „wykluwało”.
Od początku czułem wsparcie, zwłaszcza ze strony Julka, który jest człowiekiem z uśmiechem nieschodzącym z twarzy. Na planie jedyną stresującą rzeczą, z której żartowałem razem z Piotrkiem Witkowskim, było to, że momentami głupio nam było stawać przed Robertem (Więckiewiczem – przyp. red.) i krzyczeć do niego „dziadku”. To była raczej taka „sztafeta pokoleń”, drobne bitewki zapisane w scenariuszu, które trzeba było „wygrać”. Bywało to niezręczne, ale poza tym projekt był pełen uśmiechu i wzajemnego wsparcia.
Sama obsada – to, że udało się skrzyknąć tylu wspaniałych aktorów – świadczy o tym, że chcieli wrócić do tytułu, z którym mieli dobre wspomnienia. Wielu z nich musiało odłożyć inne plany na bok. Dlatego od początku nie czułem presji, bo Julek zakładał, że nie chodzi o to, by film był lepszy od pierwszej części albo się z nią równał. To miała być opowieść z przymrużeniem oka, jeszcze większym niż 20 lat temu. I wydaje mi się, że to widać na ekranie.
Trochę wyprzedziłeś moje kolejne pytanie. Chciałam zapytać Cię o to, jak wyglądały relacje na planie – bo w filmie rywalizują ze sobą niejako dwa pokolenia złodziei. A jak jest w branży aktorskiej? Czy bardziej czujesz atmosferę nauki i luzu, taką, jak na planie „Vinci 2”? Czy jednak spotykasz się z przejawami rywalizacji, tej „sztafety pokoleń”, o której wspomniałeś, ale tym razem „na serio”?
Każdy człowiek na świecie jest inny i to widać w tej pracy. Oczywiście zdarzają się momenty, kiedy ktoś próbuje zaznaczyć hierarchię, ale na szczęście są one rzadkie. W większości przypadków, zwłaszcza wśród aktorów, których ja osobiście cenię, dominuje partnerstwo. Widać świadomość, że samemu nie da się „ugrać” wszystkiego i że partner po drugiej stronie – ta para oczu – jest bardzo ważna, niezależnie od tego, ile ról mamy na koncie. Skłaniam się więc ku temu, że znaczna większość jest po tej „dobrej” stronie mocy.
To dobrze słyszeć, szczególnie, że i Ty masz już wiele ról na koncie: między innymi w głośnym filmie Michała Gazdy „Napad”. To także kryminał. Czym różnił się proces przygotowania do roli Cienia i do roli Kacpra? Sam mówiłeś, że „Napad” był bardziej dramatem psychologicznym z kryminalną historią w tle, a „Vinci 2” nie skupia się aż tak bardzo na aspekcie psychiki i konstrukcji postaci.
To jest niesamowite, że można brać udział w tak różnych projektach – z jednej strony: komedia kryminalna z przymrużeniem oka, czyli sequel „Vinci”, a z drugiej dramat psychologiczny, który także jest kryminałem – „Napad”.
Tak samo jak różnią się te gatunki, tak różni się budowanie roli. Przygotowania były zupełnie inne, głównie dlatego, że wymiar ról również był inny. W „Vinci 2” grałem postać drugoplanową – może nie epizodyczną, ale jednak mniej rozbudowaną. W takich sytuacjach trzeba postawić na mocne, wyraziste środki, by bohater zapadł widzowi w pamięć w stosunkowo krótkim czasie ekranowym.
Kacper z „Napadu” to zaś inna historia – dla mnie przygotowanie do tej roli było psychologiczną przeprawą, próbą zrozumienia tego, co kierowało postacią. To dwa zupełnie różne podejścia: z jednej strony budowanie kręgosłupa moralnego i przeszłości bohatera, z drugiej – mocne osadzenie postaci na ekranie.
Przy „Napadzie” dużą rolę odegrała też inspiracja muzyczna – tworzyłem playlistę emocjonalną dla postaci, co często robię przy większych rolach. Tam dodatkowo doszedł kontekst historyczny lat 90., w który musiałem się „wczuć”. Na szczęście pomogli mi w tym Olaf Lubaszenko i Michał Gazda, którzy opowiedzieli o czasach, których sam pamiętać nie mogłem.
Media często porównują Cię do Jamesa Deana. Internauci piszą z kolei, że „gdy tylko pojawiasz się na ekranie, kradniesz (nomen omen!) całą uwagę”. Jakie masz podejście do tego typu porównań?
Wydaje mi się, że nigdy do nich nie dążyłem. James Dean nie był moją inspiracją. Oczywiście bardzo go cenię, ciekawił mnie jego życiorys – gdy byłem jeszcze przed szkołą teatralną i w trakcie studiów. Ale nigdy nie próbowałem się na nim wzorować ani na niego stylizować.
Gdy na trzecim roku w Akademii Teatralnej zagrałem Marka Hłaskę (w serialu TVP „Osiecka” – przyp. red.), coś się w tej materii wydarzyło. Tak jak Hłaskę porównywano do Jamesa Deana, tak i mnie zaczęto do niego porównywać. Rozumiem te skojarzenia, choć czuję, że jestem zupełnie innym człowiekiem.
Tryb outsidera był mi co prawda bliski przez pewien czas – szczególnie w trakcie studiów. Potem się to zmieniło, pojawiło się we mnie więcej otwartości. Mimo to temat wraca i trochę nawet mnie śmieszy, bo niemal za każdym razem odpowiadam na pytania o Deana.
Co ciekawe, Kuba Zalasa, reżyser po krakowskiej szkole teatralnej, wymyślił spektakl, w którym będę mógł się zmierzyć z tym pierwowzorem. W Teatrze Solskiego w Tarnowie w sezonie 2026/2027 najprawdopodobniej przygotujemy spektakl na podstawie prozy Steinbecka i filmu Elii Kazana „Na wschód od Edenu”, gdzie James Dean grał jedną z głównych ról. Jest taki pomysł, że na scenie będę się również konfrontował z postrzeganiem mnie jako „polskiego Jamesa Deana”.
To bardzo ciekawe: może się okazać, że wtedy nastąpi swego rodzaju „odczarowanie” i widzowie zmienią swoje postrzeganie Ciebie jako „polskiego Deana” . Jeśli wejdziesz w tę rolę „jeden do jednego”, to może być niepowtarzalne doświadczenie. Nie wiem, czy tego Ci życzyć?
Tak, myślę, że to ciekawe zjawisko. My – jako społeczeństwo – poszukujemy lokalnych bohaterów. Chcemy odnaleźć wśród swoich wielkich, ale też tych, których brakuje. To pewna chęć tworzenia własnego „królestwa” w świecie, w którym żyjemy.
Wydaje mi się, że dlatego pojawiła się potrzeba, bym był tym drugim Jamesem Deanem – dla ludzi, dla prasy. Choć sam nim nie jestem, czasami lubię poudawać, że tak jest.
Po „Napadzie” wiele osób zaczęło się do mnie odzywać, mówiąc, że zobaczyli mnie w zupełnie nowym świetle. Wtedy ten James Dean się nieco „zdezaktualizował”. Teraz co kilka miesięcy słyszę kolejne nazwisko, do którego ktoś mnie porównuje – często takie, którego nawet nie znam. To pokazuje, że to bardzo płynne. Bardziej chodzi o społeczną potrzebę porównań niż o rzeczywiste podobieństwo.
Wspominałeś też o sobie, że masz „starą duszę”. Co ciekawe, przeczytałam również, że ktoś określił Cię jako aktora o „przedwojennej urodzie”. Czy ta Twoja wrażliwość i sentyment do dawnych czasów w jakiś sposób wpływają na role, które wybierasz? Lata 90. nie są aż tak odległe, ale też mają swój klimat, który wraca. Panuje moda na lata 90., na PRL. Czy to Cię przyciąga?
Powiem tak: mając 28 lat, nie mam takiej możliwości, by „wybierać” sobie role. Może dwóch aktorów w Polsce w tym wieku może sobie na to pozwolić (śmiech) – i może raz czy dwa zdarzyło mi się odmówić. Ale generalnie wybór nie do końca zależy od preferencji.
Czy jest zatem coś, co Cię pociąga w historiach osadzonych poza współczesnością?
Najważniejsze jest to, czy dana opowieść mnie „bierze”. Patrzę, czy historia mnie interesuje i czy postać jest dla mnie wyzwaniem. To też mój zawód – więc oceniam również, czy mogę z tego zarobić na życie i utrzymanie najbliższych.
Myślę więc, że moje wybory zależą od historii i bohatera, którego mam zagrać. Nie przywiązuję aż tak ogromnej wagi do czasu akcji. Co więcej, ta różnorodność czasowa jest dla mnie fantastyczna. W zeszłym roku udało mi się zagrać w Napadzie, którego akcja toczy się w latach 90. Zrobiłem film „Vinci 2”, za chwilę wychodzi serial „Profilerka”. Teraz pracuję bardziej w klimacie lat 70, a nawet w XVII wieku: już oficjalnie mogę potwierdzić, że pojawię się w 2. sezonie serialu Netflixa „1670”. I to właśnie ten „płodozmian czasów” – możliwość przenoszenia się w różne momenty historii – w jakiś sposób wypełnia moją „starą duszę”.
Chcesz zobaczyć tę treść?
Aby wyświetlić tę treść, potrzebujemy Twojej zgody, aby Instagram i jego niezbędne cele mogły załadować treści na tej stronie.
Zagrałeś ostatnio w aż trzech kryminałach. Skąd, Twoim zdaniem, taki fenomen kryminału w Polsce? To gatunek, który ma wiele odcieni – czy Twoim zdaniem odpowiada on na jakąś szczególną potrzebę widzów?
Nie mam tu żadnej naukowej teorii, ale wydaje mi się, że to zjawisko globalne. W serialach międzynarodowych, obok mocno rozwijających się wątków sci-fi, psychologicznych dramatów czy oryginalnych scenariuszy, kryminały nadal mają się świetnie. To jest światowa tendencja.
A Polacy? Może potrzebujemy tego dreszczyku emocji. Może chcemy poczuć się mądrzejsi, rozwiązując zagadkę szybciej niż bohaterowie. Może chodzi o to, by zobaczyć, że zło jest trudne i straszne, ale jednak dobro w jakiś sposób zwycięża.
Jest pewnie kilka powodów... Poza tym mamy w Polsce tradycję kryminału – ostatnio, przygotowując się do jednej z ról, nadrabiałem m.in. „Kobrę”. To też pokazuje, że ten gatunek od dawna był nam bliski.
A jeśli chodzi o Twoje własne preferencje czy marzenia – masz plan, by realizować się w czymś zupełnie innym: nowym gatunku albo w innej formie artystycznej?
Na przyszły rok planuję dwie produkcje teatralne. Jedną w teatrze w Tarnowie, a drugiej jeszcze nie mogę zdradzić. To będzie zupełnie nowe zadanie, w którym – powiedzmy – będę miał sporo do powiedzenia.
Po raz pierwszy w życiu zrobiłem też dubbing do gry. Zostało mi jeszcze około tysiąca kwestii, bo dziesięć tysięcy już nagrałem. Premiera gry odbędzie się w przyszłym roku. Nie mogę zdradzić szczegółów, ale wiem tyle, że to fascynujące doświadczenie. Tak wyobrażałem sobie ten zawód – że będę mógł próbować różnych form.
Śpiewać raczej nie będę, bo nie potrafię (śmiech). Ale faktycznie pracy jest ostatnio bardzo dużo i skupiam się na tym, by „obskoczyć” wszystkie zawodowe zadania. A prywatnie – odkryłem nową pasję. Jestem fanem gry w padla. To mój sposób na odpoczynek.
Ten rok był bardzo intensywny, następny też taki będzie. Trzymajcie kciuki (śmiech). Zresztą może niepotrzebnie mówiłem kiedyś o marzeniach, bo po zakończeniu „Vinci 2” ponownie zdarzyła się sytuacja, że w wywiadzie wymieniłem twórcę, z którym chciałbym pracować – i to się spełniło... Dlatego wolę być ostrożny (śmiech).
Cieszę się, że moje chęci i myśli potrafią się realizować – trochę dzięki pracy, trochę dzięki ludziom wokół mnie, a może i przypadkowi.
Brzmi to wszystko jak spełnienie marzeń, ale… co daje Ci balans i odpoczynek? Czy w Twoim słowniku w ogóle są te słowa w najbliższych miesiącach?
Wydaje mi się, że nawet w szalonej codzienności, którą niesie ten zawód, da się odnaleźć spokój wewnętrzny, co dzieje się głównie dzięki moim bliskim i ich wsparciu.
I tego właśnie Ci życzę na kolejne miesiące.
Jędrzej Hycnar – absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie, pochodzi z Tarnowa, gdzie rozpoczął karierę w Teatrze im. Ludwika Solskiego. Aktor filmowy, telewizyjny, teatralny i dubbingowy. Zadebiutował w serialu TVP „Ludzie i Bogowie”. W 2020 roku wystąpił w serialach „Żywioły Saszy – Ogień”, „Osiecka” i „Kontrola”. Laureat Nagrody Róży za debiut w Teatrze Polskiego Radia. Nominowany do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego 2024 za rolę w filmie „Napad”. Uważany za jeden z największych talentów młodego pokolenia.

