Marta Kowalska, ELLE.pl: Dużo Ci się udało. Używam tego deprecjonującego pracę słowa "udało" celowo, bo chcę powtórzyć za ciekawskimi: "Jesteś bogata z domu"? 
Paulina Pyszkiewicz: Od lat ludzie pytają mnie, czy pieniądze na rozpoczęcie biznesu dostałam od rodziców albo męża (którego nie mam do dziś ;) Wiele razy słyszałam: "Ciekawe, kto jej założył markę", "Ciekawe, kim są jej rodzice" albo nawet "Ciekawe, skąd gówniara miała na to kasę". Zazwyczaj ludzie nie przypuszczają, że mogłam zapracować na to sama, że może dostałam dofinansowanie. Kiedy zaczynałam tworzyć markę samochód miałam, ale pożyczony, mieszkanie też, ale wynajęte. No i maleńkie dziecko. Nie było kolorowo. Studiowałam historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim i w pewnym momencie musiałam podjąć decyzję, co dalej. Praca etatowa nie wchodziła w grę - moi rodzice nie byli zaangażowani w pomoc przy moim synku. Zmieniłam więc tryb studiów na zaoczne i zaryzykowałam z założeniem własnej marki. Początkowo myślałam, że pójdę w kierunku stylistki bo od nastoletnich lat podobała mi się ta praca - miałam nawet jakieś doświadczenia w asystowaniu przy sesjach i bardzo polubiłam tą adrenalinę. 

Nie doświadczyłaś opcji "przynieś, podaj, pozamiataj"? Tak jak to zwykle bywa?

Nie. Trafiłam całkiem dobrze. Marzyła mi się posada stażystki w magazynie, podglądałam Ewelinę Gralak, zachwycałam się sesjami Agnieszki Ścibior, która była zawsze moją ikoną stylu. Parę razy zdarzyło mi się asystować przy sesjach zdjęciowych. Ja w ogóle myślałam przez długi czas, że będę stylistką. Zawsze coś przerabiałam, szyłam. Mając 10 lat do szkoły zakładałam rzeczy z szafy mojej babci - wszyscy się ze mnie śmiali. Ale nigdy się tym nie przejmowałam. Pierwsze zawodowe doświadczenia zdobyłam, gdy miałam kilkanaście lat w agencji PR. Wszystko, co zarabiałam, wydawałam na ciuchy. Po szkole szłam do pracy. I od początku była to praca w modzie.

LEBRAND, Pre Spring 2022, fot. Sonia Szóstak

To był już czas, kiedy zaczęliśmy dumnie mówić: "polska moda" i "polska marka". Magazyny mody to hasło powiększały na okładkach, a każda firma tworząca nawet kolczyki z filcu wieszała to sobie na szyldzie.

Z LEBRAND ruszyłam w 2014 roku. Jako polska marka, ale od samego początku z apetytem na inne rynki. Wtedy świat odkrył Magdę Butrym i to ona pokazała, że bycie "polską marką" jest atutem, że możesz marzyć o takim samym sukcesie, jak marki zagraniczne, sięgać po to samo. Potem udało się to Zosi Chylak, czy Le Petit Trou Zuzy Kuczyńskiej. To one pokazały, że możemy być "made in Poland" i że nie mamy się czego wstydzić. Obok wzrastały marki Bevza, Nanushka. Nagle okazało się, że możesz być z Budapesztu, Warszawy i robić rzeczy, które doceni cały świat. Z pewnością ten świat otworzyły nam też social media. Pamiętam, jak wrzucałam pierwsze sukienki na Instagram, który był wtedy całkowitą nowością. Wiedziałam, że to dopiero mój początek, że czeka mnie ogrom pracy i milowe kroki, zanim LEBRAND stanie się regularną marką, ale widziałam też, że jest miejsce na tego typu rzeczy, jakie chcę projektować. Chciałam to wykorzystać. Pamiętajmy, że polską modę do niedawna kojarzono albo z Reserved, albo z nazwiskami projektantów na czerwony dywan: Maciej Zień, Paprocki i Brzozowski, Gosia Baczyńska. Nie było nic pomiędzy. 

Na górnej półce nie było marek. Były nazwiska.

No właśnie. Ja nie miałam tego nazwiska i nie chciałam robić zjawiskowych, choć jednorazowych kreacji na czerwony dywan. Miałam wizję, ale nie miałam zaplecza, żeby w pełni zrealizować moją wizję. Zresztą nadal uważam, że marki znanych projektantów powinny nimi pozostać i źle zrobiło im pójście w casual. Nie chciałam być ani koktajlowym nazwiskiem, ani sieciówką - nie miałam też na to środków. Chciałam robić rzeczy które będą solidną bazą każdej garderoby. Nie widziałam na polskim rynku marki ready-to-wear, gdzie można byłoby kupić dobre jeansy, ale też szlachetny sweter, ponadczasowy płaszcz. Nie było polskiego Celine, albo czegoś pomiędzy sieciówką a Celine. 

Wysokie aspiracje. Ale w rzeczywistości brak doświadczenia w biznesie, kilka sukienek na start wrzuconych na Instagram plus Twój wiek - 21 lat. Jak dla mnie kraksa na horyzoncie.

Nie powiem - nie było łatwo! Wiele osób od razu mnie szufladkowało, gdy na spotkanie przychodziła 21-letnia dziewczyna z dzieckiem na ręku. Często wykonawcy mówili do mnie "Paulinka". Oczywiście jest to czasem miłe, ale nie wydaje Ci się, że w ten sposób ktoś Cię "dziewczynkuje"? Traktuje protekcjonalnie? Miałam czasem wrażenie, że to takie wbijanie szpili, sugerowanie, że mam za mało lat, żeby coś wiedzieć i robić coś jakościowego. Ale dzięki konsekwencji pokazałam, że pomimo młodego wieku jestem partnerem do współpracy. Nie oszukujmy się - nie wystartowałam z topowym produktem. Musiałam wiele się nauczyć, żeby dojść do poziomu jaki mamy teraz. Mieć pomysł na markę to jedno, ale wyprodukować kolekcję to zupełnie co innego - stale trzeba się zmagać z masą problemów. Do dzisiaj wpadki produkcyjne są na porządku dziennym. Dzięki temu, że "wpadło" mi zlecenie od jednej z właścicielek znanej polskiej marki na produkcję drobnej biżuterii, mogłam w ogóle zacząć pracę na pierwszą kolekcją LEBRAND. 

Wreszcie coś o tych mitycznych pieniądzach. Na co wydałaś?

Na 10 pierwszych prototypów LEBRAND (śmiech).

Żadnych bucików, torebki dla siebie?

Nie, wszystko zainwestowałam w markę. Wiedziałam, że to moja jedyna szansa, żeby zacząć ze swoim biznesem, bo na wsparcie finansowe wśród bliskich nie mogłam liczyć. 

Szyłaś sama?

Nie. Znalazłam krawcową, która nawet nie była konstruktorką. Zrobiłyśmy pierwszą minikolekcję składającą się z kilku modeli. A potem mój wniosek o przyznanie dofinansowania został rozpatrzony pozytywnie, co było dla mnie wielką sprawą. To była dotacja, którą może pozyskać każdy, kto zakłada po raz pierwszy działalność gospodarczą. Magiczne 25 000. Za te pieniądze postawiłam pierwszy, niezbyt skomplikowany, sklep internetowy. Wcześniej sprzedawałam pojedyncze sztuki za pośrednictwem instagrama i poczty pantoflowej. Pamiętam złotą cekinową sukienkę, która stała się wtedy naszym pierwszym najlepiej sprzedającym się produktem. Kosztowała 950 złotych. 950! I sprzedała się!

Dużo jak na sukienkę nieznanej marki, która w ofercie miała tylko jeden rozmiar z każdego fasonu.

To prawda, ale jakość cekinów była warta tej ceny. Ktoś ją kupił i nie dokonał zwrotu. Od tamtej pory mogę mówić o klientkach LEBRAND. 

Z tym, że nie miały gdzie przychodzić...

To spędzało mi sen z powiek. Przecież musiałam stworzyć miejsce, gdzie zainteresowane kolekcją klientki będą mogły przymierzyć ubrania. Jedna z moim znajomych, którą poznałam pracując jako nastolatka w agencji PR-owej, dała mi znać, że zwalnia się jej mieszkanie. To było miejsce po showroomie Mokobelle, na rogu Wilczej i Mokotowskiej. Zdecydowałam się zaryzykować! To był pierwszy showroom LEBRAND. Czynsz stanowczo przewyższał moje możliwości. Biłam się z myślami, bo marka miała pół roku. Nie było mnie wtedy na to stać, ale dzisiaj wiem, że było warto. 

Nadszedł taki moment, że przestałaś inwestować?

Nie, bo wtedy przestałabym się rozwijać. Cały czas się rozwijamy i inwestujemy. Oczywiście pamiętam moment, gdy mogłam z zarobionych pieniędzy kupić sobie pierwszą torebkę, o jakiej marzyłam od zawsze (oczywiście na wyprzedaży). Lubię te momenty, kiedy w zamian za dobre wyniki mogę sobie pozwolić na jakiś klasyk, który posłuży mi na lata. Ale wciąż - po 7 latach - stawiam głównie na rozwój.

Ciężko mi w to uwierzyć, najchętniej prześwietliłabym Twoją szafę w detalach.

Noszę bardzo dużo rzeczy z archiwalnych kolekcji LEBRAND. Czasem śmieję się, że nie mogę tego robić, bo dziewczyny zawsze zapytają akurat o coś, co jest sprzed kilku sezonów. I domagają się, żeby te modele reaktywować. Pracujemy zresztą na modelach sprzed lat - lubię nadawać im drugie życie. Mamy świetną bazę form, które powstawały przy poprzednich kolekcjach. Warto je wykorzystywać. Tym bardziej, że nasze DNA jest ciągle takie samo. 

Trzeba przyznać, że sama masz świetny styl. Marka na tym zyskuje?

Kiedyś prowadziłam nawet swój blog (to było 15 !!! lat temu, kiedy byłam w gimnazjum) . Zawsze też pokazywałam swoją pracę, ale i swoją szafę w social mediach. To moje życie, nie da się tego rozdzielić od domu, dzieci. Moja codzienność jest związana z modą na każdym kroku. Nie mogę powiedzieć, żebym czuła się swobodnie przed kamerą czy obiektywem, ale selfie w lustrze nie jest dla mnie problemem. Poza tym klientki zawsze pozytywnie reagują, jak pokazuję się w rzeczach LEBRAND. Noszę je na co dzień, choć nie zawsze mam czas, żeby zrobić zdjęcie. 

Jesteś twarzą LEBRAND?

Mimo że projektuję kolekcje, to jednak najbardziej bliskie mojemu sercu jest określenie „dyrektor kreatywna”. Jak wspomniałam, jestem z wykształcenia magistrem historii sztuki, więc nie ma ono nic wspólnego z projektowaniem. Warto zaznaczyć, że nie jestem też zawodową stylistką. Od pewnego czasu wszystkie kolekcje LEBRAND stylizuje utalentowana Olivia Kijo - dziś już śmiało mogę powiedzieć: moja przyjaciółka. Oczywiście jestem założycielką LEBRAND - ta firma to moje całe życie, ale myślę, że określenie "dyrektor kreatywna" myślę jest najtrafniejsze. 

Łatwo Ci delegować zadania i odpowiedzialność?

Uczę się tego. Olivii oddałam stylizowanie i kolekcje dzięki temu zyskują niesamowite życie. Wiem też, ile zyskała marka, gdy dołączyła do mnie Kaja, brand managerka. Zobaczyłam w niej swoje odbicie, mamy jedność wizji, dlatego łatwiej było mi powierzyć jej całą masę obowiązków. Mam ogromne wsparcie w Dominiku, kierowniku produkcji. Nie da się robić wszystkiego na raz, nie da się robić wszystkiego samemu. Ale musicie wiedzieć, że mam na prawdę wyjątkowe szczęście do ludzi. 

Multitasking jest przereklamowany. 

I zabija wiele biznesów, jeśli człowiek, który ma firmę będzie wiecznie chciał robić w niej wszystko sam. Trzeba mieć w zespole ludzi, którym zaufasz i pozwolić im robić to, co potrafią robić najlepiej. Poza tym jeśli będziesz chciała robić wszystko to najmniej czasu zostanie na to co najważniejsze w twoim biznesie! 

Zżywasz się z ludźmi, czy pilnujesz profesjonalnych granic?

Większość mojego zespołu jest ze mną od lat. Wiele przeżyliśmy razem, trudno postawić twardą granicę profesjonalizmu. Trzymamy się blisko - myślę, że wszyscy cenią sobie te relacje. Ja i Oni. Nie jest nas dużo, ale pracujemy na 200%. 

Konkurencja podkrada Ci ludzi?

Chyba do tej pory to się nie zdarzyło. A przynajmniej nic o tym nie wiem ;)

LEBRAND, Pre Spring 2022, fot. Sonia Szóstak

Nie wydaje Ci się, że w polskiej modzie coraz bardziej nagminne jest powielanie pomysłów? Polskie marki wyrastają jak grzyby po deszczu. Mam wrażenie, że kopiowanie jednych przez drugie jest czasem wręcz bezczelne. Oczywiście to powszechne też na świecie. Ale na naszym podwórku, jeszcze za czasów pierwszego fashion weeka w Łodzi, każdy z projektantów chciał być kimś innym. A dziś...

Szczerze mówiąc, nie rozumiem takiego działania. Rozumiem, jeśli jedna marka zrobiłaby podobny produkt, ale dwa razy tańszy. Byłaby w tym jakaś logika biznesowa, podobny poziom luksusu za niższą cenę. Ale jeśli kosztują tyle samo, to jaki to ma sens? Jest dużo marek, które płyną na tych samych falach - pytanie, jak długo to potrwa. Sama jestem ciekawa. 

Weźmy chociaż za przykład armię naśladujących markę The Odder Side...

Tak. Myślę, że działa tu prozaiczny mechanizm: jeśli im się udało, mnie też się uda. Niestety wielu osobom się wydaje, że nasz rodzaj biznesu jest niewymagający, że nie ma w tym nic trudnego. Ale myślę, że każdy kto tak uważał, po kilku miesiącach zmienił zdanie. Naprawdę, prowadząc markę, każdego dnia trzeba się zmagać z masą problemów - terminy, logistyka, wymagający klienci.

Dlaczego tak trudno powielić LEBRAND?

Wypuszczamy 4 kolekcje w ciągu roku. Każda ma około 150 modeli - powstałych z precyzją, odszytych z dobrych, głównie włoskich tkanin i dzianin. LEBRAND to minimalistyczna baza na wiele sezonów. Nawet jeśli robimy denim, to naprawdę jest to bardzo precyzyjne wykonanie. Ale dojście do tego etapu zajęło mi ostatnie 7 lat. Każdy model, każda kolekcja były lekcją. Nadal są. Nie zrobisz tego w trybie przyśpieszonym bez doświadczenia. Myślę, że wiele osób już na początku prowadzenia biznesu zaskakuje to, że początek  jest aż tak trudny. Naprawdę trzeba się przygotować na mozolną pracę. Ja zdecydowanie chcę stale ulepszać moje kolekcje, chcę się rozwijać. 

Nie naśladujesz, nie kopiujesz?

Zdarza mi się chodzić np. po sklepach vintage i fotografować rzeczy pięknie wykończone. Zbieram perełki, także akcesoria. Mam wiele rzeczy, w których zainspirował mnie detal kołnierza czy rękawa. Nie wszystko da się przełożyć na współczesną polską produkcję, ale też nie o to chodzi. Inspiracja to tylko impuls, element nowej całości. W minimalistycznej kolekcji przejawia się bardziej w detalach.

Dużo mówimy o minimalizmie. Nie męczy Cię już dyktat minimalistek? Klonów z beżowo-białych instagramów?

Tak, minimalizm rozumiany jako klasyka, harmonia w modzie, jest czymś innym niż powielanie stylizacji i estetyki w social mediach. Też już jestem tym zmęczona, często nie potrafię odróżnić od siebie niektórych influencerek. Coraz trudniej też nam znaleźć osoby, z którymi w ramach naszego stylu chcielibyśmy podejmować influencerską współpracę. Mam wrażenie, że coraz trudniej jest mieć swój indywialny styl. 

Muszę zadać to pytanie - płacisz za założenie ubrań LEBRAND na Instagramie?

Nie, na szczęście nigdy nie musieliśmy tego robić. Najczęściej sami wybieramy dziewczyny, z którymi chcemy współpracować, choć zdarza się coraz częściej, że na prawdę świetne osoby piszą do nas same - to zawsze bardzo miłe. Zawsze pracujemy na zasadzie barterowej.

Bardziej odpowiada Ci forma gentlemen's agreement? 

Działa  to tak: wysyłamy dziewczynom rzeczy, które same wybrały, licząc na to, że w organiczny sposób kiedyś te rzeczy zostaną pokazane. Dziewczyny noszą te rzeczy na co dzień, co sprawia, że produkt jest często fotografowany. Do tych rzeczy należy np. skórzana kurtka, którą Débora Rosa nosiła i pokazywała już wielokrotnie. Myślę, ze tylko taka współpraca ma sens. Wierzę, że jeśli ktoś sam wybierze produkt, który mu się podoba i rozumie, że dla nas taka wysyłka to koszt, to z szacunku do marki i do nas wrzuci zdjęcie i onaczy je LEBRAND.

Jest coś, czego nawet Tobie nie udałoby się kupić w Twojej własnej marce?

Nie mamy bielizny. Kupuję ją w COSie!

* * *

LEBRAND to polska marka, którą dziś znaleźć można także w Stanach Zjednoczonych, Nowej Zelandii, Belgii, Szwajcarii, Czechach, Japonii, we Francji, we Włoszech oraz w Niderlandach. Od 2020 obecna także na platformie Moda Operandi, a w tym roku po raz pierwszy w oficjalnym showroomie podczas paryskiego tygodnia mody.

LEBRAND, Pre Spring 2022, fot. Sonia Szóstak

Nowa kolekcja LEBRAND Pre Spring 2022 to hołd złożony wiośnie i nadziei, że świat za chwilę wróci do normy. Lokalizacją dla na wiosennego edytorialu marki, autorstwa Sonii Szóstak, była włoska Puglia, pod sam koniec turystycznego sezonu.

Okolica zwolniła tempa, unosiło się w niej nostalgiczne uczucie końca, ale również wytchnienia i harmonii. Dało nam to możliwość zaczerpnięcia głębokiego oddechu i rozkoszowania się ciepłym uczuciem delikatnie słabnącego słońca. Architektura inspirowana stylem mid-century doskonale współgrała z otaczającą naturą, tworząc idylliczne tło dla naszej wczesnowiosennej, nastrojowej opowieści. To była oczywista, choć niezamierzona interpretacja grupowego doświadczenia naszego zespołu – stanu zawieszenia między znajomym wnętrzem naszych domów, a tęsknotą przygody i podróży. Powoli przygotowywaliśmy się do wyjścia na zewnątrz. W pierwszym sezonie powrotu w dawną  rzeczywistość (lub dla większości z nas dawną fantazję) stawiamy na swobodną elegancję z oversize'owymi sukienkami, prostymi materiałami, takimi jak bawełna, czy miękki dżersej, połączonymi z nowoczesnymi uniformami, utrzymanymi w czarno białej palecie. Zależało nam na stworzeniu ubrań, które przetrwają więcej, niż kilka sezonów, które od razu staną się ulubionymi elementami Twojej garderoby, które będą noszone często i z radością. W LEBRAND pragmatyczne podejście do mody nie wyklucza fantazji - są to ubrania, w których możemy marzyć, w których możemy podróżować, wieść nasze codzienne, nie pozbawione wrażeń życie.