Reklama

Chopin taki podobno był. Świadczą o tym zapiski najbliższych, zachowane listy. Fircyk, kawalarz, niezły aktor. Rozrabiaka. Suchotnik, a i owszem, ale z tym utrwalonym obrazem dojrzałego mężczyzny zasłuchanego we wspomnieniu szelestu witek wierzb z okolic Żelazowej Woli niewiele miał wspólnego. W powszechnej świadomości pozostał jednak jako wiecznie zasmucony kompozytor, a w rzeczywistości z życia czerpał, ile mógł. Ale skąd moglibyśmy o tym wiedzieć?

Wychodzę z założenia, że do konsumowania kultury trzeba się przygotować. Idąc do galerii sztuki współczesnej warto zapoznać się wcześniej z wystawianym autorem i filozofią jego pracy, by poczuć kontekst, mieć osobistą satysfakcję z łączenia kropek. Podobnie jest z muzyką klasyczną – kunszt i ikoniczność kontrowersyjnego pianisty Ivo Pogorelića poczujemy na koncercie słuchając jego interpretacji różniących się zupełnie od pierwotnych zapisów nutowych. Ale żeby to dostrzec, musimy przejść przez lekturę. Żeby zatopić się w mandze, dobrze wiedzieć, że jej korzenie tkwią w japońskiej tradycji emaki-mono – średniowiecznych zwojów, które łączyły obraz i tekst w opowieść rozwijaną wzdłuż papieru i drzeworytach ukiyo-e Hokusaia – tego od słynnej „Wielkiej fali w Kanagawie”.

Podobnie jest z filmem Michała Kwiecińskiego „Chopin, Chopin!”. Warto zobaczyć go zaopatrując się w choć podstawowe informacje o kompozytorze – wówczas posmakuje się wszystkich emocji zamkniętych w ponad dwugodzinnym obrazie. I w pełni doceni dynamiczny, unowocześniający historię montaż. Bo ten nie jest przypadkowy.

By móc zbudować psychologiczny portret Chopina, reżyser studiował monografię autorstwa Ferdynanda Hoesicka, czytał listy uczennicy muzyka – Friederike Müller, która z najdrobniejszymi szczegółami opisywała swoim ciotkom każde jedno spotkanie z pianistą. Tym samym we współpracy ze scenarzystą Bartoszem Janiszewskim zbudowali wielowarstwową podstawę, wchodząc głębiej w postać muzyka niż ktokolwiek inny dotąd w kinie. A obrazów chopinowskich przecież w filmie nie braknie – wcielali się w niego Janusz Olejniczak (w „Błękitnej nucie” Żuławskiego), Piotr Adamczyk (w „Chopin: Pragnienie miłości” Antczaka), a nawet Hugh Grant (w „Improwizacji” Lapine’a).

Ale nie jest to intymna historia wybitnego artysty. To estetyczny rozmach, którego w polskim kinie dawno nie było – a z pewnością nie w tak doskonałej wizualnie realizacji. Tu wielka zasługa jednych z najlepszych w swoim fachu. Dopieszczona do granic scenografia autorstwa Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego to poziom światowy. Każdy detal, każdy dekor, każda przestrzeń opiera się na dokładnej wiedzy historycznej i rozeznaniu w projektach XIX-wiecznej Francji (Paryż, który zaczęto przebudowywać trzy lata po śmierci Chopina, gra w filmie Bordeaux, niemal niezmienione od lat 40. XIX stulecia), ale i upodobań Fryca, który kochał styl mieszczański. Jego wymagania dotyczące mieszkań były bardzo dokładne, o czym możemy się przekonać czytając listy, które wymieniał ze swoim przyjacielem Julianem Fontaną (w filmie bardzo dobry Kamil Szeptycki). To jemu zlecał robienie zakupów, choćby tapet. W jednej z korespondencji kazał mu na przykład nabyć „rączkę ze słoniowej kości do drapania sobie głowy”. I absolutnie nie był dandysem – przeciwnie, dandysami pogardzał, odmawiając kupowania żółtych rękawiczek, które stały się ich znakiem rozpoznawczym. O to zadbały kostiumografki Magdalena Biedrzycka i Justyna Stolarz, które zjechały pół Europy, by dobrać odpowiednie kostiumy, zgodne z duchem epoki.

Jedna z najpiękniejszych scen, pulsująca elektroniczną muzyką, to ta, gdy Chopin w towarzystwie kompozytora Ferenca Liszta (bardzo świeży w portretowaniu postaci Victor Meutelet) i polskich przyjaciół, wspomnianego Fontany i Jana Matuszyńskiego, wchodzi do galerii. Scena wskazuje na zamiłowanie Chopina do szastania pieniędzmi (co zarzucał mu przez całe życie ojciec), ale przede wszystkim jest konkretną informacją: żyj, póki możesz. Jest również jednym z przykładów kunsztu wybitnego operatora Michała Sobocińskiego.

Oko Sobocińskiego to jeden z filarów filmu. Fantastyczne prowadzenie kamery, wyczucie światłocieni, malarskich kadrów, nieoszukiwanego mroku XIX-wiecznego Paryża sprawiają, że „Chopin, Chopin!” staje się pod tym względem wysmakowanym majstersztykiem. Sobociński to klasa, co warto podkreślać i czym warto się chwalić.

Ani jednej fałszywej nuty. Dokładnie tak, jak w kompozycjach Fryderyka, nie ma w grze Eryka Kulma. To aktor niesłychanie świadomy. Uzbrojony w przytłaczające pokłady wrażliwości, którą a to puszcza, a to wstrzymuje. Jego Fryc jest męski, ale delikatny. Moralny, ale cwany i wykorzystujący najbliższych. Pogubiony i wiedzący dobrze, co jeszcze może. Rozdarty między śmierć i muzykę. W końcu, co niezwykle istotne w kontekście pracy, jaką włożył w rolę, jego Chopin gra. Gra na fortepianie, dzięki czemu możliwe były długie ujęcia Sobocińskiego z ukazaniem pełnej postaci. Kulm cały pachnie fiołkami. Podobnie jak pachniał Chopin. To jego ukochane kwiaty, na co w filmie Kwieciński zwraca uwagę wielokrotnie, pokazując naturę mistrza, ale i jej rozedrganie za pomocą tak prostego środka wyrazu, jakim jest kwiat. Jednak prawdopodobnie to nie tylko aromat tak zachęcał Fryca do przystrajania mieszkania fiołkami. Te, w medycynie tradycyjnej, były podstawą środków łagodzących podrażnienia dróg oddechowych. A o chorobie przecież tak bardzo traktuje film. To ona dominowała ostatnich 15 lat życia Chopina.

„Chopin, Chopin!” jest filmem, który sprawnie rozpościera nić między przeszłością a teraźniejszością, dlatego jest tak współczesny w wyrazie. Nie strąca jednak ikony z pomnika, czego się obawiano. Analizuje za to jego fenomen. A nad nim głowiło się wielu. Muzykolodzy wskazują na muzykę – wciąż świeżą, z którą mierzą się kolejne pokolenia pianistów. Genialną! Kwieciński pokazuje natomiast twarz, o której zapominamy – 30-latka, który z życia chce wycisnąć tyle, ile się da. Póki się da. Póki można. Jako widzka zadaję sobie pytanie: czy w naszych pragnieniach i zachwytach różnimy się od siebie – my, 30-latki XXI wieku od tych żyjących w wieku XIX? Okazuje się, że niekoniecznie. Najprostszy przykład: na widok Liszta kobiety mdlały zupełnie tak, jak robiły to potem na widok Beatlesów, a dziś gwiazd K-popu. Ten koncertował w całej Europie, a trasy rozpisywał na wiele tygodni. Korzystał też z okazji, śląc najwytrwalszym fankom pukle swoich długich włosów. Dziś moglibyśmy nazwać to osobistym merchem. Za Chopinem również ustawiał się wianuszek kobiet, ale to inny typ człowieka. Skromniejszy w obyciu, choć artystycznie bardziej dumny, a wśród przyjaciół – pierwszy rozrabiaka. Inne nawiązania? Epidemia cholery, która w trakcie pobytu Chopina w Paryżu uderzyła w miasto dwukrotnie. „Jeśli chcesz przeżyć, załóż maskę”, krzyczy w stronę Chopina tzw. croque-mort, jak nazywano w tym czasie człowieka przewożącego zmarłych na zarazę na niewielkim wozie na cmentarz. Ten zwrot znamy niestety zbyt dobrze. Naprawdę mierzymy się z podobnymi tematami, co nasi przodkowie. Dotyczą nas niezależnie od czasu i momentu historii.

Choć nie wszystkie fakty w filmie „Chopin, Chopin!” zgodne są z rzeczywistością (np. Majorka, na którą filmowy Chopin podróżuje wyłącznie z Sand, tak naprawdę była wyprawą rodzinną, z dziećmi pisarki – Solange i Maurycym), nagięcie ich do wizji reżysera pomaga filmowi ograniczyć mnogość bodźców i postaci – bo tych już więcej obraz by nie zniósł. Widz niezapoznany z historią Chopina może się czasami pogubić w labiryncie zdarzeń. Zdawałoby się, czasem nieuporządkowanych. Ale podoba mi się ta zabawa konwencją – tą strukturalną, ale też formalną – tu, choćby przy pierwszej improwizacji odbywającej się w mieszkaniu Chopina, usłyszymy fragment Koncertu fortepianowego e-moll. Albo stado wieprzy – które z historycznej prawdy (podróż z Majorki na kontynent rzeczywiście Chopin odbył na statku, na którym przewożono wieprze) zamieniają się w chopinowskie mary. I jeszcze muzyka – połączenie klasyki z elektroniką jest zabiegiem wielce filmowi potrzebnym.

Na uwagę zasługują jeszcze dwie role: Mai Ostaszewskiej, grającej matkę Fryca – choć krótka jest pełna napięcia i Przemysława Kowalskiego – całego ubranego w emocje jako niemy brat cudownego dziecka, Carla Filtscha, ucznia Fryderyka.

Nierówno za to ustawiają się dialogi. Raz niezwykle trafne, innym razem zbyt dosłowne.

Przekonuje mnie wizja Kwiecińskiego. Jest odważna. Zrobiona z rozmachem. Poszarpana, owszem – lecz to nadaje dynamiki obrazowi, który zmieścił tu całego Fryderyka Chopina – muzyka, kompozytora, syna. A przede wszystkim człowieka.

Reklama
Reklama
Reklama