"Gdyby ulica Beale umiała mówić" co chwilę zdobywa kolejne nagrody. Na koncie ma już Złotego Globa, Critics Choice i Satelity, nominacje do BAFTA oraz do Oscarów (i to w aż trzech kategoriach: Najlepsza aktorka drugoplanowa, Najlepszy scenariusz adaptowany, Najlepsza muzyka oryginalna). Do premiery jeszcze chwila, a media nie przestają się rozpisywać na temat nowego obrazu Barry'ego Jenkinsa, który w 2016 roku podbił świat swoim "Moonlight". Jego kolejna ekranizacja, tym razem na podstawie książki Jamesa Baldwina, ma szansę nie tylko powtórzyć ten sukces, ale jeszcze wyraźniej zapisać się w historii kinematografii. 

„Przyprowadziła mnie tu miłość”. To moje ulubione zdanie z jego niezwykłej powieści - powiedział reżyser, który do tworzenia nowego filmu podszedł z ogromną czułością.

"Gdyby ulica Beale umiała mówić" - najlepszy film o miłości tego roku?

Nowy obraz Jenkinsa jest dramatem osadzonym w Ameryce lat 70., który wzrusza i pozwala (mimo wszystko) uwierzyć w drugiego człowieka. To opowieść o wielkiej miłości i silnych emocjach. O sile charakteru oraz nierozerwalnych więzach międzyludzkich. Fabuła filmu skupia się na historii miłosnej dziewiętnastoletniej Tish i artysty Alonza Hunta, zwanego też Fonnym, którzy mieszkają na jednej ulicy i znają się od dziecka. Ta dwójka kocha się nad życie, ale kiedy postanawia wziąć ślub, Fonny zostaje oskarżony o gwałt i trafia do więzienia. W rzeczywistości jest niewinny i nie popełnił żadnego przestępstwa, ale nikt nie chce słuchać jego tłumaczeń, chociaż chłopak ma konkretne alibi. W tej sytuacji marzenia o wspólnej przyszłości pary mogą legnąć w gruzach. 

Rodzina Fonny'ego załamuje się i modli, jednak bliscy Tish postanawiają działać i chcą oczyścić chłopaka z zarzutów. W międzyczasie okazuje się, że dziewczyna spodziewa się dziecka i od teraz musi dzielić swój czas między przygotowywaniem się do roli matki, pracą i odwiedzinami ukochanego w więzieniu. Powodzenie wszelkich starań staje pod znakiem zapytania, ale ich miłość pozwala im przetrwać w świecie, w którym nie ma tak naprawdę żadnego amerykańskiego snu. 

Intymny klimat filmu, bardzo plastyczne (piękne!) zdjęcia, doskonała muzyka i niezwykłe kreacje aktorów sprawiają, że "Gdyby ulica Beale umiała mówić" to film, jakiego się nie zapomina. W rolach głównych zobaczymy debiutującą KiKi Layne, Stephana Jamesa i Reginę King, która ma spore szanse na zdobycie oscarowej statuetki.

Adaptacja, której miało nie być

Film to ekranizacja powieści afroamerykańskiego pisarza Jamesa Baldwina o tym samym tytule z 1974 roku. "Beale Street to ulica w Nowym Orleanie. Ulica, na której narodził się Louis Armstrong, jazz i mój ojciec. Każdy czarnoskóry urodzony w Ameryce urodził się na ulicy Beale, urodził się w czarnym sąsiedztwie jakiegoś amerykańskiego miasta, obojętne – Jackson, Mississippi czy w Harlemie, w Nowym Jorku. Beale Street to nasze dziedzictwo. Ta książka to próba pogodzenia niemożliwego z możliwym, absolutna konieczności, by to dziedzictwo wyrazić. 
Beale Street to głośna ulica. Pozostawiam czytelnikowi to, czy dostrzeże znaczenie bijących tam bębnów"
pisał o swojej książce autor. 

Wyjątkowy jest sposób, w jaki powstał scenariusz do tego filmu - bo tak naprawdę do końca nie było wiadomo, czy realizacja w ogóle się uda.

Barry Jenkins, jednoczesny reżyser produkcji, wyruszył w 2003 roku w podróż do Europy. Miał tam napisać adaptację książki Baldwina, jeśli tylko spadkobiercy pisarza wyrażą na to zgodę. Udało się, a reżyser mógł przełożyć na język kina twórczość swojego ulubionego pisarza. "Stałem się pierwszym twórcą filmowym, którego obdarzono zaufaniem i któremu pozwolono przenieść książki Baldwina na ekran, używając jego ojczystego języka. Moim nadrzędnym celem stało się stworzenie postaci najbliższych wyobrażeniom Jamesa Baldwina". 

Premiera filmu "Gdyby ulica Beale umiała mówić" już 22 lutego.