Na Twoim koncie na Instagramie pojawiały się ostatnio zjawiskowe kadry z dalekiej podróży. Gdzie byłeś?

Szczepan Twardoch Spędziłem trzy tygodnie w Ameryce. Przejechałem samochodem około sześciu tysięcy kilometrów po Teksasie i Luizjanie. Zawsze chciałem zobaczyć ten kawałek świata, potrzebowałem też trochę samotności. Ameryka jest wspaniała. Szczególnie interesowała mnie część Teksasu zasiedlona w połowie XIX wieku przez osadników z Moraw, Niemiec, ze Śląska. Poznałem potomków tych Ślązaków, niektórzy z nich ciągle mówią po śląsku, było to dla mnie duże przeżycie.

Czyli nie był to luksusowy wyjazd znanego pisarza z profesjonalną relacją na Instagramie?

No co ty. Nie wiem w ogóle, jak wygląda profesjonalna relacja na Instagramie. Nawet aparatu fotograficznego nie zabrałem, zrobiłem kilka zdjęć telefonem, ale bez przesady. Nie był to też
wyjazd luksusowy, choć na pewno bardziej komfortowy niż moje podróże sprzed 20 lat. Myślałem o nich, będąc w Teksasie. Przypominałem sobie, jak kiedyś pojechałem na półtora miesiąca do Mongolii, za grosze. Spałem w różnych dziurach, na dworcu w Irkucku, pod namiotem, bez wygód, żyjąc z dnia na dzień. To były wspaniałe doświadczenia, które mnie rozwinęły, nauczyły zaradności, tolerancji i obojętności na panujące warunki. Dziś myślę, że fajnie, że mogłem robić takie rzeczy, mając 20 lat, ale też fajnie, że mogę podróżować w innych okolicznościach, mając prawie 40. Że mogę wynająć samochód i nie muszę martwić się o to, gdzie będę nocował. Cieszę się, że moje życie poszło w tę stronę, ale gdyby tak się nie stało – podróżowałbym tak jak wtedy, w jakikolwiek sposób, byle podróżować.

A jak pracujesz? Kiedyś opowiadałeś mi, że „Morfinę” pisałeś w wynajętym mieszkaniu w Krakowie. Nadal potrzebujesz odosobnienia czy piszesz już teraz książki w kuchni w domu, przygotowując kolację?

„Królestwo” pisałem głównie w Warszawie nie dlatego, że akcja powieści dzieje się w tym mieście – tamtej Warszawy już nie ma, tylko dlatego, że mam tam garsonierę, w której dobrze mi się pracuje. Pisałem w tygodniu, a do domu jeździłem na weekendy. Miałem przy sobie tylko książki, komputer, na ścianach mapy, to wszystko. Nic więcej nie potrzeba.

Zdarza Ci się zatracić, kiedy piszesz, zapomnieć zjeść obiad?

Prędzej bym zapomniał, że muszę pracować, niż że muszę zjeść obiad. W pisaniu naprawdę nie ma niczego magicznego. Jest żmudny trud.

Czy pisząc, jak Konstanty Willeman z „Morfiny” albo Jakub Szapiro w „Królu” ucztują w przedwojennej restauracji, jedzą raki i wypijają litry alkoholu w towarzystwie pięknych dam, czujesz się inaczej, niż kiedy opisujesz, jak Ryfka w martwej Warszawie wygrzebuje z ruin resztki zmarzniętych ziemniaków?

Nie. A dlaczego miałbym czuć się inaczej?

Ja czuję się inaczej, czytając te opisy.

Oczywiście jestem w innym nastroju, pisząc takie sceny. Żeby uruchomić emocje w czytelniku – a wierzę, że literatura temu właśnie służy – trzeba najpierw uruchomić je w sobie, wielokrotnie przerobić i jeszcze przemyśleć. Bo potem nie ma już emocji ani nastrojów, tylko wysiłek – samo pisanie jest czynnością intelektualną. Nie da się emocji przelać wprost na książkę, bo one są przecież tylko chemią w mózgu, niczym więcej. Nie wylejesz na papier tego całego kortyzolu i adrenaliny, trzeba się wsłuchać w konsekwencje tego, co się dzieje w głowie pod ich wpływem. Ale to jest już praca intelektualna.

„Królestwo” jest książką o miłości, zgadzasz się?

Tak. Między innymi.

Główna bohaterka powieści, Ryfka, mówi: „Całe życie kochałam złego człowieka. Czy miłość może być zła albo dobra?”.

A co to znaczy zła? Albo dobra? To są jakieś uproszczenia. Nawet pojęcie miłości nim jest. Tym jednym słowem określamy przedziwny zestaw emocji i myśli, które człowiek wyraża wobec drugiego człowieka. Czy może być zła? Może być toksyczna, robić komuś krzywdę, ale czy wtedy miłość jest zła, czy to człowiek jest zły? Tak, miłość może być krzywdząca, nie tylko ta erotyczna, lecz także rodzicielska, jeśli układa się w złe formy.

Dlaczego książka, której akcja dzieje się w najmroczniejszych czasach, zimą po upadku powstania warszawskiego, w wymarłym mieście – jednak jest o miłości?

Cała nasza kultura jest o miłości, śmierci i przemijaniu. Przecież nie da się pisać o niczym innym. Moje powieści zawsze są o wielu rzeczach naraz, ale napisać taką, która nie byłaby m.in. o miłości, byłoby
mi trudno. Zostałaby jakaś dziura. W „Królestwie” chciałem napisać o takim rodzaju kochania drugiego człowieka, które czasem się zdarza – wbrew rozsądkowi, logice i światu, to wydało mi się najciekawsze.

Jest też wątek miłości wyzwolonej – syn Jakuba, nastoletni Dawid, żyje w trójkącie erotycznym z koleżanką i kolegą. Nawet jak na dzisiejsze standardy – mocno bez oporów.

Wątek swobody obyczajowej młodych ludzi wziąłem ze wspomnień z getta, dużo o tym pisano. Wiek inicjacji seksualnej obniżył się wtedy drastycznie – może już nie dzieci, ale bardzo młode nastolatki rozpoczynały życie erotyczne. Wiadomo, że getto zniszczyło mechanizmy kontroli społecznej.

Jakub, który w Twojej poprzedniej powieści był królem miasta, teraz jest pokonany, bierny. Na ile słabość staje się punktem odniesienia siły mężczyzny?

Jakub musi znosić rzeczy, których nie potrafi znieść. Musi być silny, więc ciągnie to dalej, aż dochodzi do momentu, kiedy czuje, że nie może już wytrzymać ani chwili dłużej. Dochodzi do tego miejsca kilka razy. Jeśli chodzi o mnie – nie ma nic śmieszniejszego, niż kiedy ktoś mówi o sobie: „Jestem silnym człowiekiem”. Od razu myślę, że to musi być bardzo pocieszna postać.

A Ty walczysz ze swoją słabością czy po prostu pozwalasz sobie na nią?

Jasne, że mam wiele słabości, i nie mówię tu o wadach, tylko o braku siły wobec przeciwności, które stawia przede mną życie. Ale chyba wystarczy, bo szczerze mówiąc, dosyć ciężko mi się buduje własny portret psychologiczny.

Na ile zostawiasz go w książkach?

Oczywiście „Pani Bovary – to ja”. Nie mam innych doświadczeń, z których mógłbym zbudować bohaterów i opowieść, poza swoimi. Gdy piszę o miłości Emilii, żony Jakuba, do synów, mam
do dyspozycji to, co sam wiem o miłości do dzieci.

Kiedyś mi mówiłeś, że musiałeś do relacji z synami dojrzeć.

Tak, teraz, jako ojciec 11-letniego chłopca, czuję się nim dużo bardziej, niż kiedy mój syn był niemowlęciem. Moje bycie ojcem staje się pełniejsze, im synowie są starsi. Jednak o Jakubie trudno coś takiego powiedzieć.

To kim się inspirowałeś, pisząc o jego ojcostwie?

Wyobraź sobie, że bierzesz do ręki kolorowe paski plasteliny. Na przykład żółty to doświadczenie życiowe, zielony – lektury, które przeczytałaś. Czerwony – inne doświadczenia z kulturą, a fioletowy – doświadczenia innych ludzi, które ci przekazali. Kiedy zaczniesz ugniatać te paski, na początku powstanie mieniąca się kolorami kula, ale potem wszystko zlepi się w masę o jednolitym kolorze. Czy jeśli zrobisz z niej figurkę, będziesz potrafiła odpowiedzieć na pytanie, w jakim jest kolorze, z czego powstała? Z wszystkiego naraz. Tak jest z postaciami w książce.

W Twoich książkach panuje mrok, w wywiadach surowo oceniasz rzeczywistość. Ale też przywiązujesz wagę do zaszewki w spodniach szytych na miarę i kształtu kieliszka. Kultura materialna jest dla Ciebie przyjemnością czy koniecznością?

Zdecydowanie przyjemnością. Mógłbym bez tego wszystkiego żyć, bo da się żyć bez zaszewek na spodniach, ale byłoby to o wiele mniej przyjemne życie. Pozwalam sobie na te przyjemności, bo mogę. Ale gdyby uczynić je treścią życia, byłoby ono głupie. To jakby jeść sam sos do mięsa. Nie ma to wielkiego sensu, prawda?

Rozmawiała Anna Luboń