"Hiacynt", reż. Piotr Domalewski, Netflix 

To najbardziej wyczekiwana przeze mnie premiera jesieni. Film Piotra Domalewskiego opowiada o wolności, która daje szczęście. A w zasadzie o głodzie wolności, bo dla bohaterów pozostaje ona w sferze marzeń niemożliwych do spełnienia. Kiedy w listopadzie 1985 roku władze Rzeczpospolitej Ludowej, wykorzystując pretekst walki z epidemią AIDS, rozpoczęły akcję "Hiacynt", nikt nie spodziewał się, jakie będzie miała ona konsekwencje. Chodziło niby o prześwietlenie "wysoce kryminogennego środowiska", a tak naprawdę tylko o podjęcie brutalnych działań przeciwko homoseksualistom z opozycji. 11 tys. "różowych teczek" znajdujących się w archiwum MO skrywa nazwiska członków podziemia, których próbowano oczernić ze względu na ich orientację. Mimo że film Domalewskiego pokazywany jest 36 lat po tamtych wydarzeniach, temat szacunku wobec środowisk LGBT + powraca. "Hiacynt" opowiada nie tylko o wrogości wobec gejów, ale też o obojętności, a ona bywa gorsza niż ciosy wymierzane przez oprawców. W latach 80. władze wmówiły społeczeństwu, że milicja działa na rzecz ograniczenia demoralizacji. Czy czegoś wam to nie przypomina? Ale nie tylko temat powoduje, że to film wart obejrzenia. Główne role zagrali: Tomasz Ziętek (dwa tygodnie temu polecałem "Żeby nie było śladów" z jego udziałem) oraz Hubert Miłkowski (22-lategk znany m.in. z filmu "W głębi lasu") i zrobili to bardzo dobrze. Ziętek gra młodego milicjanta, który wpada na trop seryjnego mordercy gejów. Chcąc poznać środowisko, idzie na pikietę (tak nazywały się spotkania gejów, np. w parkach), gdzie poznaje Arka. Student germanistyki opowiada o swojej seksualności, zaprasza na domówkę. Mężczyźni zbliżają się do siebie, a Robert dzięki Arkowi odkrywa w sobie skłonności, które wcześniej starał się wyprzeć. Trudno sprowadzać "Hiacynta" do poziomu gejowskiego romansu. To raczej kino zapraszające do dyskusji na temat inności. Oglądając film zastanawiałem się, jak zostanie odebrany za granicą. Dzięki emisji na "Netflixie" dotrze do widzów z wielu krajów. Poruszy ich czy tylko zdziwi, że w kraju, który należy do UE przydałyby się korepetycje z tolerancji. 

 

"Moje wszystkie grzechy główne", Ewa Minge, Galeria Totuart, Koneser, do 10.10 

Zaskoczyła mnie ta wystawa malarstwa i rzeźby Ewy Minge. Bo kojarzę Ewę przede wszystkim jako projektantkę, a ona od lat zajmuje się również sztuką. I ma talent, o którym świadczy twórczość, która jest efektem jej pandemicznej działalności. Kiedy świat mody się zatrzymał, Minge, zamknięta w domu w Zielonej Górze, postanowiła wykorzystać ten czas dla siebie. Wtedy powstała seria niezwykłych prac, w którym sacrum łączy się z profanum. Gdy podczas wernisażu zapytałem ją o zderzenie tych dwóch światów, odpowiedziała: "Sacrum zatrzymuje i mrozi emocje. Profanum je rozgrzewa". Obok tematów sakralnych, moją uwagę zwrócił świetny "Św. Józef od spraw beznadziejnych", klimatem nawiązujący do sztuki koptyjskiej czy przejmujący w wyrazie "Uciekający od śmierci Zbawiciel", na jej płótnach pojawiają się też kusicielki i grzesznice. To bardzo w stylu Minge - która w sztuce, jak w modzie wodzi na pokuszenie. Jej malarstwo jest zmysłowe, angażujące. Artystka zaprasza do świata, w którym dyktuje zasady, ale pozwala się w nim poczuć dobrze każdemu. "To są moje grzechy główne, wszystkie popełniałam przeciwko sobie samej", przyznaje. Sztuka przez lata była dla niej formą odskoczni od rzeczywistości. Znajomy marszand namówił ją, by pokazała to, co maluje szerszej publiczności. I dobrze, bo jej wystawa budzi emocje. 

 

"Bestiariusz", Michał Komar, ilustracje Paweł Kowalewski, Luna House 

Wciąż pamiętam te dojmujące dni pierwszego lockdownu, kiedy nie rozumieliśmy jeszcze, co się wokół dzieje, a poczucie lęku i beznadziei sączyło się z mediów. W tamtym ponurym czasie Michał Komar, jeden z najlepszych polskich pisarzy, założył konto w mediach społecznościowych i tam rozpoczął snucie historii o fantastycznych zwierzętach, które zamieszkiwały niegdyś kulę ziemską. „Każdy, kto chce przewidzieć przyszłość, winien obserwować zwierzęta”, pisał, a ja przez kolejne dni i tygodnie czytałem o Mrówkolwie, którego przednia część ma po ojcu kształt lwa, a tylna, po matce mrówki. O Rybach, które lubują się w muzyce, czy o Jednorożcu żyjącym w Indiach i mającym w sobie wiele z osła. Na wzór średniowiecznych bestiariuszy, także i tu, zwierzęta obdarzone zostały ludzkimi, a czasami boskimi cechami, zdarzały im się niesamowite przygody, były świadkami ważnych wydarzeń. Czytałem te historyjki z wypiekami. A teraz mogę do nich wrócić raz jeszcze, bo opowieści Komara, wzbogacone o kolejnych przedstawicieli świata fauny, ukazały się drukiem. Książka to gratka także dla oka, dzięki ilustracjom Pawła Kowalewskiego. Jeśli więc literatura może pełnić rolę leczniczą i chronić nas przed złym światem, to na pewno taka właśnie.