Reklama

Mamy problem. Nie istnieją w naszym kraju dane mówiące o konkretnych liczbach dotyczących kobiet zamordowanych przez partnerów. Kilka tygodni temu zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich Adam Krzywoń zwrócił się z prośbą o wyjaśnienie i przekazanie opracowania sprawozdania z realizacji Krajowego Programu Przeciwdziałania Przemocy w Rodzinie za 2023 rok. Jak do tego doszło, że mogło zabraknąć danych za ostatnie dwa lata? Statystyki z wcześniejszych – te policyjne i te organizacji pozarządowych – mocno się różnią. Policja informuje o ok. 90 tys. ofiar przemocy domowej rocznie. Organizacje mówią nawet o 800 tys. Ile z nich traci życie? Tego nie wiemy, choć nieoficjalnie mówi się, że ok. 100 kobiet rocznie zostaje zamordowanych przez partnerów. Oznacza to, że co 3-4 dni jedna kobieta w kraju nad Wisłą traci życie z rąk bliskiej osoby. Podobnie jak we Włoszech i dwa razy więcej niż w Hiszpanii. Lecz w tych krajach rządy zajmują się problemem. W Polsce pomocy brak.

„Lecz tę, którąś w życiu znienawidził w śmierci ukochasz”, pisał w „Opowieściach miłosnych, śmiertelnych i tajemniczych” Edgar Allan Poe. Zresztą jeden z innych jego cytatów pojawia się w filmie „Dom dobry” Wojciecha Smarzowskiego, będącego autopsją przemocy. Tak dosłowną, że fizycznie bolesną dla widza.

Oto Gosia (Agata Turkot), młoda dziewczyna, całkiem zaradna nauczycielka angielskiego, aktualnie mieszka z nieszczęśliwą matką (Agata Kulesza), hipochondryczką i alkoholiczką, która wyrzuca córce, że przez zajście w ciążę z córką zrujnowała sobie życie. Jest jeszcze siostra Gosi, Magda (Maria Sobocińska), niezadowolona z męża, zawsze popadająca w jakieś kłopoty.

Oto on – Grzesiek (Tomasz Schuchardt) – wybawiciel Gosi. Jest starszy, politycznie umocowany w regionalnych władzach w jednym z mniejszych miast. Poznają się w internecie, rozmowa się klei, rozwija, intelektualnie i emocjonalnie. Wkrótce się spotykają. Iskrzy. Grzesiek jest starszy, dojrzały, po przejściach. A Gosia? Zakochana. Smarzowski prowadzi pierwszą część filmu pokazując pocztówki ze szczęśliwej, pierwszej fazy związku zakochanych. Potem z podróży. Zaręczyn. Choć w pewnym momencie, najpierw nieśmiało, pojawiają się przeczące chronologii przebłyski. Wkrótce będzie ich coraz więcej. Dezorientują widza, podobnie jak zdezorientowana jest bohaterka. Zaburzenie chronologii to interesujący zabieg formalny zastosowany przez twórcę „Wesela”, „Kleru” czy „Pod Mocnym Aniołem”, by uniknąć tonu linearnej spowiedzi i prostej psychologizacji. Nagle z przyjemnej opowieści o zakochanych (choć znając dorobek Smarzowskiego czeka się w napięciu, kiedy zostanie odpalona bomba), wpadamy w alternatywne, pełne przemocy retrospekcje. Zaczynamy wątpić w to, co jest prawdą, a co wymysłem głównej bohaterki. Ale co z tego, skoro z każdą kolejną minutą widz zaczyna tonąć w wirze przemocy? Ta jest brutalna – od wielokrotnych gwałtów po długie ujęcia katowania. Nie tylko Gosi. Obrywa się jednej z kobiet z meliny. Tu też nie wystarczy jedno uderzenie. Obrywa się innym, które Gośka poznaje w ośrodku.

Szybko zaczynam się zastanawiać czy to aby nie upajanie się agresją wyłącznie dla upajania? Bo przemoc z kolejnymi minutami staje się tu dla odbiorcy nie do wytrzymania, wywołując fizyczny dyskomfort. Czy jest to potrzebne? Z jednej strony owszem – stawia widza w pozycji niewidzialnych, wykluczonych systemowo ofiar (brak reakcji policji, umocowania polityczne, niereagowanie na zgłoszenia). Mówimy o kraju w centrum Europy, w którym w latach 2020-2021 Ministerstwo Sprawiedliwości przygotowywało projekt wypowiedzenia Konwencji Stambulskiej – jej głównymi celami są prowadzenie działań edukacyjnych i uczenie równości kobiet i mężczyzn mających zapobiegać przemocy, ochrona ofiar – a więc zagwarantowanie, że będą one traktowane z szacunkiem i nie zostaną wtórnie skrzywdzone przez wymiar sprawiedliwości czy zobowiązanie państwa do skutecznych procedur wobec sprawców przemocy – tej fizycznej, psychicznej, seksualnej czy ekonomicznej.

Forma Agaty Turkot w filmie jest zadziwiająca – wszystko maluje się na jej twarzy. Jednak ciężar emocjonalny, który musiała nieść ze sobą aktorka jest dla mnie niewyobrażalny. Turkot prowadzi postać z dużą świadomością, bez niepotrzebnej ucieczki w nadekspresję, precyzyjnie i dojrzale. Tomasz Schuchardt natomiast staje się złem wcielonym. Wierzę mu do tego stopnia, że trudno mi po filmie na niego spojrzeć. To jedna z najmocniejszych ról męskich tego festiwalu i to uplasowana w pierwszej trójce. Schuchardt jest aktorem o niezwykle szerokiej skali – potrafi być subtelny i intymny, ale gdy trzeba budzi czyste przerażenie. W „Domu dobrym” pokazuje pełnię swojego warsztatu – to zdecydowanie jeden z najbardziej wyrazistych artystów swojego pokolenia. Tu jego kreacja nie opiera się na prostych środkach ekspresji, ale budowaniu napięcia gestem, pauzą, sposobem wypowiadania kwestii. Tym samym staje się nośnikiem szerokiej refleksji nad źródłami przemocy i mechanizmami zła. Nawet, gdy jego bohater przeprasza, śle serca i mówi kocham.

Niestety, giną w tym wszystkim postaci drugoplanowe – te wpisują się w kliszę, są jednowymiarowe, płaskie, przewidywalne. Trochę jak sama opowieść.

Mam świadomość tego, że o nadużyciu siły nie należy opowiadać wyłącznie subtelnie. Lecz przekroczenie granic prowadzi do efekciarstwa, które w pewnym momencie przestaje wnikać w istotę zła i przemocy, osuwa się w inscenizacyjne kalki, spłaszcza do serii brutalnych obrazów wywołujących nic więcej, jedynie wstrząs. Osłabia to chęć zadziałania, niezgody. Powoduje paradoksalnie to, czego chcielibyśmy wszyscy, z reżyserem na czele, uniknąć – odwrócenia wzroku od problemu. Ile można bowiem przyglądać się ilustracji, która jest karykaturą żywego doświadczenia, z którym widz powinien się konfrontować?

Mimo wszystko jest to ważny film. Byłby ważniejszy zachowując umiar.

Reklama
Reklama
Reklama