Do dziś nie wiadomo, jak i gdzie dokładnie zatonął ORP „Orzeł”, jeden z dwóch bliźniaczych okrętów podwodnych (brat ORP „Sępa”), wybudowanych przed II wojną światową w holenderskiej stoczni dla polskiej Marynarki Wojennej. Żeby znaleźć jego wrak, powołano fundację Odnaleźć Orła. W jej ramach ruszył program „Santi- Odnaleźć Orła, jednak jak dotąd ekspedycje, podejmowane od 2008 roku, kończyły się fiaskiem. Jacek Bławut, reżyser filmu „Orzeł. Ostatni patrol” ma doświadczenie jako dokumentalista, dokopał się więc do chyba wszystkich znanych obecnie informacji, żeby jak najwierniej odtworzyć ostatnią misję okrętu i opowiedzieć najbardziej prawdopodobną wersję jego zaginięcia.  

Widz zostaje wrzucony od razu na głęboką wodę, jeśli nie zna wcześniejszych losów „Orła” (np. genialnej ucieczki z Talina, która powiodła się mimo braku map, zabranych Polakom w porcie), nie dowie się o nich z filmu. Ale ma szansę przeżyć niezwykłą przygodę. Żeby jak najwierniej odtworzyć warunki panujące na okręcie podwodnym, scenografka Marcelina Początek-Konikowska zbudowała go w skali 1:1. Dzięki temu, my - widzowie możemy zaglądać do wnętrza przez bulaje, poczuć duszną, klaustrofobiczną atmosferę, zobaczyć poszczególne pomieszczenia z różnej perspektywy. Nabrać szacunku do potężnego mechanizmu, w brzuchu którego od miesięcy mieszka ponad sześćdziesięcioosobowa załoga. Obraz jest tak realistyczny, że gdy „Orzeł” się kołysze, my kołyszemy się z nim.  

Fenomenalna jest również strona dźwiękowa, wszystkie te stukania, pukania, skrzypienia, zgrzytania metalu o metal, aż ciarki przechodzą po plecach. Głosy dochodzące jakby z tuby, co sprawia, że nie zawsze rozumiemy, co bohaterowie mówią. Może celowo? Bo ludzie są filmie jakby drugoplanowi. Aktorzy grają dobrze, casting wydaje się udany. Tomasz Ziętek jako kapitan Jan Grudziński to strzał w dziesiątkę, jednak i Antoni Pawlicki, Mateusz Kościukiewicz, Adam Woronowicz, Rafał Zawierucha, Tomasz Schuchardt pasują idealnie do swoich bohaterów, ale czegoś tu brakuje. Chciałoby się więcej takich momentów, jak ten, gdy załoga przez peryskop ogląda holenderskie wesele. Chciałoby się lepiej znać jej myśli, uczucia. Wątki ludzkie urywają się nagle - jakaś narzeczona, dopiero co urodzone dziecko, dziadek powstaniec - by już się nie pojawić i nie mieć większego znaczenia. Po co więc było je poruszać? Dużo jest za to fachowego słownictwa, rozkazów, obrazów, decyzji, których laik ma prawo nie zrozumieć. Tu akurat precyzyjność dokumentalisty, moim zdaniem, okazała się zgubna. 

Jaki więc jest ten film? Zmysłowy – jak powiedział Mateusz Kościukiewicz, grający w nim porucznika Andrzeja Piaseckiego „Pablo”. Tak działa na słuch, wzrok, nawet węch, że oglądając go, łatwo wyobrazić sobie smród potu, wymiocin, smarów, paliwa. Ważny? Tak, pozwala zachować od zapomnienia, tych, którzy odważyli się zejść pod wodę, by jako niewidzialni walczyć z wrogiem, do momentu, aż naprawdę zniknęli. Ale jego głównym bohaterem jest bez wątpienia ORP „Orzeł”. 

To nie obraz dla wszystkich, raczej dla pasjonatów łodzi podwodnych lub II wojny światowej, ale jeśli go oglądać, to tylko w kinie. Wtedy przenika do szpiku kości.