Jakie są Wasze mamy?
Karolina Wigura: Mama jest dzielna. Mój ojciec musiał wyjechać z Polski zawodowo na 20 lat, więc ona wzięła na siebie wychowanie dwójki dzieci, jednocześnie pracując jako lekarka. Trudno opowiadać mi o mamie, nie  Armii Krajowej trafił w czasach stalinowskich do więzienia i umarł zaraz po uwolnieniu. W pewnym sensie moja mama robiła to samo co babcia. Reprezentują tradycyjny los polskich kobiet. W ich wyborach widać gotowość do samodzielności, odgrywania obu ról: mężczyzny i kobiety. Jeśli ja też mam cząstkę tej gotowości, to dzięki nim.

Anna Dziewit-Meller: Ja miałam w domu dwa odmienne wzorce. Mama farmaceutka, która intensywnie pracowała, a jednocześnie zajmowała się domem. I babcia – rzadki ptak, zawsze robiła to, co sama uważała za stosowne. Bardzo dużo pracowała, więc zatrudniała panie do pomocy i miała w nosie zajmowanie się domem. Jestem pewna, że m.in. dzięki niej pozwoliłam sobie na trwałe wyzwolenie się z okowów – gotuję, tylko kiedy mam na to ochotę, i nie prasuję koszul, bo wolę pójść z dziećmi do kina albo na plac zabaw. Nie mam w sobie krzty samoudręczenia.

Magdalena Zaborowska-Piecuch: Moja mama też pracowała i zajmowała się domem. Wszystko, w co się angażowała, robiła na sto procent. Ja działam podobnie, ale w innych proporcjach: jeśli nie nadążam z wszystkim, to odpuszczam obowiązki domowe. Realizowanie się w pracy sprawia mi większą przyjemność.

Natalia Fiedorczuk-Cieślak: Mama jest polonistką, pracowała jako nauczycielka. Ma artystyczne zainteresowania i to nas na pewno łączy. Ale różnimy się temperamentem i osobowością, a także sposobem wychowywania dzieci, ale to raczej kwestia pewnej zmiany pokoleniowej. Mama żyła w czasach, kiedy dzieci karmiło się o określonych porach, ważna była dyscyplina i to, czy dziecko jest zadbane, czyste – mniej rozważało się kwestię podejścia do niego jako człowieka. 

Żyjecie w kontrze do nich?
Anna: Moja mama na pewno by się oburzyła, gdyby usłyszała, że nie jest wyzwoloną kobietą, ale ja wiem, że nie jest. Bo wychowała mojego ojca w taki sposób, że gdyby on nawet chciał przejąć jakieś jej obowiązki w domu, nie miałby na to szans, ponieważ ona uważa, że zrobi to lepiej. To największa pułapka, w którą się wpędziła, bo zawodowo była dla mnie wzorem: do tej pory kocha swoją pracę i jest w niej świetna. Ale prywatnie działam zupełnie inaczej. Nie wyobrażam sobie, że mój mąż wraca do domu po pracy, siada w fotelu i czyta gazetę.

Karolina: Właśnie, jeśli rozmawiamy dziś o wyzwoleniu kobiet, o naszych prawach i zdolności realizowania się w pełni, to zawsze powinien się pojawić temat naszych partnerów. Jestem w związku z mężczyzną, który też ma wolny zawód, do tego pracuje w tej samej organizacji pozarządowej. Więc podział obowiązków rozkłada się i na dom, i na pracę. A to jest możliwe tylko dlatego, że mój partner jest gotów do równości. 

Tylko czy faktycznie życie z feministą oznacza dzielenie obowiązków pół na pół?
Karolina: Nie: gdybyśmy zakładali, że wszystkie obowiązki dzielimy symetrycznie, to byłoby kompletnie utopijne. Bo w takim wypadku musielibyśmy uważać, że jesteśmy dwiema identycznymi osobami. To nonsens. Ja potrafię w niektórych sferach dać więcej, w innych on. Jestem liberałką, więc negocjujemy. Ważny jest uczciwy bilans. 

Anna: Dzielenie obowiązków staje się realnym problemem, kiedy rodzą się dzieci. Kobiety często mają skłonność do tego, żeby robić wszystko samodzielnie. Ja ciągle myślałam: „On na pewno zrobi to źle!”. Źle przewija, źle myje, źle karmi. A przecież to absurd, obie strony wszystkiego muszą się nauczyć. W pewnym momencie odpuściłam i bardzo się z tego cieszę, bo Marcin okazał się świetnym ojcem. 

Karolina: Myślę, że mężczyznom trudniej jest nagle włączyć tryb wielofunkcyjny, ponieważ w historii -naszego kraju to często kobiety zajmowały całą przestrzeń prywatną. Oni najpierw szli na wojnę, potem wychodzili do pracy, żeby utrzymać rodzinę... A teraz są bardziej obecni w domu i chcą współtworzyć rodzinę. Trzeba im to ułatwić. Powinniśmy wspólnie wypracowywać model polskiej rodziny na czasy pokoju i normalności. Ale to nie takie proste, bo oznacza zrzekanie się przez kobiety pewnego rodzaju władzy.

Magdalena Zaborowska-Piecuch: Z drugiej strony, jeśli chcemy być inne niż nasze matki, musimy tej władzy się wyzbyć.

Karolina: Czy nie jest tak, że kobiety w Polsce są tak słabe w sferze publicznej jak mężczyźni w prywatnej? I żeby wzmocnić kobiety w przestrzeni publicznej, być może trzeba dodać sił mężczyznom w prywatnej, np. włączać do wychowywania dzieci? Dopiero wtedy wszystko zacznie się wyrównywać.

Natalia: Chyba cały czas ta przemiana trwa. Sądzę, że kobiety współcześnie wspinają się na jakieś wyżyny supermocy. Ambicje, jakie są w nas rozbudzane, a równocześnie wciąż żywe ograniczenia wyzwalają nadludzkie siły. Myślę, że to może zawstydzać mężczyzn, a czasem nawet wpędzać ich w kompleksy. A na podziale: kobieta w domu, mężczyzna w pracy, nikt nie wygrywa. 

Jak wychowujecie swoje dzieci? Przyłapujecie się na tym, że jesteście podobne do swoich matek?
Magdalena: Wielu z nas, współczesnych trzydziestolatków, ma pewien wzór wychowania i jedyne, co wie na pewno, to to, że nie chce go powielać. To trudne zadanie – nie powtarzać błędów rodziców, a jednocześnie zbudować własny model.

Karolina: Moi rodzice powtarzali mi zawsze, że każdy popełnia błędy. Że muszę o tym pamiętać – inaczej będę strasznie rozczarowana sobą. I tego się trzymam, zwłaszcza wychowując chłopców. Na przykład przynoszą do domu dziecięce stereotypy. Moje zadanie polega m.in. na przekonywaniu, że chłopcy są świetni i dziewczynki są świetne...

Natalia: Ja na pewno popełniam mnóstwo błędów, w codziennym pośpiechu łatwo mi wpaść w koleiny, które znam z rodzinnego domu. Wychodzę z założenia, że wychowanie to nie jest projekt, który można zaplanować, zabudżetować i przez kolejne lata realizować. Zależy mi na zdrowej relacji z dziećmi, na tym, żeby czuły się bezpieczne, a także były na tyle śmiałe, by się odważnie realizować. Fascynuje mnie, jak bardzo się różnią, i to nie dlatego, że są różnej płci. Syn jest spokojny i skupiony (jak na czterolatka), a córka wręcz po męsku witalna i nieustraszona. 

Anna: Ja jestem wrażliwa na to, jak wychowuję syna, bo bardzo bym nie chciała, żeby stał się królewiczem, któremu wszystko trzeba podsuwać pod nos. Gucio ma pięć lat i już teraz widzę, jak próbuje się wysługiwać swoją trzyletnią siostrą. Siedzi wygodnie i krzyczy, żeby przyniosła mu lego, więc natychmiast wkraczam i mówię: „Basiu, nie – niech sobie przyniesie! A ty, Guciu, sam pójdź i załatw, co trzeba”. Jestem uważna, bo wychowanie naszych braci, partnerów przez ich matki sprawiło, że oni są teraz w pewnym sensie niepełnosprawni. Dlatego bardzo bym chciała, żeby mój syn sam sobie we wszystkim radził. Wiedział, gdzie leżą skarpetki i majtki. 

A co z seksem? Dziś wręcz wypada, żeby być wyzwoloną seksualnie, w pokoleniu naszych mam raczej tak nie było.
Magdalena: Myślę, że w czasach kiedy nasze mamy były młode, częściej się uprawiało seks, niż o nim mówiło. Sięgnęłam do badań z lat 60. i 70. i ich wyniki są łudząco podobne do tych z lat 2000. Moment inicjacji seksualnej to 17–18 lat. Seks wcześniej zaczynają uprawiać osoby o mniejszych aspiracjach i niższym wykształceniu. Do masturbacji przyznaje się mniej więcej tyle samo kobiet. Więc wydaje mi się, że różnica polega głównie na komunikacji – dziś -kobiety częściej wyrażają swoje potrzeby i gotowość do ekspery-mentowania. Wiedzą, że seks nie polega tylko na tym, żeby zaspokoić partnera. Zresztą nasze matki też są bardziej wyzwolone – w moim gabinecie pojawiają się kobiety 50 plus, które wprost mówią o tym, że nadszedł ich czas, chcą satysfakcji seksualnej. 

Karolina: Pokolenie naszych rodziców to nie to samo, co pokolenie 1968 na Zachodzie, które było na tyle wyzwolone, że ich dzieci otworzyły się na konserwatyzm. I nasze pokolenie jest inne, ale czy bardziej wyzwolone? Myślę, że dysponujemy innym językiem – bardziej otwarcie mówimy o seksie, bo upowszechnił się język seksuologii i psychoanalizy. Pokolenia Polek nie rozmawiały tak jak my, ale to nie znaczy, że nie było komunikacji – była, tylko niewerbalna. Aluzje, erotyka, uwodzenie… Dla prababci mojego męża pewien młody mężczyzna się zastrzelił! 

Magdalena: Jaka dramaturgia! O ile byłoby prościej, gdyby pewne rzeczy można było powiedzieć wprost.

Karolina: Nasze dzieci są pokoleniem komputerowo-internetowym, my byliśmy książkowym. I to ma znaczenie: wychowaliśmy się na baśniach Andersena. To są przecież zakamuflowane opowieści m.in. o seksualności. Choćby wątki menstruacyjne w „Królowej Śniegu” – Gerda chce oddać czerwone buciki rzece, aby odzyskać Kaja, ale nie może, one cały czas wracają. Wszystko to było, tylko należało do sfery, o której się wie, ale nie mówi. I to miało swój urok. Teraz przez zawierzenie pewnemu rodzajowi języka, nazywanie wszystkiego w sposób bliski naukom medycznym, tracimy często głębię poznania, która jest między językiem, rozumem i namiętnościami.

A porno? Czy ono nie zmienia spojrzenia współczesnych kobiet na seks? Nasze mamy czytały „Sztukę kochania”, a nasze koleżanki oglądają dokładnie te same filmy erotyczne co mężczyźni.
Magdalena: Oczywiście, że zmienia. Zadaniem seksu jest zbliżanie ludzi do siebie. Pornografia spłyca go do kontaktu fizycznego, więc nie jestem pewna, czy sprzyja takiemu wyzwoleniu, jakiego byśmy chciały dla naszych córek. 

Karolina: Na początku lat 70. opublikowano karykaturę. Mama zmywa naczynia, tata siedzi z gazetą w fotelu. Dziecko coś czyta w kącie i nagle pyta: „Mamo, co to jest orgazm?”. „Nie wiem, kochanie, zapytaj tatusia”. Na rysunku mężczyzna ma zabawnie przerażoną minę. Nie zapominajmy o tym, że dojrzała młodość naszych rodziców przypadła na lata 80. To jest moment, kiedy masowo pojawił się pewien wynalazek – wideo, wraz z nim choćby kasety VHS z zachodnią pornografią. Dziś historycy piszą na ten temat prace! 
Z kolei wczesna młodość rodziców to czasy rock and rolla, rocka i szalonych zabaw. Teraz są już w latach, ale ich młodość wcale nie była grzeczniejsza niż nasza.

W takim razie jesteśmy bardziej wyzwolone czy nie?
Natalia: Wydaje mi się, że tak, ale deklaratywnie. Mamy określony medialny przekaz – kim jest nowoczesna kobieta. Śruba jest dokręcona mocno, nie każdemu jest z tym po drodze. Na przykład osunięcie się w tradycyjną, domową rolę – co obserwuję u wielu koleżanek równolatek – może przynosić pewną ulgę. Niedawno znów przeczytałam „Opowieść podręcznej” Margaret Atwood i to, co mówił Fredzie komendant: „W końcu możecie poczuć się spokojne, bo jesteście w swojej naturalnej roli”, wybrzmiało mi jakoś nieprzyjemnie w kontekście tłumaczeń wielu młodych kobiet, dlaczego wolą zostać z dziećmi w domu tak długo, jak się da.

Karolina: Uważam, że nie jesteśmy bardziej wyzwolone. Poprzesuwały się wyłącznie granice – coś jest inaczej, ale niekoniecznie bardziej albo mniej. Widać to np. w zmianie stosunku do aborcji. Młodość poprzedniego pokolenia przypadła na czasy, w których była ona dozwolona na życzenie, uważano, że to środek antykoncepcyjny. Dopiero współcześnie, wraz z rozwojem badań prenatalnych, rozpowszechnia się wrażliwość na to, jak poważną decyzją jest aborcja – czasem przybierająca także radykalne, ciemne odcienie, szczególnie przy niskim wskaźniku urodzeń.

Anna: Jesteśmy, ale ponosimy tego koszt. One dzięki temu, że rodziły nas w innych czasach i zupełnie innych warunkach społecznych, bardziej czuły się w swojej roli. Więc zadawały mniej pytań, po prostu działały. A ja ciągle kwestionuję samą siebie w każdym wydaniu – czy na pewno robię w stu procentach dobrze to, co powinnam? Z drugiej strony może to kwestionowanie wcale nie jest złe, ma również wpływ na to, co widzą nasze mamy. A widzą, jak żyjemy, czyli że jak przychodzą do naszego domu, to nikt nie leży z gazetą na kanapie. Może nawet myślą, że nie jest to takie złe? Ważne, żeby one też uczyły się od nas. Czasem mi się wydaje, że mamy nieprawdziwy obraz naszych mam: pamiętamy je najlepiej z 1987 roku, a jest 2017. Minęło 30 lat i one też już zdążyły się zmienić.