Kto by przypuszczał, że drobna dziewczynka z Florydy, z celującymi ocenami na świadectwie, kochająca samochody i dalekie rodzinne podróże stanie się wkrótce pierwszą damą rock and rolla XXI wieku? Miłość do samochodów zaszczepił w niej ojciec, sprzedawca aut. Do nauki i podróży – najpewniej mama, nauczycielka. To dlatego swoją debiutancką książkę „Car Ma” Alison Mosshart poświęciła… samochodom, a zapytana, za czym najbardziej tęskni w tych niepewnych czasach, jednym tchem wymienia podróże do ukochanych miejsc. Których? Bez znaczenia – każde miejsce na jej drodze może stać się tym jedynym. Choćby na moment. Alison, połówka duetu The Kills (obok Jamiego Hince’a) i współtwórczyni supergrupy The Dead Weather (z Jackiem White’em, Deanem Fertitą i Jackiem Lawerence’em), jest ikoną nonszalanckiego rockandrollowego stylu z burzą nieuczesanych włosów, mocnym makijażem oczu, zawsze w rurkach, ciężkich butach, T shirtach i słynnych już rozpiętych koszulach w cętki lub gwiazdy. Ale przede wszystkim jest wszechstronną artystką – pisze nie tylko teksty i muzykę, lecz także maluje, fotografuje, a ostatnio coraz intensywniej zajmuje się produkcją klipów. Jest autorką teledysków do piosenek „Rise” i „It Ain’t Water” promujących jej pierwszą solową siedmiocalową płytę (mały winyl). Tylko w ELLE zgodziła się opowiedzieć o swoim projekcie, przyjaźni i „samochodowym frankensteinie”.

Alison Mosshart po raz pierwszy solo. 2020 to rok zmian?

Alison Mosshart: Mam nadzieję. Gdy zaczęła się pandemia, pomyślałam: „Kurczę, wygląda na to, że będzie to rok stracony”. Z drugiej strony zaczęłam obserwować renesans kreatywności wśród bliskich mi osób. To chyba dlatego, że ludzie mają więcej czasu na refleksję, a także cierpliwość, żeby pchnąć swoje pomysły do przodu. Albo w końcu zrozumieć, co jest w życiu najważniejsze. Wszyscy zaczęliśmy się zastanawiać, co jest dla nas dobre. Co powinniśmy zmienić? Potem zaczęły się protesty (ruch Black Lives Matter, który powstał po zabójstwie George’a Floyda – przyp. red.) i pomyślałam:

„To będzie jednak bardzo ważny rok. Jeden z najważniejszych w historii”.

Szczególnie dla Ameryki. Mimo pandemii ten oddolny ruch okazał się potężny. Nic go nie mogło zatrzymać. Nawet koronawirus. Wstrząs już nastąpił. Teraz czas na zmiany, które powinny były wydarzyć się już dawno temu. I wiesz co? Dzisiaj myślę, że 2020 to cholernie dobry rok.

Jaki to wszystko miało wpływ na Ciebie? Zwracasz uwagę na sprawy, które wcześniej wydawały Ci się nieistotne?

Chyba będziemy musiały pogadać o tym za rok. Codziennie staram się robić coś nowego. Ale nie wiem, jakie będą tego konsekwencje, szczególnie w dłuższej perspektywie, choć jestem bardzo aktywna twórczo. Żartowałam ostatnio ze znajomymi, że nie mogę przestać kręcić wideo i że gdy w końcu wynajdą szczepionkę na COVID-19, już nigdy żadnego nie zrealizuję, bo będę miała ich dość. Na szczęście tak się nie dzieje. Obostrzenia są teraz mniejsze, a krótkie formy filmowe nadal mnie kręcą. Co będzie dalej? Nie wiem, co się zrodzi w mojej głowie. Ale to nowa umiejętność, więc zamierzam ją doskonalić. Mogę też od tego wszystkiego zwariować. Kto wie? (śmiech).

Ta nowa umiejętność się przydała – teledyski do solowych piosenek „Rise” i „It Ain’t Water” to Twoja robota. „Rise” to potężny song nagrany na potrzeby serialu „Sacred Lies” z Juliette Lewis w jednej z ról. Wspomniałaś, że napisałaś go siedem lat temu w Londynie, gdy bardzo za kimś tęskniłaś. Śpiewasz: „Powstaniemy, gdy niebo runie, a słońce poczernieje”. Po marszach w obronie praw człowieka ta piosenka nabrała nowego znaczenia. Zdarza Ci się po pewnym czasie inaczej rozumieć teksty swoich piosenek?

Tak, cały czas. Gdy zaczynasz pisać, zazwyczaj dotyczy to czegoś lub kogoś konkretnego. Próbujesz nazwać uczucia towarzyszące ci w danym momencie. Po latach, gdy słuchasz tego tekstu, siłą rzeczy dopasowujesz go do bieżących wydarzeń. „Rise” ma na szczęście mnóstwo znaczeń. Po nagraniu piosenki należy ona już do odbiorców, nie do mnie. Ta reguła dotyczy zresztą wszystkich wykonawców.

Gdy słucham utworów z lat 50., 60., 70., wydaje mi się, że zostały napisane o tym, co dzieje się teraz. Taka jest muzyka. I to jest w niej najpiękniejsze.

Spędziłaś niemal dwie dekady w trasie – z The Kills i The Dead Weather. Przymusowe zamknięcie pozwoliło Ci odpocząć czy raczej pokrzyżowało plany?

Na szczęście byłam w tej komfortowej sytuacji, że nie miałam zaplanowanej trasy w tym czasie. Zaczęliśmy za to z Jamiem pracę nad nową płytą The Kills. A gdy piszemy i tak robimy sobie przymusowy lockdown, więc nie cierpieliśmy szczególnie. Oczywiście tęsknię za możliwością bezproblemowego przemieszczania się. W ogóle ruch jest dla mnie ogromnie ważny. W „normalnym świecie” podróżuję dużo, przynajmniej raz w tygodniu jestem w samolocie. Więc pod tym względem to dziwne doświadczenie. Zupełnie coś nowego. Narzucam sobie dyscyplinę pracy.

Czytasz jeszcze więcej niż zazwyczaj?

Teraz czytam „Ptaka dobrego boga” Jamesa McBride’a (w Polsce książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne – przyp. Red.). Uzależnia! To świetnie napisana powieść o niewolniku Henrym Shacklefordzie, który dołącza do Johna Browna i jego abolicjonistycznego ruchu. Na obecne czasy – idealna. Na jej podstawie powstał właśnie miniserial.

Postawę Johna Browna, zaciekłego przeciwnika niewolnictwa, bardzo chwalił polski poeta Cyprian Kamil Norwid, który napisał wiersz „Do obywatela Johna Brown”.

To ciekawe. Tym bardziej polecam! Ale wiesz, że od początku lockdownu przeczytałam tylko dwie książki? Zupełnie tego nie rozumiem, bo w codziennym pędzie pochłaniam ich ogromne ilości… Teraz po pięciu stronach zasypiam jak kamień. Gdy tylko kładę się do łóżka i biorę do ręki książkę – odlatuję!

W ubiegłym roku pojawiła się na rynku Twoja książka „Car Ma” – tytuł to gra słów między buddyjskim i hinduistycznym prawem przyczyny i skutku a Twoją miłością do aut. Co Cię w nich fascynuje?

Cóż, pół życia spędziłam w trasie… Mój ojciec handlował samochodami, więc do domu prawie codziennie przyjeżdżał innym. Poznawałam je, to była niezła lekcja dla dzieciaka. Poza tym jest coś romantycznego w autach. Są piękne, oczywiście nie wszystkie, ale te z lat 60. i 70. nie mają sobie równych. Gdy jakieś wpadnie mi w oko, lecę za nim na złamanie karku tylko po to, żeby przyjrzeć mu się z bliska. A te stare, połatane? Z niedopasowanymi drzwiami, różnymi lakierami?! Są jak patchwork, jak samochodowy frankenstein! Czuję samochody, świetnie prowadzę. „Car Ma” powstała tuż po powrocie z Nowego Jorku (do Nashville, gdzie Alison mieszka, gdy nie przebywa akurat w Londynie – przyp. Red.). Byłam tak naładowana energią, że postanowiłam zrobić fanzin o samochodach. Miało być 15 stron, wyszło 112. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że mam przed sobą książkę, która powstała w miesiąc. Ale czemu ja się dziwię, skoro pierwsze moje poważniejsze rysunki, które zrobiłam jako ośmiolatka, to ilustracje samochodów? Fajnie, tylko czasami, gdy patrzę wstecz, zaczynam sobie zdawać sprawę, że od 30 lat w ogóle się nie zmieniłam. Mamy kłopot! (śmiech)

Powiedziałaś, że tuż przed lockdownem zaczęliście pracować z Jamiem nad nowym albumem The Kills. Skorzystam więc z okazji i zapytam o Waszą siostrzano-braterską relację, rzadką w świecie rock and rolla.

Och, jak my się kochamy! Bardzo o siebie dbamy, nieustannie się wspieramy we wszystkim, nawet jeśli doskonale wiemy, że któreś z nas robi głupoty. Naprawdę jesteśmy jak brat i siostra, już od 20 lat. Jamie jest moim najbliższym przyjacielem. Nie potrafiłabym bez niego żyć. Wiele razem przeszliśmy, choć nie twierdzę, że nigdy się nie kłócimy… Poza tym z tych kłótni zawsze wychodzi coś dobrego, wspólnie rozwiązujemy problemy. Szczęście, że siebie mamy.

Ale chyba jest coś, co Cię w nim denerwuje?

Oj tak, jest kilka takich rzeczy, a jednocześnie Jamiego muszą irytować ich we mnie tysiące. Tak było od pierwszego dnia naszej znajomości, gdy usłyszałam jego brzdąkanie na gitarze, piętro wyżej nad mieszkaniem, które wynajmowałam. Poszłam tam, pogadaliśmy i okazało się, że świetnie się rozumiemy, choć na niektóre kwestie mamy różne pomysły. To chyba przez te tarcia tak bardzo się uwielbiamy.

Wiem już, że za nim tęsknisz. A są jakieś miejsca, do których chciałabyś się teraz wybrać?

Tak, do wszystkich! Każdego dnia w internecie oglądam zdjęcia miejsc, za którymi tęsknię, np. Nowego Jorku. To miasto, w którym staram się być przynajmniej co trzy miesiące, inspirują mnie spotkania z przyjaciółmi, muzea, spacerowanie po ulicach. Czuję przypływ energii do pracy, kiedy stamtąd wyjeżdżam. Trudno było patrzeć, jak Nowy Jork mierzył się z pandemią. Tęsknię też za Los Angeles, bo tam jest Jamie, tęsknię za Meksykiem… Tak naprawdę tęsknię za trasą koncertową. To dziś moje największe marzenie.

W jakim punkcie życia teraz jesteś?

Dobre pytanie… Nie wiem. Nie potrafię porównać tego, co dzieje się teraz z tym, co było pół roku temu. Może czuję jakąś większą bliskość z ludźmi? Wszystko mnie ciekawi… Nie wiem jednak, w jakim punkcie życia teraz się znajduję. Siedzę po prostu przy swoim biurku w Nashville i gadamy. Ale co będzie później? Kto to może wiedzieć?

Ta niewiedza bardziej Cię przeraża czy pociąga w tym „cholernie dobrym”, jak powiedziałaś, 2020 roku?

Nie jestem jedyną zagubioną osobą. Naprawdę dużo ludzi, z którymi rozmawiam, mówi mi dokładnie to samo – nie wiedzą, do czego właściwie zmierzamy, czy to „coś” się oddala, czy raczej zbliża. To rzeczywiście może być podniecające. Wiesz, że pierwszy raz od dawna nie mogę znaleźć odpowiednich słów, żeby opisać to, co czuję? Dziwne. Ale koniec z tym! Zaraz wsiadam w samochód i jadę do Jamiego. Zabieramy się za nowy album.

Wywiad pochodzi z listopadowego wydania magazynu ELLE.