– Zostań!
– Nie. 


To jedna z ostatnich scen czarno-białego, kameralnego dramatu Konwickiego, od premiery którego 4 sierpnia minęły 62 lata. Ten oszczędny w słowa i obrazy – ale nie emocje – film, „Ostatni dzień lata” wraca pod koniec sierpnia jak bumerang. Każdego roku. Za każdym razem przeżywać go można inaczej. Na bezludnej plaży spotyka się młody mężczyzna i dojrzała kobieta. Ustawiają się w kadrach dyskretnych, poetycko czystych. Biały, uspokojony piach, czasami osuwający się na wydmie i ciemne, srogie morze ustrojone bałwanami to jedyne, co ich otacza.

Gdyby czytać film dosłownie (a przecież można), mamy historię dwojga nieznajomych, zbliżających się do siebie w ostatni dzień wakacji. Borykających się z piętnem wojny. On (Jan Machulski) wciąż nie potrafi ułożyć sobie po wojnie życia. Ona (Irena Laskowska) wciąż czeka na ukochanego, który nie wraca. Emocje i nastroje uwalniane są w warstwie wizualnej i dźwiękowej – srogi świst przelatujących samolotów wojskowych jest równie niewygodny, co niespokojne, syczące morze. W ten sposób Konwicki tłumaczył świat nowy, powojenny. Świat, który po tragedii musiał znów się urodzić, bez sentymentów. Jakoś poskładany. 

W ostatni dzień lata, za który symbolicznie przyjmuję od zawsze ostatni dzień wakacji, nie sugerując się początkiem jesieni kalendarzowej czy astronomicznej, oglądam Konwickiego. Każde lato kończy się w inny sposób, ale zawsze niepokojem i nostalgią, choć z jego początkiem nigdy przecież o tym nie myślę. W tym roku jest inaczej. To lato było zupełnie inne. 15 lat temu Marcin Świetlicki napisał „Nigdy nie będzie takiego lata”. W 2020 roku te słowa wybrzmiewają jakoś złowieszczo. 

„Ostatni dzień lata” to film będący obrazem świata, który runął i trzeba budować go od nowa, choć w głowie jeszcze nie czas na to. Traumy pokolenia powojennego, które żyć próbowało tak normalnie, jak tylko się da, nigdy nie zrozumiemy. Jednak w tym roku świat także runął i musimy postawić go na nowo. Pandemia koronawirusa zebrała śmiertelne żniwo, od Chin po Stany Zjednoczone. W strachu przed niewidocznym wrogiem, w nierównej walce, uświadomiliśmy sobie, że sens naszego bycia jest zupełnie gdzie indziej, niż zakładaliśmy. Szczególnie w Europie, w której pokolenie Y i Z właściwie nie doświadczyło żadnego konfliktu, który zmieniłby ich ekshibicjonistycznie prowadzoną historię. 

Wirus odwrócił bieg świata, który najpierw zatrzymał. Obejrzeliśmy obrazki, zupełnie jak w „Melancholii” von Triera – przerażająco zachwycające. Okazało się, że po kilku dniach od zatrzymania fabryk, Chińczycy zobaczyli niebo. Niektórzy po raz pierwszy w życiu. Jakość powietrza na świecie poprawiła się, a w sieci zaczęły krążyć filmy dziękczynne podpisane „Matka Ziemia”, skierowane bezpośrednio do koronawirusa. Nic nie pasuje tu lepiej niż cytat Anthony’ego Queena, który w „Greku Zorbie” woła: „widziałeś kiedyś taką piękną katastrofę?”. Po odwróceniu strony gazety jednak znów twarde lądowanie. Setki ofiar dziennie we Włoszech i Hiszpanii, ale też pozostałych państwach, nie tylko na Starym Kontynencie. Przemęczeni, zrozpaczeni lekarze, załamanie służby zdrowia właściwie w każdym kraju, zamknięcie granic, w końcu zamknięcie nas w domach. Odłączenie światowych gospodarek od zasilania. I czas, który po raz pierwszy tak bardzo ludziom nie sprzyjał. Dostaliśmy go w nadmiarze, razem z nadmiarem zmartwień. Aleksandr Sołżenicyn pisał przecież: „Jeśli nie potrafisz wykorzystać minuty, to zmarnujesz i godzinę, i cały dzień, i całe życie!”. Co robić, żeby tego czasu nie tracić?, pytaliśmy oderwani od codzienności, biorąc do ręki „Dżumę” Camusa, która w kwietniu, po 73 latach od pierwszego wydania, znów stała się bestsellerem. Tam znaleźliśmy: „Pytanie: co robić, by nie tracić czasu? Odpowiedź: doświadczać go w całej jego rozciągłości. Środki: spędzać dni w przedpokoju u dentysty na niewygodnym krześle; przesiadywać na balkonie w niedzielne popołudnie; słuchać wywiadu w języku, którego się nie rozumie; wybierać najdłuższe i najmniej wygodne marszruty kolejowe i jechać oczywiście na stojąco; stać w kolejce do okienka, gdzie sprzedają bilety do teatru i nie wykupić biletu (…)”. Ale jak to wszystko robić, gdy żadna z tych rzeczy, oprócz popołudnia i wywiadu, nie była możliwa? W głowie nadal dzwoniło: nie marnuj tych dni. Na co szybko odezwali się psychoterapeuci z najmądrzejszą radą: nic nie musisz. W momencie, gdy coraz więcej osób znajdowało się na skraju załamania czy rozpoznania depresji, bo myśleli, że muszą właśnie.  

Jak bardzo uświadomiliśmy sobie wówczas, że pragniemy bliskości? To pragnienie mocno dźwięczy u Konwickiego. Pragnienie bliskości i strach przed nią. Dziś jest to pragnienie bliskości i strach przed drugą, zamaskowaną osobą. Nie kaszlesz? Dobrze się czujesz? Nie podchodź. Dystans społeczny nadal trzeba zachowywać. Dystans – dystansem. Ale jak odgadnąć intencje skoro nie widzimy twarzy? Samotność.
A Bałtyk? Bezludna plaża i poruszone morze w „Ostatnim dniu lata” w tym roku się nie zdarzyły. Polacy tłumnie ruszyli na północ. Nie było szans na intymne spotkanie obcych sobie kobiety i mężczyzny. Jak, skoro na plaży nie było skrawka wolnego miejsca? Jednak dystans, choć nie fizyczny, pozostał. Nadal jesteśmy niczym bohaterowie Konwickiego, bez przeszłości, bez przyszłości. Nie znamy jej. Nie chcemy jej poznać. Choć socjologowie wróżyli, że pandemia sprawi, że będziemy dla siebie bliżsi, bardziej uprzejmi, stało się zupełnie inaczej.

Czasy są nadal niepewne. Wirusolodzy przewidują, że z pandemią borykać będziemy się przez kolejną dekadę, nie tylko kolejny rok (jak początkowo przypuszczali). Wirus, z medycznego punktu widzenia będzie słabł. Pytanie, jak my, jako zwierzęta stadne, to zniesiemy? Przede wszystkim trzeba więc o siebie zadbać. I szukać nadziei, choćby w… „Nadziei”. To książka, która powstała z potrzeby i tęsknoty. 40 krótkich form autorstwa m.in. Olgi Tokarczuk, Mariusza Szczygła („Ponoć bez [nadziei] nie ma człowieka”, pisze), Joanny Bator, Hanny Krall, Magdaleny Grzebałkowskiej, Jacka Dehnela, Łukasza Orbitowskiego czy Sylwii Chutnik. To dar nadziei dla nas, a od nas cegiełka – cały przychód ze sprzedaży przekazany zostanie ośrodkom pomocy społecznej i hospicjom, których podopieczni są szczególnie narażeni w trakcie pandemii. Wiele po tej lekturze dowiemy się o człowieczeństwie i o tym, jak być razem. 

Jeśli nie wystarczy „Nadzieja”, warto sięgnąć po „Przebłyski” Zadie Smith (premiera 31 sierpnia). Brytyjka w poprzednim zbiorze opowiadań „Grand Union”, wydanym w języku polskim niecały rok temu, pisze o naszym morzu. O Sopocie. Jeśli więc komuś uda się rozpocząć jej nową lekturę nad Bałtykiem w ostatni dzień lata, być może zadzieje się magia. „Przebłyski” to intymne zapiski z pierwszych tygodni lockdownu, trudy, których zapalnikiem stała się pandemia, a następstwem kryzys tożsamości. Tęsknota za ludźmi, za bliskością, miesza się tu z nową rzeczywistością, w której zaczynamy przecież traktować siebie zupełnie inaczej. Jak? Jak robi to Zadie Smith? Jest solidarna, rozumiejąca. Ważna. 

Opowiadania pomagają w osobistych kryzysach. Pomaga kultura. W dzisiejszym świecie nie jest nienormalnym lub niepoważnym zadawanie pytania: ale na co mam teraz czekać? Najlepiej czekać na coś, co za chwilę się wydarzy. Co do czego mamy pewność. A skoro to ostatni dzień lata, to najprędzej pojawi się jesień – „Jesień” Ali Smith (premiera 2 września). Pamiętam, gdy przywiozłam tę powieść cztery lata temu z Londynu. Smith była z nią w finale Bookera, a rzeczywistością opisaną w pierwszej z cyklu „Pór Roku” książce relacjonowała nowy świat w trakcie Brexitu. Okazało się jednak, że „Jesień” jest powieścią na każdy nowy świat, który jeszcze przed nami. Nie tylko ten brytyjski. Szkotka pisze o kraju podzielonym na pół (skąd my to znamy?). Jest Daniel i jest Elisabeth. Około 70 lat różnicy. I ogromna przyjaźń między nimi. Smith gra czasem, wymaga koncentracji. Znów – jak dziś ten czas wykorzystać? Zatrzymać go, czy puścić wolno? Marnować czy wyciskać? Smith nie funduje łatwych rozwiązań i odpowiedzi, uczy za to – w bonusie – historii zapomnianej sztuki, tak nieodległego przecież pop artu, poprzez postać Pauline Boty. Jest na co czekać, tym bardziej, że czas u Smith jest, jak sama mówi „cykliczny, układający się warstwowo”. 
Tegoroczny seans „Ostatniego dnia lata” już za mną. Inny niż zwykle, bo przecież takiego lata już nie będzie. Pozostała tylko melancholia. I nadzieja, że będzie lepiej. Oraz pragnienie, żeby „w swoim głodzie szczęścia nie żądać od życia niczego, jak tylko, aby się zawsze układało w szereg szczęśliwych popołudni”, co zalecał już Marcel Proust w „W poszukiwaniu straconego czasu”. Witaj, jesień.