Reklama

Milan Kundera w „Żarcie” pisał, że wszystkie przełomowe sytuacje w życiu są bezpowrotne i żeby być pełnym człowiekiem, trzeba przejść przez tę bezpowrotność z całą świadomością, wypić ją do dna, bez oszustwa, bez udawania, że się jej nie widzi. Wasz festiwal Break in Classic można tłumaczyć jako pewien przełom, choć można mu nadać wiele definicji. W swoich życiach byliście gotowi na przełomy?

JAKUB JÓZEF ORLIŃSKI: Myślę, że jesteśmy książkowym przykładem przełamywania w zasadzie wszystkiego. Świadczą o tym drogi naszych karier, wspólnie i osobno. Dlatego Break in Classic to nie jest przypadek. Użyliśmy słowa „break”, by się nim bawić, wykorzystywać w wielu znaczeniach. I może nie powiedziałbym, że ze swojej strony od zawsze byłem gotowy na przełamywanie, ale ja po prostu kocham to, co robię. Żyję pasją, która prowadzi mnie w takie miejsca, do których dotąd albo nikt nie zajrzał, albo w których nikt niczego jeszcze nie zrobił. Więc czy byłem gotowy na przełomy? Nie wiem. Za to podążałem świadomie swoją drogą.

ALEKSANDER DĘBICZ: Przełom kojarzy mi się jednocześnie z jakąś cezurą, czymś nagłym, zmieniającym rzeczywistość. A wydaje mi się, że Jakub i ja realizujemy nasze pomysły stopniowo. Nie przypominam sobie przełomowego momentu, który sprawił, że zmieniłem kurs ścieżki artystycznej. Bo my tak naprawdę wracamy do przeszłości, naturalnych zjawisk, które kiedyś nie wywoływały konsternacji, a dziś, niestety, czasami wywołują.

JAKUB: To ważne, bo często pytają mnie, czy chciałem zmieniać muzykę klasyczną. Nigdy w życiu nie miałem takiego planu, bo ja klasykę kocham za to, czym jest. Dlatego w nią wszedłem. Jednocześnie żyję w XXI wieku, używam wszystkich dostępnych rozwiązań technologicznych. Dlaczego więc muzyka klasyczna nie mogłaby żyć nowym życiem? Nie chodzi o to, żeby ją zmieniać, ale dmuchnąć wiatr w żagle.

Chodzi o inny język opowiadania, wykorzystywania jej?

ALEKSANDER: Trochę tak. Wielokrotnie spotykałem się z sytuacją, gdy po koncercie ktoś podchodził z gratulacjami i zaczynał od tłumaczenia, że się nie zna. Odpowiadam wtedy zawsze, że nie oczekuję, żeby mój słuchacz się znał, proszę, by opowiedział o swoich emocjach, doświadczeniu. Wszyscy chętnie rozmawiają o filmach, niezależnie od tego, czy się na nich znają, czy nie. Dyskutują na przemian o kinie rozrywkowym i artystycznym. Dlaczego więc nie mogłoby tak być z muzyką? Dlatego chcemy ten świat odczarować. Wystarczy przyjść i posłuchać. Doświadczyliśmy tego, że nawet gdy gramy koncerty hardcorowo klasyczne, bez żadnych improwizacji, spotykamy się ze zrozumieniem młodych ludzi. Oni to czują.

JAKUB: Ludzie są zaintrygowani.

ALEKSANDER: Bo są wrażliwi. Tylko wielu w to nie wierzy. Czasami przez niepotrzebnie narzucane, odstraszające konwenanse zniechęca się ludzi do przeżycia czegoś głębszego. Choć niektóre zasady są słuszne. Na requiem Mozarta warto pójść jednak ubranym elegancko. Z kolei Henry Purcell pisał poważne dzieła, ale stworzył też „Strike the Viol”, które wykorzystaliśmy na „LetsBaRock”. To tak, jakby porównać „Aż poleje się krew” Paula Thomasa Andersona z jego „Licorice Pizza”.

JAKUB: Albo „Listę Schindlera” z „Parkiem Jurajskim” – oba te filmy wyreżyserował Steven Spielberg.

Z czego Waszym zdaniem wynika ten strach ludzi?

ALEKSANDER: Choćby z tego, że wciąż panuje przekonanie, że należy mieć przynajmniej podstawowe wykształcenie muzyczne, żeby się w ogóle odezwać na temat muzyki. Zmienia się to powoli choćby w sztukach plastycznych, bo ludzie coraz chętniej chodzą do galerii i wyrażają swoje opinie. Człowiek wyrabia się przez słuchanie, oglądanie.

JAKUB: To kwestia otwartości. Edukacja mogłaby zmienić dużo – i nie chodzi o to, że nagle wszyscy mają chodzić do szkół muzycznych. Ale pamiętam, jak wielką wartością było pójście z klasą do teatru czy muzeum albo opery. Na początku niczego się nie rozumie, nie masz pojęcia, co widzisz. Jednak to wyrabia otwartość i nawyki, a pewnego dnia cię zaciekawi. A ramy są potrzebne, właśnie podczas wysłuchiwania requiem czy Stabat Mater. Jednak jeśli ktoś chce klaskać między pieśniami cyklu czy częściami, niech klaszcze. Mnie to nie przeszkadza. Choć znam takich, którzy, gdy ktoś z publiczności wyciągnie telefon czy choćby z sali dobiegną jakieś szmery, schodzą ze sceny. Za to mnie, gdy gram koncert, a światło zostanie skierowane na jakąś osobę z publiczności, czasem się zdarza zauważyć, że ona np. śpi. Teraz mnie to bawi, ale gdy zaczynałem karierę, drażniło mnie i stresowało. Wydawało mi się, że nudzę ludzi. Wkrótce jednak zauważyłem, że gdy ja zamykam oczy, słuchając kogoś, odpływam. I jest to najwyższy poziom ekstazy. Jestem spokojny, a muzyka wysyła mnie w inny świat. Najbardziej odczuwam wtedy emocje. Dziś, gdy na widowni widzę taką osobę, myślę: „Ale jej zrobiłem wieczór!”.

A co Wy właściwie widzicie ze sceny?

ALEKSANDER: To zależy od miejsca, w jakim występuję. Czasami oświetlenie jest ustawione w taki sposób, że nikogo nie widać. Siedzę też bokiem do publiczności, obserwuję ją głównie wtedy, gdy się kłaniam lub do niej zwracam. Bardziej więc słyszę publiczność, odczuwam ją.

JAKUB: Zdarzają się koncerty, podczas których podchodzę do każdego personalnie. Podczas naszych występów promujących płytę „LetsBaRock” oświetlenie pozwalało spojrzeć na ludzi, włączyć ich w interakcję. Ale wiem, że nikt ze słuchaczy nie lubi zbyt mocnego, przeszywającego go wzroku, dlatego robię wszystko, by ludzie, gdy na nich patrzę, nie poczuli się nigdy, jakbym czegoś od nich wymagał. Nie chcę nikogo stresować. Zdaję sobie sprawę ze scenicznej charyzmy. Dzięki tej energii ludzie bawią się dobrze, przeżywają z nami głębokie
chwile, bo mimo ich przymkniętych oczu, wiem, że są ze mną. Właśnie dzięki tej energii, która przyciąga. Lubię więc angażować słuchaczy, patrzeć na nich, ale nie wywieram presji. To ma być przyjemne doświadczenie. Czasem może mniej. Wszystko ma być jednak kwestią muzyki, nie mojej osoby. Zdarza się, że w operze światła są ustawione tak, że nie widać nikogo. Uwielbiam to. W granej przeze mnie operze „Orfeusz i Eurydyka” pojawiają się sceny dramaturgicznie trudne i ciężkie do uniesienia. Ta czwarta ściana, otwarta, pomaga w tej roli.
Patrząc na to z drugiej perspektywy – a więc widowni – na takie koncerty najlepiej chodzić ze znajomymi. Nie ma wtedy ciśnienia, jesteście w tym razem. Po to m.in. zrobiliśmy nasz festiwal.

Gdy widzowie zamykają oczy, wiemy, że są z nami.

Kto wpadł na pomysł nazwy „Break in Classic” – skazy, pęknięcia, przełomu, przerwy?

ALEKSANDER: Kryje się za nią wiele znaczeń: przerwa, przełamanie… A jednocześnie jest to nawiązanie do breakdance’u.

JAKUB: Dlatego ta nazwa z nami zarezonowała, daje pole do interpretacji, a tym samym zaprasza szerokie grono potencjalnych odbiorców. Chcę, żeby ludzie mówili: „ Jedziemy na Breake’a”. Po prostu.

Jak wyglądał dobór artystów, których zaprosiliście jako dyrektorzy artystyczni? Wśród nich jest klarnecista David Orlowsky, wokalistka Elina Duni, Atom String Quartet. No i Wy.

JAKUB: Wszyscy są niezwykle charyzmatyczni. Flecistka Lucie Horsch robi na mnie wielkie wrażenie – to młoda dziewczyna, która gra muzykę dawną, a robi to tak, że czujesz się, jakbyś słuchała współczesnych brzmień. Jest to bardzo pociągające, chcesz w tym brać udział.

ALEKSANDER: Poza tym mieliśmy konkretne kryterium: z jednej strony muzycy na światowym poziomie, wybitni interpretatorzy klasyki, a jednocześnie muzycy otwarci, eksperymentujący, odważni, niebojący się flirtów z różnymi gatunkami, ale nie przekraczający przy tym granicy dobrego smaku.

Jak nie przekroczyć tej granicy dobrego smaku?

ALEKSANDER: Trudne pytanie, bo dobry smak jest kwestią gustu. Ale to, co istotne, to by nie wypaczać znaczenia oryginału. I nie spłycać muzyki. Ważne, by była wyrafinowana. Dlatego zaprosiliśmy Elinę Duni i Roba Lufta, niezwykłych muzyków jazzowych. Poza tym ciężko na to pracujemy.

JAKUB: Ludziom wydaje się, że w pewnym momencie wszystko przychodzi samo. Ale to nieprawda. Żaden artysta nie może myśleć „Stworzyłem dzieło i niech się teraz dzieje”. To tak nie działa. A często takie myślenie dominuje w moim pokoleniu – że kiedy masz agenta albo wygrałeś konkurs, wystąpisz już wszędzie. Mam świetnego agenta, a mimo to jestem cały czas przy komputerze. Chcę dokonać kolejnych rzeczy, więc się staram, by nie stracić pasji, głodu artystycznego.

Wy się bardzo dobrze uzupełniacie i dogadujecie…

ALEKSANDER: Bo uwielbiamy stan ekscytacji, on nas napędza. Wynika z tego głodu artystycznego, sztuki, jaką robimy.

JAKUB: Jesteśmy też pracowici i zmotywowani. Poza tym uwielbiamy improwizować. Nie tylko muzycznie, ale i sytuacyjnie. Chcemy być zaskakiwani, działać na żywo. I autentycznie. Ten głód pozostawia nas w stanie ciągłej motywacji.

ALEKSANDER: Ostatnio uświadomiłem sobie, że trzeba też polubić porażki. Bo to proces, nieodzowny element sukcesów. Trzeba ich też trochę zaliczyć.

JAKUB: My zaliczyliśmy. Jedne mniej, inne bardziej bolesne. Po porażce zawsze pojawia się plan B, C, D. Bo z nimi trzeba się oswoić podobnie jak ze stresem, który potrafi działać motywacyjnie. Jest takie powiedzenie: „Trzymaj przyjaciół blisko, ale wrogów bliżej”. Sprawdza się w tym przypadku.

Alicja Lesiak
Alicja Lesiak

No i jak ten stres oswajasz?

JAKUB: Gdy jeszcze nie potrafiłem go opanować, mój oddech stawał się płytki, nogi miękkie, głos się chwiał. Czułem suchość w ustach. Zaczynałem więc z tym obcować, ćwiczyć – a im więcej ćwiczysz, tym większą masz pewność siebie, świadomość ciała. Musisz siebie znać. Dziś czuję się komfortowo z tym, co robię, mimo wielu stresujących sytuacji, bo one ciągle się pojawiają. Podobno stres, po którym następuje sukces, wzmacnia człowieka. Seria porażek z kolei może go zniszczyć. Trzeba być gotowym, żeby tego uniknąć. Znam wielu artystów, którzy nigdy sobie nie poradzili ze stresem. Musieli zmienić zawód, choć ich głosy lub gra na instrumencie były fenomenalne. Musisz mieć predyspozycje, by wykonywać ten zawód. I pamiętać, że stres na zawsze pozostanie jego częścią.

Alku, napisałeś siedmioczęściową kompozycję „Unity”, która wybrzmiała na zakończenie prezydencji Polski przy Radzie Unii Europejskiej.

ALEKSANDER: To wielkie wyróżnienie. Uważam, że Europejczykom brakuje wspólnej, pozytywnej emocji. Coraz częściej zdarzają się te negatywne. Politycznie, gospodarczo jest lepiej lub gorzej, ale wciąż brakuje tej emocji. Mój utwór miał podkreślić, że różni ludzie, jak wybitni soliści o odmiennych osobowościach, których zaprosiłem do projektu, mogą stworzyć jedność. To moja metafora ideału Unii. Dbajmy jako kraje o nasze odrębne interesy i kultury, ale twórzmy wspólnie coś wyjątkowego.

W jakiej kondycji jest dziś polska muzyka klasyczna?

JAKUB: W całkiem dobrej mimo tego, co się mówi. Ile razy słyszałem już, że opera umiera. I dotąd nie umarła. Mamy niesamowite wsparcie różnych instytucji, fajne miejsca, w których możemy grać we Wrocławiu, w Katowicach, Warszawie, Gdańsku, Szczecinie. Ludzie przychodzą na koncerty, są ciekawi. Wśród nich ci bardzo młodzi. Filharmonia, opera czy teatr stają się cool na piątkowe, wieczorne wyjście. Wraca moda na kulturę. Nowe Muzeum Sztuki Współczesnej fajnie wrzucić na Instagram. W tym kontekście muzyka klasyczna jest w dobrym miejscu.

ALEKSANDER: Polska ma naprawdę wybitnych muzyków.

JAKUB: Obyśmy tylko bardziej w siebie wierzyli.

Reklama
Reklama
Reklama