Gdynia – port polskiego kina. 50 lat Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych
Gdynia. Miasto młode, modernistyczne, jedno z najszczęśliwszych do życia. Raz w roku, we wrześniu, zamienia się w stolicę polskiego filmu. Pachnie tu wtedy przyjemną mieszanką słonego morza i artystycznej ekscytacji. I tak od 50 lat.

Żeby tylko nie padało. Czerwony dywan rozkładany tuż przed galą rozdania Złotych Lwów jest sprowadzany z Belgii, ma 60 metrów i rozwija się go wyłącznie raz w roku. A bywa na nim naprawdę tłoczno. To w końcu święto polskiego kina. Ale nie od początku rozkładano go w Gdyni.
Był wrzesień 1974 roku, gdy w pierwszym numerze „Wiadomości Festiwalowych”, jak wspomina portal Culture.pl, wydrukowano: „Trójmiasto. Fenomen połowy lat 50., kiedy ruch studencki tego ośrodka pozbawionego uniwersytetu wysunął się przed wielkie, renomowane centra humanistyczne, jak Warszawa, Kraków czy Lublin. Wtedy to właśnie błysnęli fantazją i zadziwili głębią refleksji członkowie klubu Żak, teatrzyku satyrycznego Bim-Bom (…) na próżno szukać przyczyn owego fenomenu w układach, związkach, lekturach. One tkwią po prostu w klimacie tego miasta, które właściwie składa się z trzech miast i funkcjonuje w ogólnej świadomości jako Trójmiasto”. Teatrzyk Bim-Bom zresztą był prawdziwym objawieniem, z zachwycającym wówczas tłumy Zbyszkiem Cybulskim na czele, który objął go opieką artystyczną. Były trudne, powojenne lata 50., lecz w powietrzu można już było wyczuć, że kolejne dekady mogą przynieść rozkwit nadmorskiego życia kulturalnego. To tu wyrosła kultowa trójmiejska muzyczna scena alternatywna, do której zresztą czule odnosi się film Olgi Chajdas „Imago”, opowiadający historię rodzinną aktorki Leny Góry. Tu kształtowała się sztuka miejska i neoawangardowa. W końcu stąd smakowicie doprawiony tygiel aktorski, skupiony wokół Teatru Wybrzeże z Janem Kobuszewskim na czele, rozlewał się na cały kraj.
W Polsce w tym czasie istniał już festiwal poświęcony kinu – Lubuskie Lato Filmowe w Łagowie, na zachodzie kraju. Bywały na nim gwiazdy rodzimego i europejskiego show biznesu. Nic nie stało więc na przeszkodzie, by nowe wydarzenie. poświęcić produkcjom polskim. Wszystko temu sprzyjało. Świetni twórcy, jeszcze lepsze pomysły. Były lata 70., okres dynamicznego rozwoju pod rządami Edwarda Gierka, co wkrótce miało zmienić się w potężny kryzys. Jednak zdawało się, że w kulturze w końcu można więcej. Mocniej. Wyraźniej. Piwowski wypuścił fenomenalny „Rejs”, Kondratiuk „Hydrozagadkę”, Chmielewski „Nie lubię poniedziałku”, Kieślowski „Amatora”. W połowie dekady z kolei w kinach pojawiły się dwa ważne obrazy: „Potop” i „Ziemia obiecana”. Ten pierwszy Jerzego Hoffmana z Danielem Olbrychskim w roli Kmicica i Małgorzatą Braunek jako Oleńką Billewiczówną ukazał się w 1974 roku. W tym samym, w którym przecięto wstęgę pierwszego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Uroczystość odbyła się w Domu Technika NOT w Gdańsku. Filmy wyświetlano w różnych kinach i trójmiejskich domach kultury. Sama Gdynia nie miała jeszcze pełnej infrastruktury, która pozwoliłaby jej prowadzić pełnoskalowy festiwal i przyjmować zainteresowanych gości.

17.09.2022 Fot. Anna Bobrowska / KFP
Na czele jury pierwszej edycji stanął Jerzy Kawalerowicz, a do konkursu oprócz „Potopu” zakwalifikowano m.in. „Iluminację” Krzysztofa Zanussiego, „Kaprysy Łazarza” Janusza Zaorskiego, „Nocleg” Feliksa Falka, „Sanatorium pod Klepsydrą” Wojciecha Jerzego Hasa, „Straconą noc” Janusza Majewskiego, „W pustyni i w puszczy” Władysława Ślesickiego czy „Chleba naszego powszedniego” Janusza Zaorskiego. Hoffman był jednak bezkonkurencyjny, za swój obraz odebrał najważniejsze nagrody, w tym Złote Lwy dla najlepszego filmu, nagrodę publiczności dla reżysera i za najlepszą rolę męską przyznaną Olbrychskiemu. Z kolei w 1975 roku, ex aequo z „Nocami i dniami” Jerzego Antczaka triumfowała „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy. Rok później obraz został nominowany do Oscarów. Lecz gdy reżyser wrócił w 1977 do Gdyni z jedną ze swoich najgłośniejszych produkcji, „Człowiekiem marmuru”, sytuacja się zmieniła. Jako że obnażał w niej mit budowy nowej, socjalistycznej Polski, machiny propagandowej, a na piedestale postawił zapomnianego przodownika pracy, murarza rekordzistę Mateusza Birkuta, jury odmówiło uznania filmu. Podobno pod naciskiem politycznym. Wśród widzów i dziennikarzy decyzja wzbudziła oburzenie. Ci ostatni przyznali Wajdzie nagrodę specjalną i wręczyli mu symboliczną cegłę. To nawiązanie do fabuły. Filmowemu Birkutowi podczas bicia rekordu wznoszenia muru, w wyniku sabotażu wpadła w ręce rozpalona cegła, która poparzyła jego dłonie tak dotkliwie, że robotnik nie mógł pracować. Cegła ta dla dziennikarzy stała się symbolem ciężaru prawdy, a także rzeczywistości zbudowanej z mitów. W ramach obchodów 50-lecia festiwalu można obejrzeć ją w Muzeum Miasta Gdyni.

Nikt by się nie spodziewał, że po kilku dekadach na festiwalu znów odbędą się protesty związane z obroną prawa do ekspresji artystycznej. Przypuszczony przez władzę atak na Agnieszkę Holland, reżyserkę dramatu „Zielona granica”, zjednoczył środowisko. Filmu nie wyświetlono w pokazach Konkursu Głównego, za to rok później zdobył Złote Lwy. W Gdańsku festiwal funkcjonował jeszcze do 1986 roku, z przerwą w 1982 i 1983 roku z uwagi na stan wojenny. Część filmów, które miały w tym czasie startować w wyścigu o najwyższe laury, wzięła udział w kolejnych edycjach, jak choćby „Austeria” Jerzego Kawalerowicza, która w 1984 roku pokonała „Seksmisję” Juliusza Machulskiego. Podobny los spotkał „Matkę Królów” Janusza Zaorskiego, która na swój wielki moment czekała do 1987. To wtedy festiwal oficjalnie przeniósł się do Gdyni.
W 1972 roku na placu Grunwaldzkim wbudowano kamień węgielny zwiastujący okazały gmach Teatru Muzycznego. Zaprojektowali go Daniel Olędzki i Józef Chmiel. Dziś, w drugiej połowie września, zamienia się on w mekkę kinomaniaków. Ogromna publiczność na 1500 miejsc widziała i słyszała tu już niejedno – od szlochu i wzruszenia, przez śmiech, po westchnienia zawodu. Kilkadziesiąt metrów dalej, również w latach 70., rósł inny strzelisty budynek. Jako że do Białego Miasta, jak od lat 20. nazywano Gdynię, przybywało coraz więcej turystów i marynarzy, wypadało wszystkich jak najlepiej ugościć. Hotel Gdynia miał być czystym luksusem w każdym znaczeniu tego słowa. Spacer na plażę miejską i do portu zajmuje ledwie kilka minut. Na dole otwarto Pewex i pachnącą pudrem cukiernię. Schodami w dół schodziło się do klubu nocnego Nautica. To tam odbyły się pierwsze festiwalowe imprezy. Wkrótce bywalcy przemianowali nazwę klubu na Piekiełko. A w Gdyni każdy wie, że co dzieje się w Piekiełku, zostaje w Piekiełku. Tej zasady nie odważył się od dekad złamać jeszcze nikt. Przyciemniona sala, lustra na ścianach, kula dyskotekowa, burgundowe kolory, bar i sala taneczna. Prawdziwy oldskul. Nic się tu nie zmienia od lat poza kolejnymi pokoleniami filmowców świętujących sukcesy. W tym cały urok klubu. Tu tworzy się alternatywna historia festiwalu. Dziś opowieść o Gdyni to legenda o polskim kinie. Często zadziwiająca. Trzy razy jury przyszło nie zdecydować się na przyznanie grand prix żadnemu filmowi. Jednak gdy film się już spodobał, nagród nie szczędzono. Jak w przypadku Borysa Lankosza w 2009 roku i jego „Rewersu”, który zgarnął aż 11 statuetek.
Podobnie jak w ubiegłym roku Magnus von Horn za wstrząsającą „Dziewczynę z igłą”. W 2020 roku za to pierwszy raz w dziejach festiwalu główną nagrodę zdobyła animacja Mariusza Wilczyńskiego „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Do historii przeszła ta 45. edycja przeprowadzona zdalnie z uwagi
na pandemię COVID-19. Gdynia wczesną jesienią pachnie morzem i kinem. 50-lecie festiwalu oznacza kolejne zetknięcie odbiorców z twórcami i ich dziełami. Lecz to także istotna impreza branżowa, wypełniona konferencjami, forami, prezentacjami i warsztatami. Wtym roku, by uczcić półwiecze, na plaży miejskiej wieczorami odbywają się plenerowe pokazy filmów laureatów z poprzednich edycji, w tym wspomnianego „Rewersu”, „Zimnej wojny” Pawła Pawlikowskiego czy „Matki Królów” Janusza Zaorskiego.
Gdynia nie jest dziś już tylko portem dla statków. To port polskiego kina. W końcu, po całym tygodniu, przychodzi niedziela. Ostatnia. Ten poranek zdaje się niepokojąco cichy. To dziwne uczucie odstawienia towarzyszy mi za każdym razem, gdy pakuję walizkę i wszystkie emocje, jakie kolekcjonowałam, oglądając przez ostatnie dni filmy. Za każdym z nich stoją ludzie, którzy zostawiają w nich cząstkę siebie. Filmy, które mówią o pięknie miłości lub samotności. Walce lub odpuszczeniu. Odwadze i jej braku. Uwadze lub rozproszeniu. Kino ma wielką moc docierania w najgłębsze rejony ludzkiego umysłu, gdyż opowiada o jednostkowym doświadczeniu niezależnie od tego, czy jest komedią, czy dramatem. Święto kina jest więc świętem człowieka. A tego – jak mówi w naszej okładkowej rozmowie Eryk Kulm, odtwórca głównej roli w filmie „Chopin, Chopin!”, otwierającym jubileuszową 50. edycję Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – zawsze należy stawiać na pierwszym miejscu.

