Jakub Gierszał: „Miłość jest siłą napędową świata. Zawsze to czułem, tylko czasami człowiek o tym w trakcie zapomina” [WYWIAD]
Jaki jest naprawdę Jakub Gierszał? Ważniejsze pytanie brzmi: jakim jest aktorem? Przestrzeń, którą wokół siebie stworzył służy procesowi artystycznemu. Bo Kuba dziś nie tylko wciela się w role, lecz także buduje nowe światy.

Zbyszek Cybulski jak żywy – pomyślałam co najmniej kilka razy podczas naszej sesji zdjęciowej. Inspiruje Cię polskie kino? Wychowałeś się na nim?
JAKUB GIERSZAŁ: Tak i nie, bo jestem w pewnym sensie dzieckiem Niemiec. Wiem, jak to brzmi, ale tam się wychowywałem. I zauważyłem, że niemiecka kultura ma wielki kompleks Ameryki.
Kiedy to poczułeś?
Jakiś czas temu, gdy zacząłem grać i w Polsce, i w Niemczech. Z perspektywy wszystko widać lepiej. Dlatego jeśli miałbym odpowiedzieć na twoje pytanie, wychowywałem się właściwie na kinie i telewizji amerykańskiej. To był mój początek. Polskie kino nadrobiłem, gdy zacząłem interesować się filmem, ale jeszcze kilka rzeczy mi zostało. Widziałem za to niemal wszystkie obrazy Zbyszka Cybulskiego. Gdy byłem studentem szkoły teatralnej (Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie – przyp. red.), wybierałem sobie ulubionych aktorów, którzy zapisali się w historii. Prześledziłem tak m.in. twórczość Cybulskiego, Deana, Pacino, czytałem wywiady, biografie, oglądałem filmy.

Od Cybulskiego do Deana niedaleko – w końcu aktora nazywano polskim Jamesem Deanem.
Zgadza się. Przecież Scorsese i DiCaprio jeszcze odwołują się do „Popiołu i diamentu” Wajdy – do starej polskiej szkoły filmu. Nie dziwię się, bo miała w sobie coś magicznego.
Co to znaczy?
Myślę, że zespoły filmowe były wówczas konglomeratem twórczych ludzi, zapewniały jakąś formę bezpieczeństwa dla ich pracy – może przesadą byłoby powiedzieć, że panowała atmosfera rodzinna, ale na pewno był to rodzaj wymiany intelektualno- artystycznej na poziomie osobistym. Z o wiele mniej korporacyjnymi strukturami niż te, na których dziś opiera się kino, ale nie tylko. To były wspaniałe warunki do pracy. No i istniał wróg polityczny, przeciw któremu się tworzyło. My kontra oni. Morgenstern, Has… To gwarantuje napęd do poszukiwań. Dziś wszystko wygląda już inaczej.
Chcesz powiedzieć, że teraz, kiedy wchodzisz na plan, nie ma tej magii?
Nie, plan to zawsze magiczny czas, ale w dzisiejszym świecie przeważa liczba projektów nastawionych na tzw. content. To słowo nawet w filmie staje się dziś dominujące.
I jak wiemy, potrafi zabić sztukę wszelaką. Choć nie musi.
Tak jak wąskie postrzeganie. Idee, o których modnie jest terazopowiadać, mają wartość, ale krótkoterminową. Społeczeństwo się zmienia i tak już będzie. To dobrze. Ale sprawia to, że część historii przestaje być po kilku latach aktualna. A egzystencjalne filmy tamtych czasów opisywały coś większego – jaki jest sens istnienia, czym jest miłość, złamane serce. I brały to na warsztat.
No to czym jest miłość?
Miłość jest siłą napędową świata. Zawsze to czułem, tylko czasami człowiek o tym w trakcie zapomina.
A jak Ty kochasz?
Życie?
Może być życie.
Podobno ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy wybierają niekochanie, bo nie chcą przeżywać zawodu miłosnego, i tych, którzy powiedzą, że mimo bólu było warto. Należę do tej drugiej grupy. Dobrze jest mieć otwarte serce, bo mam wrażenie, że wtedy ci, którzy mają inaczej, koniec końców odbiją się od ciebie. Wierzę w to i się tego trzymam, choć życie potrafi być brutalne. To znaczy ludzie w życiu. I potem trzeba się zregenerować, poukładać to w sobie. W języku niemieckim jest takie słowo „urvertrauen” – pierwotne zaufanie do świata. Dzieci je mają – takie nieograniczone, że świat jest otwarty, wspaniały. Staram się to pielęgnować, bo szybko można zgorzknieć. Albo zapomnieć, po co to wszystko.

Dzieci mają to do siebie, że również się buntują. Ale buntownikiem w kinie nazywano też Cybulskiego, od którego zaczęliśmy – zapracował sobie na to w „Pociągu”, „Końcu nocy” czy „Popiele i diamencie”. W Tobie i Twojej karierze też od początku szukano rebelianta – od tego się zresztą zaczęło: „Wszystko, co kocham”, „Sala samobójców”. Te obrazy ustawiły Twój bardzo konkretny publiczny profil. Bunt, którego w Tobie szukano, był prawdziwy?
Nie był. Wiele rzeczy, których się we mnie szuka, jest nieprawdą. Ale wtedy znosiłem to bardzo słabo, wydawało mi się, że stworzono mój obraz, naczynie, które teraz powinienem wypełnić. Stawałem więc przed absurdalnym, niewidzialnym obowiązkiem tego, że muszę stać się tą osobą. W pewnym momencie wymagano ode mnie, żebym wypowiadał się w imieniu swojego pokolenia. A ja nie chciałem, bo głosem pokolenia się nie czułem. Za to w pracy najszybciej postawię granice i najszybciej się zbuntuję. Tak było już w szkole teatralnej. Nie zgadzałem się z sytuacją, w której wmawiano nam, że to my jesteśmy dla szkoły, a nie szkoła dla nas. Młodzi ludzie, ambitni, nie mogą dać swoim pragnieniom wyrazu w szkole artystycznej, bo ogranicza ich system. Mnie się wydawało, że po to idę do takiej instytucji, żeby móc się otworzyć, eksplorować to, co poza granicami. I teraz pytanie – czym był ten bunt Cybulskiego? Rebelianctwem dla rebelianctwa? Ja myślę, że raczej ludzką ciekawością, odpowiedzią na kontekst czasu, w którym żył i tworzył. Czy kontestowanie nie jest po to, by zwątpić głośno w to, co zastane, i w zamian stworzyć coś nowego? W życiu chyba należy wychodzić poza ramy.
Tylko nikt nas tego nie uczy.
Ale i tu miałem przewagę dzięki wychowaniu w Niemczech, gdzie zwracaliśmy się do nauczycieli po imieniu. Gdy wróciłem do Polski, ustawiono mnie w dwuszeregu, kazano wyciągnąć ręce z kieszeni i na trzy cztery mówić „dzień dobry”. Dopiero potem można było ewentualnie zadać pytanie. Wzbudzało to moją niezgodę, bo byłem przyzwyczajony do innych zasad.
Młodość to do siebie ma. A Ciebie nadal nazywa się przecież reprezentantem młodego pokolenia aktorów. Kiedy przestaje się być młodym aktorem w tym fachu?
Na tym właśnie polega haczyk aktorstwa, że to inni mówią ci, kim jesteś. I jaki jesteś: młody czy stary. Albo że się już skończyłeś.
Przeszkadza Ci to ołatkowanie?
To nie tak, że mi przeszkadza, po prostu nie jestem już w stanie zagrać niektórych postaci, wcielić się w młodszego. Wizualnie może by się udało, ale nie poruszę w sobie pewnych spraw wiarygodnie, bo dojrzałem. Mam 37 lat. Ciąży mi za to łatka „młodego zbuntowanego”, bo ogranicza mi zakres aktorskiego pola i ról. Dlatego ważyło to na moich decyzjach. Wybierałem zawsze inaczej, niż tego ode mnie oczekiwano. Starałem się unikać ról, które by sugerowały, że tkwię w młodzieńczym buncie. I z całym szacunkiem do Deana i Cybulskiego – ich mity są nadal tak żywe, bo istnieją wciąż w energii buntu. Byli młodzi, gdy zginęli. Obaj tragicznie. Ta aura ożywia mit, zapewnia mu długowieczność. Ja się z tym nie utożsamiam. Żyj szybko, umieraj młodo? No nie. Ja myślę o zawodzie w perspektywie długiej drogi. I tylko ode mnie zależy, jak ją poprowadzę, ile będę miał szczęścia, jakie mam możliwości i ograniczenia, by próbować pracować z tym, co mam do dyspozycji.
Czyli droga, nie cel?
Tak.
Ale musi być coś na końcu.
Człowiek zawsze do czegoś aspiruje, a po drodze okazuje się, że trzeba rewidować plany. Dobrze jest mieć cel, ale dążenie do niego jest ważniejsze od jego osiągnięcia.
Twoje cele też się zmieniają?
Na pewno, bo zmienia się rzeczywistość. Zwłaszcza dzisiaj dzieje się to w takim tempie, że trzeba czasami przewartościować założenia na nowo. I zastanowić się, czego tu jeszcze chcę? Co robię? Co mogę zrobić?
Agnieszka Osiecka w „Szpetnych czterdziestoletnich” pisała: „Młodość jest potwornie ciężkim przypadkiem i chyba nie ma nikogo, kto by z tego wyszedł bez powikłań”. Wychodziłeś?
Młodość to trudny okres. Gdybym mógł się zamienić na coś z 20-letnim sobą, to może na wytrzymałość fizyczną, ale na stan psychiczny to niechętnie.

Gdy przyjrzeć się Twojej aktorskiej biografii, wybierasz zwykle postacie o skomplikowanej kondycji mentalnej, jak Langer. Lub takie, które mają coś do załatwienia ze światem, jak w „Ultima Thule”. Są role śledczych, agentów – tu „Doppelgänger. Sobowtór”, „Kolory zła: Czerwień”, nawet słuchowisko „Arka. Niebo”.
I te postacie same do mnie przychodzą. Gdy próbuję kogoś zagrać, chcę pokazać drugie albo trzecie dno. A tak naprawdę nigdy nie zastanawiałem się z tej perspektywy nad swoimi wyborami – że postacie, które gram, są skomplikowane, trudne. Dla mnie najważniejszym kryterium jest to, czy mam do czynienia z ciekawą materią. Punktem wyjścia do pracy nad moimi bohaterami jest element empatii, zrozumienia, braku oceny.
Podobno złych gra się ciekawiej.
Tak, bo jest to rodzaj uwolnienia.
Nic dziwnego, trudno się utożsamić ze złoczyńcą. Ale do Langera – psychopatycznego mordercy stworzonego przez Remigiusza Mroza – trochę się przywiązałeś. Tym razem fabuła, w przeciwieństwie do „Chyłki” jest skupiona już tylko na złoczyńcy, którego grasz.
„Langer” to spin-off. Okazało się, że czytelnicy i widzowie polubili tę postać, zaintrygowała ich. Zaczepiano mnie nawet na ulicy i pytano, czy jeszcze wróci. A mój zawód to też bycie entertainerem, mam dostarczać rozrywki. Jestem z tym pogodzony. W pewnym momencie zgłosił się SkyShowtime z propozycją spin-offu – dla mnie to świetna sytuacja.
Ciekawa jest ta Twoja samoświadomość bycia entertainerem – wymaga dużej pracy z ego.
Opanowanie ego jest jednym z podstawowych zobowiązań mnie jako artysty.
Długo trwał ten proces?
Ciągle trwa. Ale nadeszło kilka momentów w życiu, kiedy bardzo świadomie zdecydowałem, że pora się tym zająć. Zawsze w kontekście pracy. Chodziło o projekty – zrozumiałem wtedy, że to czas na wycofanie, powstrzymanie się przed chęcią grania pierwszych skrzypiec w danej sytuacji. Dużo dała mi praca na różnych planach, kiedy grywałem drugo-, trzecioplanowe role. Starałem się zawsze przyjąć z pokorą swoją funkcję i wypełnić ją jak najlepiej. Do tego, co robię, zobowiązuje mnie świat zewnętrzny, odpowiedzialność społeczna – oczywiście o wiele mniej znacząca niż w przypadku lekarza czy policjanta. Z mojej strony w najlepszym wypadku polega na dołożeniu się do kulturalnego dziedzictwa. No, bo co innego robić, jeśli nie służyć czemuś większemu? Szczególnie w świecie, w którym dziś żyjemy. Przy całej mojej miłości do kina to nie film jest dziś najważniejszy. Mamy masę problemów, z którymi musimy się mierzyć na co dzień. Warto mieć tego świadomość i obserwować, co się dzieje. Jednak jeśli jako aktor wywołasz swoją grą w człowieku refleksję, to najważniejsza rzecz, jaką możesz zrobić.
Aktor powinien się angażować w życie społeczno-polityczne?
W politykę w ogóle – choć nie wykluczam, być może kiedyś odkryję w sobie potrzebę jej komentowania. Ale na ten temat trzeba mieć dużą wiedzę. A społecznie, jeśli tylko można komuś pomóc – instytucji, fundacji – to jak najbardziej.
Żyj szybko, umieraj młodo? No nie. Ja myślę o aktorstwie w perspektywie długiej drogi. I tylko ode mnie zależy jak ją poprowadzę, ile będę miał szczęścia.
A co z odpowiedzialnością za projekty, w których się bierze udział? Dziś padają różne oskarżenia, jeśli chodzi o fabułę. Gdy Zac Efron zagrał Teda Bundy’ego, a Evan Peters Jeffreya Dahmera, w mediach zawrzało. Zdajemy sobie sprawę z popularności true crime, ale i glamouryzowania przemocy. W obu filmach się to wydarzyło, mordercy wzbudzali zachwyt widzów, choć byli realnymi osobami. Langer to wytwór wyobraźni Remigiusza Mroza i jest atrakcyjnym, zamożnym mężczyzną, przedstawicielem świata, do którego wielu aspiruje…
To, jak zostanie zinterpretowany projekt, w który aktor jest zaangażowany, nie zależy od niego. Ja się tego nie boję. Jako twórcy nie możemy brać odpowiedzialności za to, co zrodzi się w głowach widzów. Ale w mediach, jak powiedziałaś, pojawił się trend na mianowanie głównymi bohaterami przestępców.
Po obejrzeniu jednego z najlepszych seriali w historii, „Narcos”, złapałam się w pewnej chwili na współczuciu dla Pabla Escobara, barona narkotykowego.
Bo taką tendencję mamy jako ludzie, że gdy widzimy jakąś postać, staramy się jej nadać ludzki wymiar. W kinie trzeba to zrobić, żeby widz chciał ją oglądać. Gdy komuś współczujemy, interesujemy się nim. Ale koniec końców nie możemy zapomnieć, kim jest, co robi. Wtedy film może być przestrogą przed takim światem, nawet eleganckim. „Langer” pokazuje, co władza może zrobić z człowiekiem. Brutalność pojawia się dziś w wielu filmach. Spójrz na „Anorę” – jest okropnie brutalna. Ale seks i przemoc się sprzedaje. Kinem brutalnym jest też Tarantino, tylko równoważy je on swoim absurdalnym humorem – i świetnie się to ogląda. „Dahmera” nie obejrzałem, bo nie podobało mi się jego okrucieństwo. Na szczęście wszyscy mamy wybór – możemy coś włączyć albo wyłączyć.
Co jest więc ciekawego w postaci Langera?
Absurd świata, w którym żyje. Połączenie przemocy z dziwnym poczuciem humoru, kiczem, układającym się w nową formę serialu. Nie do końca wszystko jest na poważnie. Lubię tę zabawę formą i to ona sprawia mi tu największą przyjemność.
Zdarza Ci się uciekać ze świata kina?
Tak. Wszyscy żyjemy w bańkach. Na początku byłem w niej zatopiony, bo jak jest się nowym w środowisku, to dobrze się wszystkim interesować. Z czasem zacząłem cenić fakt, że nie muszę w tym uczestniczyć. Zrozumiałem, że powinienem się skupiać na rzeczach, na które mam wpływ. Żyć własnym życiem. Wyjeżdżam więc poznawać świat. Dystansuję się.
W jakąś inną sztukę też uciekasz?
Zdarzyło mi się zajmować muzyką, ale hobbystycznie. Jestem na tyle związany z filmem, że staram się pracować nad własnymi projektami. I wtedy staję się kimś innym niż tylko aktorem. To powoduje, że mam poczucie większej sprawczości, tworzenia czegoś z niczego. I jest to uczucie, którego teraz najbardziej potrzebuję.
Szczególnie jeśli zostajesz za to doceniony, jak za „Ultima Thule”, który współprodukowałeś.
Choć nigdy nie wiesz, czy film się spodoba. Ale „Ultima Thule” faktycznie zdobył nagrodę w Gdyni.
Taka nagroda waży inaczej od aktorskiej?
Nie wiem… Ale nagroda za „Ultimę…” sprawiła mi ogromną radość. Jednak nie przywiązuję się bardzo do nagród jako takich. Cieszę się, gdy projekty, nad którymi pracuję, w ogóle trafiają do ludzi. W tym wypadku jestem twórcą okoliczności, nie odgrywam w nich tylko określonej roli. Dlatego daje to taką satysfakcję. Zobaczymy, jak będzie dalej…
Chcesz mi o czymś opowiedzieć?
Mogę powiedzieć tyle, że pracujemy z Klaudiuszem Chrostowskim (reżyserem „Ultima Thule” – przyp. red.), żeby powstał kolejny film w naszej koprodukcji.

Zapytałam Cię o ucieczkę w sztukę nie bez powodu. Na początku przyszłego roku do kin wejdzie film „Pojedynek”, w którym zagrasz pianistę.
Reżyser Łukasz Palkowski (m.in. „Langer”, „Chyłka”, „Behawiorysta” – przyp. red.) stworzył film właściwie historyczny, ale opowiedziany w inny sposób. Dochodzi do pojedynku polskiego oficera – pianisty – z zarządcą obozu, w którym podczas II wojny światowej są osadzeni m.in. polscy żołnierze. Będzie to pojedynek o duszę pianisty. W filmie zagrał też Aidan Gillen, znany m.in. z „Gry o tron” czy „Peaky Blinders”. Próbujemy opowiedzieć o kawałku historii Polski.
I nagrywaliście po polsku, angielsku i rosyjsku. Ty grasz regularnie w Niemczech. To Twój drugi język. Jak bardzo różni się gra w języku polskim od tej w niemieckim? Jak wyrażasz emocje, bo słowa w języku obcym, niezależnie od poziomu jego znajomości, nabierają innego znaczenia, mają różne natężenie emocjonalne.
Niedawno czytałem o tym, że podobno u ludzi dwujęzycznych może się wykształcić inna osobowość związana z drugim językiem, budują się nowe połączenia neuronów. Niemiecki był w zasadzie moim pierwszym językiem. Posługiwałem się nim lepiej niż polskim. Wszystko, co pamiętam z dzieciństwa, było po niemiecku. W Niemczech gram teraz śledczego, konkretnego faceta, więc może dlatego wydaje mi się, że jestem konkretniejszy? Pewne jest, że za granicą jestem innym Kubą niż w Polsce.
Co w takim razie najtrudniej przychodzi Ci w życiu?
Zrozumienie, w jakim miejscu drogi, o której rozmawialiśmy, jestem. I docenienie tego etapu. Chodzę na różne kompromisy w życiu zawodowym, ale nadal chcę tworzyć i uczestniczyć w kinie. Często nie daję sobie oddechu, cisnę, żeby iść dalej i jeszcze dalej. A może powinienem się na chwilę zatrzymać? Czasem trudno przychodzi mi odpoczynek.
Potrafisz być czuły wobec siebie i swoich wyborów?
Czasami tak. Ale myślę, że mam jeszcze przestrzeń na poprawę.

