Seriale się starzeją, ale niektóre dialogi z nich – nigdy. Tak jak ten z prologu nadgryzionych już zębem czasu „Dziewczyn”. Hannah (Lena Dunham) spotyka się na kolacji z rodzicami. Między jednym a drugim kęsem okazuje się, że wprawdzie łączy ich miłość do literatury i dobrego jedzenia, ale dzieli konflikt interesów. Mama, przy niemrawym wsparciu ojca, stwierdza bowiem, że zamierza odciąć córkę od dopływu gotówki:„Dwa lata temu kończyłaś studia. Mamy dość”. Hannah nie traci zimnej krwi: „Wiecie, że jest kryzys? Wszystkim pomagają rodzice. Jestem jedynaczką. Nie doję z was ostatniego grosza”. Jesteśmy nauczycielami. Nie możemy finansować twojego modnego życia. Opłacamy czynsz, lekarzy i komórkę”. Hannah: „Bo abonament rodzinny jest tańszy”. Walka nad talerzami robi się coraz bardziej zajadła. Zdesperowana Hannah, stażystka w wydawnictwie, wytacza ciężkie działa:

„Macie szczęście, że nie ćpam... Zeszłego roku Sophie miała dwie aborcje z rzędu. Mogę mieć życie, o jakim marzę. Chcecie to zrujnować?”.

Mama: „Ani grosza więcej”.

Nie każdy rodzic znalazłby w sobie tyle stanowczości. Wystarczy rozejrzeć się wokół, by dostrzec, że pępowina, przez którą płynie niemrawym potokiem lub rwącą rzeką strumień pieniędzy, u zaskakująco wielu dwudziestoparo-, trzydziesto-, a nawet czterdziestolatków nie została odcięta. Z równym apetytem jak ssali kiedyś mleko, doją teraz rodziców z gotówki. Kiedy jest ten moment, gdy kurek z pieniędzmi powinien zostać zakręcony? Czy kryzys uzasadnia bezzwrotne „pożyczki”? Od czego zależy to, że jedna strona hojnie daje, a druga bez mrugnięcia powieką przyjmuje? I wreszcie, jaki to ma wpływ na wzajemne relacje?

Kasa w mieście

Próbuję, chyba jako pierwsza osoba w jej życiu, zadać te pytania Alicji (imię zmieniłam). To znajoma, której barwne życie śledzę na Instagramie wraz z dwudziestoma paroma tysiącami followersów. Alicja skończyła 36 lat i na pierwszy rzut oka żyje „na bogato”. Ma pracę wedding plannerki, torebkę Prady i szpilki Jimmy Choo na specjalne okazje. Czego Alicja nie ma? Pieniędzy na koncie. Za wynajem mieszkania w kamienicy na warszawskim Mokotowie płaci mama. Za dietę pudełkową i telefon z aparatem na podczerwień też. To z mamą wyjeżdża na wakacje, z których zamieszcza zdjęcia. Z plaży w Tel Awiwie, z el mariachi w Meksyku, na skuterze w Tajlandii. Po pierwsze, jak twierdzi, lubią odpoczywać we własnym towarzystwie, a po drugie, Alicję stać jedynie na bilet lotniczy. W jedną stronę. – Pracuję, odkąd skończyłam studia, czyli od 12 lat. Ale życie w wielkim mieście słono kosztuje. Co innego w Siedlcach, w których mieszkałam do matury i do których nie zamierzam wracać – mówi. W Warszawie nieregularne zarobki ledwo starczają jej na ratę za hybrydową hondę, fryzjera, wyjścia z przyjaciółmi i karnet do fitness clubu. Gdyby inaczej rozłożyła wydatki – pewnie na kawalerkę w słabej lokalizacji i jedzenie z dyskontu. Pytana, czy nie czuje się nieswojo, sięgając do portfela mamy, nie widzi problemu: – A na kogo ma wydawać pieniądze? Przecież jestem jej jedyną córką. Zawsze byłyśmy zżyte. Ja też ciężko pracuję i to nie moja wina, że nie stać mnie na taki poziom życia, do jakiego przywykłam.

Inny przykład: Bartek i Marta, obydwoje przed czterdziestką. Mają dwóch synów, psa, SUV-a i mieszkanie na strzeżonym osiedlu w Krakowie. On programista IT, ona dziennikarka. Razem zarabiają blisko 15 tysięcy złotych miesięcznie, czyli znacznie ponad średnią krajową. Teoretycznie stać ich na godne życie, ale – Bartek dokonuje odkrycia: – Okazało się, że wystarczy jedno potknięcie, a pozorna stabilność się sypie. Podczas pandemii przekonałem się, że tzw. dobra praca to złudzenie. Klienci wstrzymali płatności, a szef agencji obciął wszystkim pensje o 20 proc. Marta już w pierwszym tygodniu lockdownu straciła pracę, bo wydawca zamknął gazetę, do której pisała. Na parę padł strach: co z opłatami za prywatne szkoły synów, na które przestało być ich stać? – Musiałam wyciągnąć rękę do ojca – przedsiębiorcy, który od lat odcina kupony od biznesu założonego z sukcesem w latach 90. O nic nie pytał, zrobił przelew do szkół za rok z góry – mówi Marta. I opowiada, że mama, która w pobliżu ich domu ma działkę rekreacyjną, zabierała ją na zakupy spożywcze pod pretekstem pomocy przy targaniu ciężkich siatek. Przy kasie to ona wyciągała kartę i płaciła, a Marta udawała zaskoczoną: „Ojej, to może ja następnym razem?”. Tłumaczy: – Mama widziała, że jestem podłamana utratą pracy i starała się mnie jakoś podtrzymać na duchu. Zdarzyło się tak zaledwie kilka razy, rozczuliła mnie tym gestem. Nie, nie zrewanżowałam jej się nigdy. Pewnie i tak by tego nie przyjęła.

– Wasze pokolenie ma przechlapane: niepewność na rynku pracy, niejasna droga awansu, mobbing. My przynajmniej mieliśmy pewność, że nie zostaniemy wyrzuceni z pracy z dnia na dzień. Z drugiej strony mieliśmy też niższe oczekiwania i mniejsze potrzeby. Mieszkanie w akademiku, meblościanka na raty i szary papier toaletowy – próbuje tłumaczyć dorosłe dzieci Anna, mama 33 letniej córki i 35-letniego syna. Dobrze pamięta, jak zaczynała dojrzałe życie odcięta od kasy rodziców, których po prostu nie było stać na pomoc.

"Nie chcemy, żeby nasze dzieci gryzły trawę tak jak my".

– tłumaczy. Dlatego wraz z mężem wyposażyli je na dorosły start po równo. Kupili z oszczędności dwa mieszkania na obrzeżach Torunia, podarowali dwa używane samochody. – A dalej niech już radzą sobie sami – mówi Anna.

Widzialna ręka rynku

Millennialsi nie mają lekko. To pokolenie obrosło w stereotypy, że jest leniwe, roszczeniowe i nastawione na konsumpcję. Jest także druga strona medalu. Z raportu pt. „Stagnation Generation” przygotowanego przez brytyjski think tank Resolution Foundation, wynika, że osoby urodzone w latach 80. jako pierwsze w historii pozostaną w finansowym tyle za rodzicami. Hossa się skończyła. „Dotychczas było dla nas oczywiste, że każde pokolenie radzi sobie lepiej niż poprzednie – zarabia więcej i cieszy się lepszym standardem życia. To podejście załamało się pod wpływem rzeczywistości ostatniej dekady” – kwitował wyniki raportu dyrektor fundacji, Torsten Bell. Młodzi Brytyjczycy zarabiają rocznie niemal 10 tysięcy funtów mniej niż ich poprzednicy. Wydaje się, że polscy millennialsi są w lepszej sytuacji. O ile w 2000 roku średnie wynagrodzenie wynosiło około dwóch tysięcy złotych, o tyle teraz niemal pięć tysięcy. Ale – pomijając już fakt, że stosunkowo wysoka średnia to także efekt kominów płacowych – tym, co łączy młodych ludzi z Londynu, Warszawy czy Berlina, jest borykanie się z wyższymi kosztami życia. Mieszkanie na własność? Nieosiągalne. Wynajem? Zjada połowę średniej krajowej. To nasi rodzice wykupywali mieszkania zakładowe lub spółdzielcze, mieli stabilne prace etatowe i urlopy dofinansowywane z funduszu wczasowego. Mieli też mniejsze apetyty konsumpcyjne. Dziś dla wielu osób must-have udanych wakacji to przynajmniej greckie wyspy. Ale choćby chciały one podpisać pakt z diabłem, zrezygnować z nomadycznego stylu życia i zadłużyć się w banku na kolejne 40 lat, nawet nie mogą wziąć kredytu, bo przez większość życia zawodowego pracują na umowach śmieciowych lub jako freelancerzy. W tym wypadku granica między koniecznością a wyborem jest mocno dyskusyjna.

Doktor Anna Kieszkowska-Grudny, psychoterapeutka i coacherka, za taki stan rzeczy wcale nie wini zainteresowanych. – Starsze pokolenie, urodzone przed 1980 rokiem, dorabiało się samodzielnie, a ich wczesna dorosłość i wejście na rynek pracy przypadały na czas przemian kapitalizmu, kiedy polska gospodarka nabierała rozpędu.

"Dzisiejsi trzydziestolatkowie to już pokolenie kryzysu gospodarczego. Rynek pracy ich rozczarował, bo gdy szli na studia, wynagrodzenie i warunki pracy wyglądały lepiej, niż gdy kończyli uczelnie".

Jej zdaniem to nie jest tak, że dziś młodzi dorośli są darmozjadami. – Zmieniły się priorytety. Rodzice millennialsów, dorabiając się, znacznie mniej czasu poświęcali rodzinie, stąd wyrosło pokolenie dzieci z kluczem na szyi, ale z fajnymi prezentami na gwiazdkę. Tak już im zostało. Widocznie trudno jest przestać dawać w obawie przed utratą wizerunku dobrego, wspierającego rodzica. A gdy obu stronom ciężko taki moment ustalić, łatwo przeholować czy – jak w tym wypadku – popłynąć. Od żagli się zaczęło. Potem był windsurfing, kitesurfing i wakeboard. Sprzęt, szkolenia, obozy na Fuerteventurze i kursy w Azji na wyspie Lombok. Na to wszystko pan Zbigniew, ojciec 40-letniego singla z Gdańska, wydał fortunę. – Do dziś kupuję te deski, żagle i latawce – wzdycha. Nie, to nie tak, że syn się nie stara. Przeciwnie, ma sto pomysłów na nowy biznes. Szkółka surfingu na Rodos upadła, bo przyjeżdżali koledzy i nie płacili. Wypożyczalnia amberjetów, czyli odrzutowych butów wodnych, też nie przyciągnęła tłumów. Kto wykładał kasę na start? Pan Zbigniew.

Śledź niezgody

„Niezależność ekonomiczna i społeczna to podstawowe cechy udanego przejścia w dorosłość” – twardo stawia sprawę Jennifer Caputo, socjolożka z niemieckiego Max Planck Institute for Demographic Research. Marta chętnie podpisałaby się pod tym stwierdzeniem i dlatego trochę się wstydzi, że po latach musiała sięgać do kieszeni rodziców. Nie chwali się tym przed znajomymi. Woli, żeby myśleli, że są z mężem samowystarczalni. Przemilczając drażliwe kwestie finansowe, podobnie jak wielu jej rówieśników bierze udział w grze pozorów. Po cichu ciągniemy kasę od rodziców, a oficjalnie udajemy, że stać nas na wielkomiejski styl życia. – Wstyd to emocje, które rodzą się wtedy, gdy czujemy, że nasze normy etyczne i moralne zostały złamane. Ale potem powinna się pojawić tzw. restrukturyzacja poznawcza: zdrowy rozsądek zaczyna kalkulować i dokonywać korekty oceny zdarzeń – mówi Kieszkowska-Grudny. Dodaje: – Może i według kulturowych stereotypów nie wypada w wieku 40 lat brać pieniędzy od rodziców, ale dzięki temu wnuki zyskają lepsze wykształcenie, dzieci zobaczą kawałek świata, a wszyscy będą mieli łatwiej w życiu.

– Nie umiemy rezygnować z tego, co wygodne, bo to rodzi frustrację – Michał Pozdał, seksuolog i psychoterapeuta, widzi sprawę nieco inaczej. – Nie zapominajmy, że to właśnie frustracja rozwija i motywuje do postępu, bo kiedy czegoś nie mamy, a bardzo chcemy mieć, podejmujemy kreatywne działania. – Jego zdaniem granice dorosłości znacznie się przesunęły. Ta wczesna, która trzy dekady temu przypadała na okres około 20. roku życia, dziś wypada między trzydziestką a czterdziestką. Czy to usprawiedliwia życie w finansowej symbiozie z rodzicami? Pozdał widzi różnicę między skorzystaniem z doraźnej pomocy w sytuacji kryzysowej a nieprzeciętą pępowiną. Z jednej strony może ona oznaczać lęk przed samodzielnością, z drugiej – chęć kontroli nad życiem „raczkującego” dorosłego. – Podtrzymując układ finansowy z rodzicami, wiele osób trwa w pozycji dziecka, unikając odpowiedzialności za własne decyzje i niepowodzenia. Z kolei dla niektórych rodziców trzymanie córki czy syna na finansowej smyczy to jedyny dostępny sposób wyrażania uczuć, pozorne budowanie więzi i złudna gwarancja, że dziecko nie odejdzie, a na stare lata poda przysłowiową szklankę wody – kwituje seksuolog i psychoterapeuta. Wszystkie te postawy mogą świadczyć jego zdaniem o zaburzonych relacjach. Zdrowy układ polega na tym, że kiedy dziecko w odpowiednim czasie wyfruwa z gniazda, staje się autonomiczną, niezależną jednostką. Wraca do rodzinnego domu już jako partner, na swoich warunkach. – To naturalne, że rodzic chce jak najlepiej dla dziecka. Ale tak samo jak wsparcie, potrzebne są jasne granice wytyczane już od pierwszych miesięcy życia. To dzięki temu każdy buduje poczucie własnej wartości i uczy się odpowiedzialności. Również za swoje finanse – mówi Pozdał. Patrząc na wyniki badań Eurostatu, z tą równością mamy wciąż problem.

Niemal co drugi (44,7 proc.) Polak w wieku 25–34 lat mieszka z rodzicami.

Marnym pocieszeniem jest fakt, że podobnie jest w Grecji, Chorwacji czy we Włoszech. – Gdybym 30 lat temu wiedział, że prawdopodobnie przez resztę życia będę płacił za fanaberie syna, nie zapisałbym go do szkółki żeglarskiej – rzuca pół żartem, pół serio pan Zbigniew, który sam sobie zadaje pytanie, na jakim etapie popełnili z żoną wychowawczy błąd. Czy kiedy wciąż liczyli, że inwestycja w sporty wodne zaowocuje sukcesami i sponsorowali wyjazdy? A może powinni, tak jak rodzice Hannah, zaprosić go na rytualną kolację, powiedzieć: „Od teraz radź sobie sam”, i przekonać, że dzięki temu życie będzie miało więcej smaków? I choć bardzo kochają pierworodnego, okazało się, że ich cierpliwość też ma granice. – Ostatnio syn z nami zamieszkał, bo miał gorszy czas – mówi pan Zbigniew. – Ale kiedy żona trafiła w nocy na pannę w bieliźnie, która wyjadała z naszej lodówki śledzie, grzecznie wyprosiliśmy go następnego dnia z domu. Nieoczekiwanie wspólne finanse okazały się strawniejsze niż śledź, który stał się ością niezgody. Być może pierwszą, dzięki której 40-latek skosztuje odrobinę zdrowej frustracji i weźmie życiowe stery w swoje ręce.

Wywiad pochodzi z listopadowego wydania magazynu ELLE.